Running Wild z Rolfem na czele nie raz zboczył z tematyki pirackiej
poruszając tematy związane z polityką czy wojnami
średniowiecznymi. Blazon Stone pod dowództwem Ceda też
ostatnio uderza w nieco inne tematy. Najnowszy album zatytułowany
„War of the Roses” zabiera nas do średniowiecza by przyjrzeć
się wojnie o tron pomiędzy domami Lancaster i York. Pierwsze
skojarzenie to oczywiście klasyczny album Running Wild w postaci
„Blazon stone”. Zresztą okładka najnowszego dzieła Ceda
wygląda jak kopia okładki „Little Big Horna” czyli singla z
okresu „Blazon Stone”. Liczne powiązana z tamtym albumem są
widoczne gołym okiem, ale nie oznacza to, że mamy do czynienia z
nudną i nic nie wnoszącą kopią, które nie ma szans na
własną historię i własny kunszt.
Blazon Stone to projekt muzyczny utalentowanego Ceda, który
nie kryje zamiłowania do twórczości Running Wild. Nie raz
już nas o tym uświadamiał i nikogo nie powinna dziwić wtórność
czy fakt, że Blazon Stone brzmi jak kopia Running Wild. Nie da się
podrobić Running Wild, ale można świetnie nawiązać do ich stylów
i najlepszych płyt. To się Blazon Stone z pewnością udaje. Mają
za sobą dwa bardzo dobre albumy, z czego „Return to Port Royal”
cieszy się największą popularnością. Fakt mamy tam świetne
kompozycje, ale czasami mam wrażenie, że to wynika z tego że fani
starego Running Wild dostali w końcu dobrą kopią Running Wild z
lat 80. „No Sign of Glory” był już nieco innym wydawnictwem i
miało się wrażenie że był bardzo schematyczny i mniej
przebojowy. Szybko Ced rozpoczął pracę nad nowym albumem, w
międzyczasie pozyskał nowego wokalistę – Erika Forsberga i
zakończył działalność Rocka Rollas. Pierwsze próbki
naprawdę imponowały i dawały nadzieję na naprawdę bardzo dobry
album. Jednak mam wrażenie, że Ced właśnie nagrał najlepszy
album Blazon stone i jeden ze swoich najlepszych wydawnictw. Nie
chodzi o to, że album zaskakuje tematycznie, czy też wreszcie
dysponuje znakomitym wokalistą, ale też materiał jest w końcu
bardziej urozmaicony i jeszcze bardziej przebojowy. Na płycie
pojawiają się nie tylko szybkie, speed metalowe petardy, ale też
jakieś kawałki o średnim tempie, jakiś instrumentalny kawałek w
stylu Beckera, czy epickie apogeum, które wieńczy album. Tak
śmiało można mówić o wydawnictwie na miarę „Blazon
stone” Running Wild.
Sam otwieracz „Born To Be Wild” to miłość od pierwszego riffu. Jest szybkość, zadziorność, klasyczne brzmienie wyjęte z starych płyt Running Wild. Bardzo podoba mi się praca Ceda tutaj, dynamika i przebojowy refren. Piracki hymn w najlepszym wydaniu. Jan Paweł znów pomaga Cedowi wpisaniu tekstów i przykładem jest „Mask of Gold”. Tutaj słychać przykład urozmaicenia w tym kawałku dzieje się sporo. Liczne przejścia, rozbudowane solówki, gdzie nawet bas czy perkusja mają swoje role. Kolejny wielki przebój na płycie, a to dopiero początek. Czego mi brakowało na poprzednich płytach Blazon Stone to takich kawałków jak „Stay in Hell”. W końcu Running Wild też nie grał w kółko na jedno kopyto speed metalowych petard. Kawałek momentami nasuwa kawałki z czasów pierwszych płyt Running Wild. Płytę promował „vici la grande peur”, który zaczyna się spokojnie i bardzo klimatyczne. Wejście gitar i perkusji od razu nasuwa okres „Death or Glory” czy „Blazon Stone”. Niezwykle szybki i energiczny kawałek, który pokazuje na co stać Ceda i Blazon Stone. Ogromny potencjał i muzyczny geniusz. Kompozycja bez skazy i oby jak najwięcej takich hitów w przyszłości. Zaskakuje stonowany i bardziej marszowy „Lusitania”, który przypomina kompozycje z czasów „Blazon Stone” Running Wild. Brakowało takich nieco spokojniejszych kawałków na poprzednich płytach Ceda. Dalej mamy kolejny wielki przebój czyli melodyjny „Black dawn of The Crossbones”. Tutaj popis daje Erik i jego wokal przypomina lata młodości Rock'n Rolfa. Świetny wokalista, który idealnie pasuje do tej stylistyki. Kawałek emanuje niezwykłym pirackim klimatem i spora w tym zasługa świetnych chórków i refrenowi. Nic tylko zapętlić i nucić w kółko. Instrumentalny „Welcome to the Village” brzmi jakby napisał go Jens Becker i to w okresie „Blazon Stone”. Imponujące popisy Ceda tutaj mamy. Mocne wejście i szybkie tempo „By hook or by Crook” czynią ten kawałek kolejną świetną petardą. Nie ma się do czego przyczepić. Riff z „Soldier Blue” brzmi bardzo znajomo i pewnie nie jeden by przytoczył tutaj teraz jakiś kawałek Running Wild. Bez wątpienia słychać erę „Death or Glory” czy „blazon Stone”. Znów Ced popisuje się niezwykłą pomysłowością jeśli chodzi o refreny czy solówki. Kompozycja perfekcyjna i wpisuje się w klasyczne albumy Running Wild. Tym razem Ced zaskakuje formą i naprawdę ciekawymi i urozmaiconymi kawałkami. Nie ma monotonności i granie na jedno kopyto co jest mocnym atutem płyty. Na sam koniec nie mogło zabraknąć kolosa i tutaj „War of the Roses” zaskakuje pod każdym względem. Świetne, klimatyczne wejście, które pozwala poczuć klimat z okładki. Spokojne, akustyczne wejście buduje napięcie, a potem wkracza naprawdę epicki i chwytliwy riff, który napędza całość. Liczne przejścia i sporo ciekawych momentów sprawia, że kompozycja mimo 9 minut nie nudzi. Sporym atutem jest tutaj wciągający refren, który znów ukazuje talent Ceda.
Wszystkie znaki na niebie wskazują w zasadzie jeden możliwy werdykt. „War of The Roses” to najlepsze dzieło Blazon Stone. Nie tylko trafiające w istotę rzeczy czyli granie pirackiego speed metalu w stylu Running Wild, ale też pokazujący że taka muzyka może dostarczać sporo frajdy. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale nikt raczej nie spodziewał się odkrywania nowych wysp skarbów i tworzenia nowych map. Ced woli odkrywać na nowo znane tereny i dać radość fanom Running Wild, którzy już dawno stracili wiarę w Rolfa i nie zachwycają się jego ostatnimi albumami. To muzyka skierowana do fanów, którzy cenią muzykę, dobrą zabawę i przebojowy piracki speed metal. Jeśli to Was przekonuje to czas dołączyć do kapitana Ceda i dryfować razem z nim po niespokojnych oceanach i przeżywać niesamowitą przygodę będąc na pokładzie Blazon Stone.
Ocena: 10/10
Sam otwieracz „Born To Be Wild” to miłość od pierwszego riffu. Jest szybkość, zadziorność, klasyczne brzmienie wyjęte z starych płyt Running Wild. Bardzo podoba mi się praca Ceda tutaj, dynamika i przebojowy refren. Piracki hymn w najlepszym wydaniu. Jan Paweł znów pomaga Cedowi wpisaniu tekstów i przykładem jest „Mask of Gold”. Tutaj słychać przykład urozmaicenia w tym kawałku dzieje się sporo. Liczne przejścia, rozbudowane solówki, gdzie nawet bas czy perkusja mają swoje role. Kolejny wielki przebój na płycie, a to dopiero początek. Czego mi brakowało na poprzednich płytach Blazon Stone to takich kawałków jak „Stay in Hell”. W końcu Running Wild też nie grał w kółko na jedno kopyto speed metalowych petard. Kawałek momentami nasuwa kawałki z czasów pierwszych płyt Running Wild. Płytę promował „vici la grande peur”, który zaczyna się spokojnie i bardzo klimatyczne. Wejście gitar i perkusji od razu nasuwa okres „Death or Glory” czy „Blazon Stone”. Niezwykle szybki i energiczny kawałek, który pokazuje na co stać Ceda i Blazon Stone. Ogromny potencjał i muzyczny geniusz. Kompozycja bez skazy i oby jak najwięcej takich hitów w przyszłości. Zaskakuje stonowany i bardziej marszowy „Lusitania”, który przypomina kompozycje z czasów „Blazon Stone” Running Wild. Brakowało takich nieco spokojniejszych kawałków na poprzednich płytach Ceda. Dalej mamy kolejny wielki przebój czyli melodyjny „Black dawn of The Crossbones”. Tutaj popis daje Erik i jego wokal przypomina lata młodości Rock'n Rolfa. Świetny wokalista, który idealnie pasuje do tej stylistyki. Kawałek emanuje niezwykłym pirackim klimatem i spora w tym zasługa świetnych chórków i refrenowi. Nic tylko zapętlić i nucić w kółko. Instrumentalny „Welcome to the Village” brzmi jakby napisał go Jens Becker i to w okresie „Blazon Stone”. Imponujące popisy Ceda tutaj mamy. Mocne wejście i szybkie tempo „By hook or by Crook” czynią ten kawałek kolejną świetną petardą. Nie ma się do czego przyczepić. Riff z „Soldier Blue” brzmi bardzo znajomo i pewnie nie jeden by przytoczył tutaj teraz jakiś kawałek Running Wild. Bez wątpienia słychać erę „Death or Glory” czy „blazon Stone”. Znów Ced popisuje się niezwykłą pomysłowością jeśli chodzi o refreny czy solówki. Kompozycja perfekcyjna i wpisuje się w klasyczne albumy Running Wild. Tym razem Ced zaskakuje formą i naprawdę ciekawymi i urozmaiconymi kawałkami. Nie ma monotonności i granie na jedno kopyto co jest mocnym atutem płyty. Na sam koniec nie mogło zabraknąć kolosa i tutaj „War of the Roses” zaskakuje pod każdym względem. Świetne, klimatyczne wejście, które pozwala poczuć klimat z okładki. Spokojne, akustyczne wejście buduje napięcie, a potem wkracza naprawdę epicki i chwytliwy riff, który napędza całość. Liczne przejścia i sporo ciekawych momentów sprawia, że kompozycja mimo 9 minut nie nudzi. Sporym atutem jest tutaj wciągający refren, który znów ukazuje talent Ceda.
Wszystkie znaki na niebie wskazują w zasadzie jeden możliwy werdykt. „War of The Roses” to najlepsze dzieło Blazon Stone. Nie tylko trafiające w istotę rzeczy czyli granie pirackiego speed metalu w stylu Running Wild, ale też pokazujący że taka muzyka może dostarczać sporo frajdy. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale nikt raczej nie spodziewał się odkrywania nowych wysp skarbów i tworzenia nowych map. Ced woli odkrywać na nowo znane tereny i dać radość fanom Running Wild, którzy już dawno stracili wiarę w Rolfa i nie zachwycają się jego ostatnimi albumami. To muzyka skierowana do fanów, którzy cenią muzykę, dobrą zabawę i przebojowy piracki speed metal. Jeśli to Was przekonuje to czas dołączyć do kapitana Ceda i dryfować razem z nim po niespokojnych oceanach i przeżywać niesamowitą przygodę będąc na pokładzie Blazon Stone.
Ocena: 10/10
Gdzie będzie można nabyć album na nosniku CD.
OdpowiedzUsuńJest na Allegro - ale cena jak na mnie lekko zaporowa. Trzeba poczekać :/
OdpowiedzUsuń