"Stonehymn" to już 3 album włoskiej formacji Wind Rose. Na nowej płycie nie ma rewolucji, a zespół kontynuuje ścieżkę obraną na poprzednich wydawnictwach. Muzycznie dalej słychać nawiązania do Blind Guardian, Rhapsody of Fire, orden Ogan, Fairyland czy adagio. Jednym słowem jest to epicki power metal z domieszką symfonicznego metalu i folk metalu. Nowy album zachwyca chłodnym i nieco wikingowym klimatem, a także urozmaiconym materiałem. Ten klimat buduje bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Francesco. Gitarzysta Claudio i klawiszowiec Federico tworzą miłą otoczkę pod wokal Francesco. Jest melodyjnie, podniośle i intrygująco, tak więc nie można narzekać na jednostajność i prostotę. "Distant battlefield" pełni rolę intra i wprowadza nas w nowy krążek. Dalej mamy urozmaicony i przesiąknięty folkiem "Dance of Fire". Więcej ciekawych zagrywek gitarowych i dynamiki mamy w rozpędzonym "Under the Stone", a to dopiero początek. "To erebor" to kompozycja skierowana do fanów Blind Guardian czy Rhapsody of Fire. Na płycie znajdziemy też rozbudowany i urozmaicony "The returning race", w którym zespół przemyca sporo ciekawych motywów. Całość zamyka przebojowy "Fallen Embers" i bardziej złożony "The eyes of the mountain", który robi największe wrażenie. Nie brakuje przebojowości, mocnego uderzenia i ciekawych popisów gitarowych. Nie da się wykryć większych wpadek i śmiało można mówić znów o udanym albumie Wind Rose.
Ocena: 7/10
Strony
▼
czwartek, 30 listopada 2017
wtorek, 28 listopada 2017
THUNDERSTICK- Something wicked this way comes (2017)
Iron Maiden powstał w 1975 r jak wszyscy dobrze wiemy. W tym początkowym okresie przewinęło się kilku muzyków. Jednym z nich jest perkusista Thunderstick, który grał w żelaznej dziewicy w roku 1977. Grał też w zespole Bruce'a Dickinsona czyli Samson, tak więc wiedział jak tworzyć muzykę z pogranicza NWOBHM i punku. W 1981r Thunderstick założył pod własnym szyldem zespół i zaczął grać NWOBHM. "Beauty and the beasts" to solidny materiał, który niestety świata nie zwojował. Teraz po latach zespół powraca w nowym składzie i z nowym albumem zatytułowanym "Something Wicked this way comes". Sam materiał był stworzony już dawno temu, ale nie było możliwości go wydać. Teraz to udało się i dzięki temu nowy krążek, jakby się ukazał w latach 80. Jest ten klimat, ten duch i to brzmienie, które pozwala nam się przenieść w czasie. Jedynym minusem jest bez wątpienia nieco średni wokal Lucie V. Jednak sama konstrukcja kawałków i partie gitar są ciekawe i potrafią oczarować prostotą. Lekki, nieco hard rockowy "Dont touch till scream" kusi nieco komercyjnym charakterem i przebojowością. Więcej energii i zadziorności mamy w dynamicznym "Go sleep with the enemy". Nie brakuje w tym utworze też elementów punk rocka. Echa Kiss czy Sweet mamy w rockowym "Encumbrance". Jest też pozytywny "Lights" , mroczniejszy "Blackwing". Najlepszym kawałkiem jest rozpędzony "Thunder Thunder". Płytę najlepiej traktować jako ciekawostkę, że w iron maiden grał Thunderstick i obecnie wciąż tworzy muzykę. Warto zapoznać się z tym fragmentem historii NWOBHM. Sama płyta od strony muzycznej jest daleka od ideału.
Ocena: 5/10
Ocena: 5/10
sobota, 25 listopada 2017
SILEN KNIGHT - The masterplan (2017)
Nie to nie jest nowe dzieło australijskiej formacji Silent Knight. To reedycja ich debiutanckiego albumu "Masterplan" z 2013r. Choć najnowsze wydawnictwo zatytułowane "The masterplan" można tak potraktować. Zespół nagrał znany nam materiał jeszcze raz i to z aktualnym wokalistą. Pierwowzór to solidny heavy/power metal, jednak minusem był właśnie wokal Zorana. Jak radzi sobie Jesse Onur Oz? Bez wątpienia lepiej i to on nadaje starym kawałkom nowego życia i sam materiał nabiera więcej mocy i power metalowego charakteru. Same brzmienie jest też bardziej dopieszczone i podrasowane. Słychać, że to kapela power metalowa anie jakieś pseudo metalowe granie. Okładka też robi na mnie większe wrażenie. Od razu widać, że Silent Knight czerpie garściami z twórczości Blind Guardian czy Helloween. Tak też w rzeczywistości jest, a "The masterplan" to potwierdza. Układ kompozycji pozostał bez zmian, ale jakość jest na wyższym poziomie. Na sam starcie jest klimatyczne w prowadzenie w postaci "Prelude - fear and tyranny". Robi sie klimatycznie, ale to dopiero początek. "The curse of the black rose" to melodyjny power metal rodem z płyt Gamma Ray czy wczesnego Helloween. Wtórne, przewidywalne, ale zapada w pamięci. W podobnym klimacie jest utrzymany przebojowy "Masterplan". Jest energia, pazur i dynamika, a przecież o to chodzi w tym graniu. Więcej epickości mamy w marszowym "Prophets of War" i słychać tutaj wpływy Manowar czy niemieckiego heavy metalu. W podobnym klimacie zachowany jest stonowany "Pay your dues". Niby znane są te kompozycje, ale na tym albumie wypadają o wiele lepiej i potwierdza to melodyjny i zapadający w pamięci "Evil is thy name". Całość zamyka bardziej rozbudowany "Dare to dream". Warto było jednak zagrać na nowo te kawałki z nowym wokalistą, bo zyskały na mocy i przejrzystości. Nowe wydania debiutu jest bardziej dopracowane i nagrany przez doświadczonych muzyków. Udany zabieg.
Ocena: 7.5/10
Ocena: 7.5/10
środa, 22 listopada 2017
EUROPICA - part One (2017)
Europica to propozycja dla fanów heavy/power metalu. Jest to projekt muzyczny, który pochodzi z Węgier. Okładkę stworzył Gyula Havancsaka, który współpracował z takimi kapelami jak Stratovarius czy Accept robi spore wrażenie i przyciąga uwagę. O samym projekcie nie wiele wiadomo, ale na pewno warto zwrócić uwagę, że na płycie "Part one" pojawia się Fabio Lione, Blaze Bayley, Tim ripper owens, Ralf Sheepers i Tomek Horytnica. Tak więc jest kilka powodów dla których warto sięgnąć po ten album i jest to nie tylko lista gości, ale ciekawy materiał. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji, co pozwala dość szybko i łatwo przebrnąć przez zawartość. Materiał jest zróżnicowany i dynamicznym, a to czyni go bardzo atrakcyjnym dla słuchacza. Na płycie nie brakuje wpływów Judas Priest, Iced Earth, czy Iron Maiden. "Unflagging" to przebojowy hit o rycerskim charakterze. Nie brakuje tutaj elementów żelaznej dziewicy i sam Blaze też wypada tutaj znakomicie. To jest heavy metal jaki zawsze miło posłuchać. Więcej power metalu i melodyjności mamy w szybkim "This land" z gościnnym udziałem Fabio Lione, Spokojny i nieco balladowy "Silently' to kawałek, w którym króluje Ralf Sheepers. Moim faworytem na pewno jest zadziorny i ostrzejszy ""The patriot, który zachwyca wokalem Tima Rippera i przebojowością. Tomek horytnica pojawia się w marszowym i bardziej epickim "Frontier guard". Dalej mamy szybki "We'll never", który mocno zalatuje pod stare płyty Gamma Ray. Jest to power metalowa petarda. Folkowy i radosny "Powder Dry" to kolejna perełka na płycie. Dobre jest to, że Europica stroni od zbędnych kolosów, dłużyzn. Dynamiczny "Shamans" to kolejny power metalowy kawałek z Fabio Lione w roli wokalisty. Bardzo fajnie sprawdzają się tutaj gitary akustyczne. Całość zamyka epicki i bojowy kawałek w postaci "One of Your crowd", w którym rządzi Tomek Horytnica.
Ocena : 7/10
Ocena : 7/10
niedziela, 19 listopada 2017
INSATIA - Phoenix Aflame (2017)
Taka kolorowa i słodka okładka niczego dobrego nie wróży. Już w głowie pojawia się tysiąc myśli, że to popowy, słodki melodyjny heavy/power metal, w którym główną rolę odgrywa wokalistka bez charyzmy, o słodkim niebiańskim głosie. Niestety, ale w tym przypadku wszystko się sprawdziło. Amerykański band o nazwie Insatia wydał swój drugi album zatytułowany "Phoenix Aflame", który jest kontynuacją debiutu z 2013r. Zespół powstał w 2009 roku i od tamtej pory gra swoje i nie szuka wrażeń w innych gatunkach. Melodyjny heavy/power metal z domieszką progresywnego i symfonicznego metal tak można opisać to co gra Insatia. Wokalistka Zoe śpiewa spokojnie i w zasadzie ciężko mówić tutaj o metalowym głosie. Bardziej pasuje do popowych piosenek, jakie słychać ostatnio w radiu. Co za tym idzie, jest ona największą bolączką na tym albumie. Zmiany personalne w postaci nowego gitarzysty i perkusisty, przedłożyły się też na jakość "Phoenix Aflame". Jest bowiem chaotycznie i ciężko coś wyłapać z natłoku dźwięków jakie do nas trafiają. Brak ostrych riffów, brak chwytliwych refrenów, ciekawych, złożonych solówek, czy melodii utrudnia odbiór płyty. "Act of Mercy" jest dobry od strony instrumentalnej. Jest mocny riff, jest nowoczesne brzmienie i progresywne ozdobniki. Jednak ten utwór nie rzuca na kolana. Gdyby dać tutaj ciekawszy wokal, to może wtedy byłby lepszy efekt. W "Sacred" można doszukać się elementów Within Temptation czy Epica. Jednak te zespoły to zupełnie inna liga. W połowie płyty zostajemy obudzeni energicznym "Phoenix aflame" i wreszcie słychać jakiś ciekawy riff, chwytliwe melodie i pomysłowe klawisze. Ciekawy utwór i z pewnością warto na niego zwrócić uwagę. Choć na płycie jest 10 utworów to jakoś ciężko wysiedzieć do końca płyty. Popowy i komercyjny "Not my God" nie sprzyja tej podróży. Na koniec mamy melodyjny "Healer of Hatred", który pokazuje nieco ciekawsze oblicze Insatia. Werdykt tutaj może być jeden. Jeśli szkoda Wam czasu na średnie płyty, które zajmują czas i potrafią wytrącić z równowagi, to odradzam nowy album Insatia. Jak ktoś lubi popowy metal i słodkie wokalistki ten może coś znajdzie tutaj.
Ocena: 3/10
piątek, 17 listopada 2017
HANSEN & FRIENDS - Thank You Wacken (2017)
Ostatni album Gamma Ray ukazał się w 2014, podobnie zresztą podobnie jak album Unisonic. Kai Hansen obecnie przygotowuje się do trasy koncertowej z Helloween. Tak więc fani jeszcze troszkę poczekają na nowy materiał tych zespołów. Jednak jest to dobra okazja, żeby wydać jakiś album koncertowy. Nie tak dawno Kai nagrał płytę solową, którą promował na koncercie w Wacken. Koncert oczywiście zarejestrowano i efektem tego jest album "Thank You Wacken". Plusem tego wydawnictwa jest to, że można posłuchać jak na żywo radzi sobie nowy wokalista Gamma Ray, czyli Frank Beck, jeśli ktoś nie miał okazji. Można też usłyszeć klasyki Helloween i jest to pozycja skierowana do fanów Kai'a Hansena. Jako sam album koncertowy, to trzeba przyznać, że brakuje mu odpowiedniego klimatu i szaleństwa publiki. Setlista jest dość ciekawa, można odprężyć się i dobrze się bawić przy tym wydawnictwie. Co znajdziemy na płycie?
Mamy singlowy "Born Free", który jest miłym hołdem dla Judas Priest. Nie mogło zabraknąć "Ride The Sky", który wypada wg mnie poprawnie. Kai stara się śpiewać ostro jak za dawnych lat i wychodzi to poprawnie. Bardzo dobrze, że zagrano też chwytliwy "Contract Song" z płyty solowej Kaia. Frank Beck daje niezły popis umiejętności w naprawdę bardzo dobrze odegranym "Victim of Fate". Oj dawno Kai nie grał tego klasyka Helloween. Ciężko może się przyzwyczaić, że śpiewa ten utwór ktoś inny niż Kai, ale i tak brawa dla nowego wokalisty Gamma Ray, bo wywiązał się znakomicie. Na pewno cieszy fakt, że Kai zagrał "Enemies of Fun", czyli najlepszy kawałek z solowej płyty. Jest rozbudowany, dynamiczny i niezwykle przebojowy, Sama konstrukcja nasuwa klasyki Manowar, Judas Priest czy Accept. Można powiedzieć, że to taki brat bliźniak "To the Metal". Brakuje mi tutaj jedynie Pieta Sielcka i Ralfa Sheepersa. Swój klimat i swój potencjał ma "Fire and Ice", ale nie jest to najlepszy utwór jaki stworzył Kai Hansen. Drugą perełką z solowego kawałka jest bez wątpienia energiczny i ostry "Follow The Sun" i miło, że go zagrali na Wacken. Można było pokusić się o zaproszenie Hansiego z Blind Guardian, bo nieco brakuje go w tym kawałku. Oczywiście jak jest Kai, to nie mogło zabraknąć Micheala Kiske. To on śpiewa z kultowych już "I want Out" i "future world" i mimo swoich lat wciąż zaskakuje swoją formą i klasą. Miłą niespodzianką jest pojawienie się "Save Us" i brakuje go w setliscie Helloween ostatnio. Choć dziwnie słyszeć ten utwór zaśpiewany przez Kaia, zwłaszcza gdy Kiske był w zasięgu ręki.
I tak o to fani dostali mały zapychacz, podczas gdy nie ma albumów studyjnych w zespołach Kaia Hansena. Miły dodatek do dyskografii, ale za wiele to on nie wnosi. Zwłaszcza, że publika jakoś nie jest jakoś szalona i zmienia poziom płyty. Momentami można odnieść wrażenie, że feeling koncertu został zabity dopieszczonym brzmieniem. Album jest bez szału i taka jest prawda.
Ocena: 7/10
Mamy singlowy "Born Free", który jest miłym hołdem dla Judas Priest. Nie mogło zabraknąć "Ride The Sky", który wypada wg mnie poprawnie. Kai stara się śpiewać ostro jak za dawnych lat i wychodzi to poprawnie. Bardzo dobrze, że zagrano też chwytliwy "Contract Song" z płyty solowej Kaia. Frank Beck daje niezły popis umiejętności w naprawdę bardzo dobrze odegranym "Victim of Fate". Oj dawno Kai nie grał tego klasyka Helloween. Ciężko może się przyzwyczaić, że śpiewa ten utwór ktoś inny niż Kai, ale i tak brawa dla nowego wokalisty Gamma Ray, bo wywiązał się znakomicie. Na pewno cieszy fakt, że Kai zagrał "Enemies of Fun", czyli najlepszy kawałek z solowej płyty. Jest rozbudowany, dynamiczny i niezwykle przebojowy, Sama konstrukcja nasuwa klasyki Manowar, Judas Priest czy Accept. Można powiedzieć, że to taki brat bliźniak "To the Metal". Brakuje mi tutaj jedynie Pieta Sielcka i Ralfa Sheepersa. Swój klimat i swój potencjał ma "Fire and Ice", ale nie jest to najlepszy utwór jaki stworzył Kai Hansen. Drugą perełką z solowego kawałka jest bez wątpienia energiczny i ostry "Follow The Sun" i miło, że go zagrali na Wacken. Można było pokusić się o zaproszenie Hansiego z Blind Guardian, bo nieco brakuje go w tym kawałku. Oczywiście jak jest Kai, to nie mogło zabraknąć Micheala Kiske. To on śpiewa z kultowych już "I want Out" i "future world" i mimo swoich lat wciąż zaskakuje swoją formą i klasą. Miłą niespodzianką jest pojawienie się "Save Us" i brakuje go w setliscie Helloween ostatnio. Choć dziwnie słyszeć ten utwór zaśpiewany przez Kaia, zwłaszcza gdy Kiske był w zasięgu ręki.
I tak o to fani dostali mały zapychacz, podczas gdy nie ma albumów studyjnych w zespołach Kaia Hansena. Miły dodatek do dyskografii, ale za wiele to on nie wnosi. Zwłaszcza, że publika jakoś nie jest jakoś szalona i zmienia poziom płyty. Momentami można odnieść wrażenie, że feeling koncertu został zabity dopieszczonym brzmieniem. Album jest bez szału i taka jest prawda.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 13 listopada 2017
MEAN STREAK - Blind Faith (2017)
11 lat działalności strzeliło szwedzkiemu zespołowi o nazwie Mean Streak. Ta kapela ma na swoim koncie 4 albumy, ale nie udało się zdobyć większego rozgłosu tej kapeli. Fani gatunku na pewno już spotkali się z tym bandem, ale reszta słuchaczy nie koniecznie. W tym roku Mean Streak powraca po 4 latach z nowym krążkiem i "Blind Faith" jest godnym uwagi dziełem. Zwłaszcza, że mało kto spodziewał się, że Mean Streak stać na taki zryw i nagrać album, który jeszcze może namieszać w tegorocznych zestawieniach. Jeśli kochacie twórczość Dream evil, Firewind czy Primal Fear to bez wątpienia "Blind Faith" jest dla was.
Mean Streak gra swoje, czyli melodyjny heavy/power metal, w którym liczy się dynamika i przebojowość. Wokalista Andy La Guerin śpiewa zadziornie i z ikrą, co przyczynia się do lepszego odbioru całego materiału. Jednak co napędza ten zespół to bez wątpienia duet gitarzystów czyli Davida i Thomasa. Stawiają oni na klasyczne rozwiązania, na proste i mocne riffy, na chwytliwe melodie i pomysłowe solówki. Faktycznie można poczuć się jak w latach 80, gdzie wszystko przychodziło z taką lekkością. Nie ma zaskoczenia, może nawet wdzierać się wtórność, ale nie ujmuje to płycie. Jest czym się zachwycać. Melodyjne riffy rodem z twórczości Iron Maiden czy Helloween od razu nas raczą w rozpędzonym otwieraczu "Blood Red Sky". Niby jest to oklepane, ale dostarcza sporo frajdy. Echa Firewind czy Dream Evil można wyłapać w przebojowym "Animal in Me", który potrafi szybko wpaść w ucho. Zadziorny "Retaliation Call" kojarzy się nieco z Judas Priest czy Saxon. Uśmiech się pojawia podczas chwytliwego "Tear Down the Walls", który brzmi jak nowa wersja "Hearts on Fire" Hammerfall. Utwór bardzo klasyczny i nie brakuje tutaj nawet ducha Accept. Klawisze są miły dodatkiem w marszowym i true metalowym "Tears of the Blind", w którym jest coś z twórczości Primal fear czy nawet Manowar. Dalej mamy rozpędzony i dynamiczny "love is a killer" i w zasadzie mogłoby być więcej takich power metalowych petard. Mocny riff i nieco mroczniejszy klimat to atuty "Come undone", który też ukazuje nieco inne oblicze zespołu. Duch Accept, Primal Fear i Edguy powraca w energicznym "Fire At Will" i tym sposobem mamy kolejny killer na płycie. Na sam koniec kolejny hit, czyli "Gunnerside" i tutaj melodyjność i charakter kawałka mocno przypomina dokonania Gamma Ray czy Helloween.
To ci dopiero niespodzianka. Mean Streak, który nie jest wielką gwiazdą, ani też zespołem znanym wszystkim nagrywa album, który nie ma słabych punktów. Świetna mieszanka heavy/power metal, która przypadnie do gustu fanom Dream Evil, czy Primal Fear. Jedna z ciekawszych płyt roku 2017 i warto ją znać.
Ocena: 9/10
Mean Streak gra swoje, czyli melodyjny heavy/power metal, w którym liczy się dynamika i przebojowość. Wokalista Andy La Guerin śpiewa zadziornie i z ikrą, co przyczynia się do lepszego odbioru całego materiału. Jednak co napędza ten zespół to bez wątpienia duet gitarzystów czyli Davida i Thomasa. Stawiają oni na klasyczne rozwiązania, na proste i mocne riffy, na chwytliwe melodie i pomysłowe solówki. Faktycznie można poczuć się jak w latach 80, gdzie wszystko przychodziło z taką lekkością. Nie ma zaskoczenia, może nawet wdzierać się wtórność, ale nie ujmuje to płycie. Jest czym się zachwycać. Melodyjne riffy rodem z twórczości Iron Maiden czy Helloween od razu nas raczą w rozpędzonym otwieraczu "Blood Red Sky". Niby jest to oklepane, ale dostarcza sporo frajdy. Echa Firewind czy Dream Evil można wyłapać w przebojowym "Animal in Me", który potrafi szybko wpaść w ucho. Zadziorny "Retaliation Call" kojarzy się nieco z Judas Priest czy Saxon. Uśmiech się pojawia podczas chwytliwego "Tear Down the Walls", który brzmi jak nowa wersja "Hearts on Fire" Hammerfall. Utwór bardzo klasyczny i nie brakuje tutaj nawet ducha Accept. Klawisze są miły dodatkiem w marszowym i true metalowym "Tears of the Blind", w którym jest coś z twórczości Primal fear czy nawet Manowar. Dalej mamy rozpędzony i dynamiczny "love is a killer" i w zasadzie mogłoby być więcej takich power metalowych petard. Mocny riff i nieco mroczniejszy klimat to atuty "Come undone", który też ukazuje nieco inne oblicze zespołu. Duch Accept, Primal Fear i Edguy powraca w energicznym "Fire At Will" i tym sposobem mamy kolejny killer na płycie. Na sam koniec kolejny hit, czyli "Gunnerside" i tutaj melodyjność i charakter kawałka mocno przypomina dokonania Gamma Ray czy Helloween.
To ci dopiero niespodzianka. Mean Streak, który nie jest wielką gwiazdą, ani też zespołem znanym wszystkim nagrywa album, który nie ma słabych punktów. Świetna mieszanka heavy/power metal, która przypadnie do gustu fanom Dream Evil, czy Primal Fear. Jedna z ciekawszych płyt roku 2017 i warto ją znać.
Ocena: 9/10
piątek, 10 listopada 2017
CLOVEN ALTAR - Enter The Night (2017)
Dustin Umberger w 2012r powołał do życia projekt muzyczny o nazwie Cloven Altar. Amerykański Cloven Altar to w zasadzie Dustin i Ced. Tak ten sam Ced, który powołał do życia wiele ciekawych projektów muzycznych jak choćby breitenhold, czy Blazon stone. Ten szwedzki geniusz czego nie dotknie to zamienia w arcydzieło. Specjalizuje się w szybkim melodyjnym heavy/speed metalu z domieszką power metalu. Debiut Cloven Altar z 2012 r odniósł spory sukces i zapadł w pamięci fanom klasycznego heavy/speed metalu i NWOBHM. teraz po 5 latach przyszedł czas na kolejne wydawnictwo duetu Dustin i Ced. Czy "Enter the Night" jest równie świetny co "Demon of the night"?
Okładka nasuwa na myśl płyty z kręgu black/death metalu, jednak nie dajcie się zwieźć. "Enter The Night" to wysokiej klasy heavy/speed/power metal w klasycznej odmianie. Panowie w zasadzie kontynuują na nowym krążku, to co prezentowali na debiucie. Jednak wszystkiego jest więcej i w większej ilości. Odnoszą wrażenie, że "Enter the Night" jest jeszcze bardziej dopieszczony i to nie tylko pod względem brzmienia. Materiał jest bardziej dynamiczny, bardziej nastawiony na fanów heavy/speed metalu z lat 80, ale nie tylko. Każdy utwór to nie tylko gratka dla fanów Stormwitch, czy Iron maiden. Fani melodyjnego grania szybko odnajdą się w tym co gra Cloven Altar. Dustin nadaje utworom klimatu, a Ced dba o melodyjność, a także o zaplecze instrumentalne. Wygrywa sporo ciekawych i wciągających riffów. Jest co podziwiać i co przeżywać. Ced zawsze mi imponował pomysłowością i lekkością z jaką gra. Ciężko dzisiaj o takich muzyków.
Płytę otwiera "Heart of the Beast" i mamy tutaj do czynienia z prawdziwą petardą. Szybki riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, a do tego ciekawe złożone solówki Ceda. Tak powinno się grać heavy/speed metal. Ced lubi grać w stylu Running wild i to też tutaj słychać. Metalowy hymn w postaci "Die For metal" ma właśnie coś z wczesnego Running Wild. Niby prosty motyw, ale jak szybko wpada w ucho i ile radości do starcza. Dalej mamy rozpędzony i melodyjny "In Words Unknown" i tutaj można odczuć fascynację NWOBHM. Pierwsze sekundy "theories of Speculus" też potrafią dostarczyć sporo frajdy, zwłaszcza że słychać tutaj ducha starych płyt DIO. Tytułowy "Enter The Night" to kolejna speed metalowa petarda na płycie. To jest kawałek w którym czadu daje Ced i słychać te jego znakomite solówki. Jest szybkość, jest wysoki poziom techniczny i spora dawka energii. Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest niezwykle melodyjny "Streets of rage" w którym można doszukać się wpływów Iron Maiden czy Judas Priest. Riff z "Throne of Masters" nieco przypomina wejście do "Victim of Fate" Helloween. Znów bardzo klasyczne dźwięki i niezwykła dynamika. Jak widać każdy utwór to killer i zespół w żaden sposób nie zwalnia tempa. Dalej mamy rytmiczny "blood Runs High", który osadzony jest w świecie Running Wild, a całość zamyka rozpędzony i energiczny "Burning Steel", który idealnie zamyka album.
"Enter the Night" to heavy/speed metalowa perełka i przykład, że można jeszcze tworzyć klasyczne i bez błędne albumy. Każdy riff, każda melodia jest przemyślana i w 100% trafiona. Nie ma słabych punktów i w zasadzie to jest to arcydzieło, do którego będę często wracał. Z resztą tak jest z każdą płytą w której palce maczał Ced znany z blazon Stone czy Rocka Rollas.
Okładka nasuwa na myśl płyty z kręgu black/death metalu, jednak nie dajcie się zwieźć. "Enter The Night" to wysokiej klasy heavy/speed/power metal w klasycznej odmianie. Panowie w zasadzie kontynuują na nowym krążku, to co prezentowali na debiucie. Jednak wszystkiego jest więcej i w większej ilości. Odnoszą wrażenie, że "Enter the Night" jest jeszcze bardziej dopieszczony i to nie tylko pod względem brzmienia. Materiał jest bardziej dynamiczny, bardziej nastawiony na fanów heavy/speed metalu z lat 80, ale nie tylko. Każdy utwór to nie tylko gratka dla fanów Stormwitch, czy Iron maiden. Fani melodyjnego grania szybko odnajdą się w tym co gra Cloven Altar. Dustin nadaje utworom klimatu, a Ced dba o melodyjność, a także o zaplecze instrumentalne. Wygrywa sporo ciekawych i wciągających riffów. Jest co podziwiać i co przeżywać. Ced zawsze mi imponował pomysłowością i lekkością z jaką gra. Ciężko dzisiaj o takich muzyków.
Płytę otwiera "Heart of the Beast" i mamy tutaj do czynienia z prawdziwą petardą. Szybki riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, a do tego ciekawe złożone solówki Ceda. Tak powinno się grać heavy/speed metal. Ced lubi grać w stylu Running wild i to też tutaj słychać. Metalowy hymn w postaci "Die For metal" ma właśnie coś z wczesnego Running Wild. Niby prosty motyw, ale jak szybko wpada w ucho i ile radości do starcza. Dalej mamy rozpędzony i melodyjny "In Words Unknown" i tutaj można odczuć fascynację NWOBHM. Pierwsze sekundy "theories of Speculus" też potrafią dostarczyć sporo frajdy, zwłaszcza że słychać tutaj ducha starych płyt DIO. Tytułowy "Enter The Night" to kolejna speed metalowa petarda na płycie. To jest kawałek w którym czadu daje Ced i słychać te jego znakomite solówki. Jest szybkość, jest wysoki poziom techniczny i spora dawka energii. Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest niezwykle melodyjny "Streets of rage" w którym można doszukać się wpływów Iron Maiden czy Judas Priest. Riff z "Throne of Masters" nieco przypomina wejście do "Victim of Fate" Helloween. Znów bardzo klasyczne dźwięki i niezwykła dynamika. Jak widać każdy utwór to killer i zespół w żaden sposób nie zwalnia tempa. Dalej mamy rytmiczny "blood Runs High", który osadzony jest w świecie Running Wild, a całość zamyka rozpędzony i energiczny "Burning Steel", który idealnie zamyka album.
"Enter the Night" to heavy/speed metalowa perełka i przykład, że można jeszcze tworzyć klasyczne i bez błędne albumy. Każdy riff, każda melodia jest przemyślana i w 100% trafiona. Nie ma słabych punktów i w zasadzie to jest to arcydzieło, do którego będę często wracał. Z resztą tak jest z każdą płytą w której palce maczał Ced znany z blazon Stone czy Rocka Rollas.
Ocena: 10/10
środa, 8 listopada 2017
THE DARK ELEMENT - The dark element (2017)
Anette Olzon i Jani Liimatainen połączyli siły w projekcie The Dark Element. Ona to okaz łagodności, spokojna dusza, która sprawdza się w komercyjnym, melodyjnym metalu i symfonicznym metalu spod znaku Nightwish. On to uzdolniony gitarzysta i kompozytor, który specjalizuje się w energicznym, melodyjnym power metalu i odpowiada za sukcesy Cain;s Offering i Sonata Arctica. To daje przedsmak tego czego można się spodziewać po debiutanckim krążku The Dark Element.Jest to płyta, która jest skierowana do fanów Nightwish i Sonata Arctica, co zresztą słychać w motywach gitarowych, czy melodiach. Nie brakuje symfonicznego metalu, melodyjnego power metalu, czy komercyjności. Wszystkiego jest po trochu i wszystko jest bardzo dobrze wyważone. Już otwierający "The dark element" to utwór, który ukazuje ową komercyjność, a także elementy wyjęte z ery Anety w Nightwish. Album promował singiel "my sweet mystery", który brzmi bliźniaczo podobnie do "Storytime" Nightiwsh". Niezwykle chwytliwy i energiczny kawałek. Nie brakuje mrocznego klimatu co pokazuje "Heres to You", czy szybkich petard co potwierdza energiczny "Dead to me". Na pewno słabo wypadają komercyjne kawałki typu "I cannot raide the dead", które nic nie wnosi do całości. Siłą tej płyty są szybkie i chwytliwe kompozycje co potwierdza "The ghost and the reaper". Jednym słowem jest to ciekawy krążek, który należy traktować jako ciekawostkę aniżeli mocny kandydat do płyty roku. Miło się tego słucha, jest kilka ciekawych utworów, ale całość nie wzbudza większych emocji.
Ocena: 5.5/10
Ocena: 5.5/10
wtorek, 7 listopada 2017
VALOR - Arrogance : The Fall (2017)
Stało się. Grecki Valor powrócił z nowym albumem zatytułowanym "Arrogance: The Fall" i to po 4 latach milczenia. Zespół obraca się w epickim heavy metalu i melodyjnym power metalu. Taką muzykę grają od 2002r i to się sprawdza. Z resztą panowie mają na swoim koncie 3 albumy, co tylko potwierdza, że dobrze się czują w takiej stylizacji. Głównym motorem napędowym zespołu jest dawny wokalista Battleroar czyli Vaggelis Krouskas. Choć nie do końca on mnie przekonuje, może to przez to że kojarzy mi się z Blazem Baylem? Odnoszę wrażenie, że Vagellis nie radzi sobie ze wszystkimi partiami wokalnymi. Kuleją z pewnością wysokie rejestry, w których nie ma mocy. Sekcja rytmiczna jest solidna, a partie gitarowe w dużej mierze są wtórne i zagrane z taką jakby ostrożnością. Nie ma jakiś zrywów czy elementów zaskoczenia, tak więc dostajemy rzemieślniczy epicki heavy metal z domieszką power metalu. Płyta skierowana do tych co nie mają wysokich wymagań i potrafią się odnaleźć w każdym rodzaju power metalu. Na płycie znajdziemy melodyjny "Flying Away", przebojowy "Arrogant Fall" czy marszowy "The crown of Evermore". W "Dark are the eyes of the night" można doszukać się wpływów Iron Maiden i o dziwo jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Chwytliwy riff napędza dynamiczny "in another Time", który również zaliczam do mocniejszych punktów na płycie. Na koniec mamy dwie perełki, a mianowicie przebojowy "Sanctuary for all" i " rozpędzony "No angels Face". Werdykt? Płyta jest miła w odsłuchu, ma kilka mocnych momentów i kilka hitów, jednak nie jest to typ płyty do której się wraca po latach. Nie ma tutaj niczego co by rzuciło na kolana i zapadło by w pamięci na dłużej. Można posłuchać i zapomnieć po jakimś czasie.
Ocena: 5.5/10
Ocena: 5.5/10
niedziela, 5 listopada 2017
EVERTALE - The Great brotherwar (2017)
Andreas Marschall stworzył okładki do kultowych płyt heavy metalowych i można śmiało przytoczyć choćby Running Wild czy Blind Guardian. Ponadto jego okładki mają w sobie niesamowity klimat i potrafią odzwierciedlić geniusz danego albumu. Kiedy dowiedziałem się, że on pracuje nad okładką do najnowszego dzieła niemieckiej formacji Evertale to już czułem że szykuje się coś wyjątkowego. Poprzedni album "of Dragon and Elves" z miejsca osiągnął spory sukces i stał się przepustką do najlepszych formacji grających power metal. Evertale pokazał, że można czerpać garściami z twórczości Blind Guardian i być jednocześnie autentycznym. Grają podobnie jednak dodają od siebie sporo świeżości. Nie ma luk w technice czy w aspekcie kompozycyjnym. Każdy utwór to prawdziwa petarda i przejaw geniuszu Matthiasa Grafa. Evertale to szybkie tempo, ostre riffy, a także energiczne popisy Grafa i Holzapfel. Debiut był dopieszczony i dopracowany, jednak mało kto przypuszczał, że można powtórzyć ten sukces. Cóż, Evertale na nowym albumie osiągnął jeszcze więcej. Materiał jest dojrzały i jeszcze bardziej dynamiczny. Płytę można zestawić z takim "Imagination from the other side" Blind Guardian, co już jest pewnym wyznacznikiem. Już na samym wstępie atakuje nas energiczny "Empire Rising", który jest miłą wycieczką w rejony Gamma Ray czy właśnie Blind Guardian. Oczywiście jak skojarzenia z Blind Guardian to jednocześnie z Orden Ogan czy Savage Circus. Nie brakuje licznych przyspieszeń i zwolnień w stylu bardów co można uświadczyć w rozbudowanym "The Swarm". Klimat i epickość Evertale osiągnął bez wątpienia w melodyjnym i urozmaiconym "For the king and the Crown" czy "The Journey to iskendria". Płytę nieco wzbogaca toporniejszy "Chapter 666" czy podniosły "The great brotherwar". Całość zamyka kolejna chwytliwa i energiczna power metalowa petarda czyli "Take to the sky". 13 utworów szybko mija i pozostaje tylko odtwarzać w kółko tą świetną płytę. Płyta idealna w każdym calu i odnoszę wrażenie, że jest lepsza niż poprzedniczka. Kandydat do płyty roku.
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
FORCE MAJEURE - The Rise of Starlit Fires (2017)
Finlandia ma to do siebie, że wie jak grać melodyjny power metal. Wiele kapel z tamtego rejonu zalicza się do grona najlepszych. Jeśli ktoś lubi muzykę z pogranicza Dark Moor, Stratovarius, Edguy czy Firewind, ten z pewnością pokocha to co gra fiński Force Majeure. Formacja działa od 1998 r i dorobiła się 3 albumów i na ten najnowszy zatytułowany "The rise of starlit fires" przyszło czekać fanom 6 lat. Jednak warto było, bo w zamian dostajemy najlepszy krążek tej formacji, który jednocześnie zaliczam do grona najlepszych płyt roku 2017. Płyta ma niezwykły klimat, świetne brzmienie i w zasadzie jest dopracowana do perfekcji. Bez wątpienia wiele zrobili w tym kierunku muzycy. Marcus Lang z Excalion to specjalista jeśli chodzi o wokal i odnajduje się w górnych partiach jak i w tych niskich. Jego partie przyprawiają o ciarki i sporo wnoszą do muzyki finów. Na krążku znajdziemy 8 kawałków, które razem tworzą spójną całość. Otwierający "Gemini Rising" oczarowuje nas mrocznym klimatem i podniosłością. Tutaj słychać nawiązania do symfonicznego power metalu. Kto lubi Helloween czy Gamma Ray ten z pewnością pokocha energiczny "Apocalyptic Hearts", który niszczy obiekty swoją dynamiką i przebojowością. Słodszy "Blessed by the wolfs" to już taki wypisz wymaluj Stratovarius, choć i tutaj nie brakuje energii i pazura.Popis wokalny Marcusa mamy w progresywnym "The great Starfall", zaś kolos "Church of steam" ma coś z Sabaton. Drugi kolos w postaci "The darkening" skierowany jest na mroczny klimat, a całość zamyka "Subartic shadows", który również pokazuje co to znaczy power metal w najlepszym wydaniu. Bardzo dobrze zagrany power metal i wszystko jest tak jak być powinno. Wyrazisty wokalista, sporo chwytliwych solówek i riffów, no i te szybkie tempo. Płyta bez błędna i okazuje prawdziwe piękno tego gatunku. Można brać w ciemno.
Ocena: 10/10
sobota, 4 listopada 2017
CLAYMOREAN - Sound from a dying World (2017)
"Sounds from a dying world" to czwarty album studyjny zespołu Claymorean, który pochodzi z Serbii. Działają od 1994 roku, choć pod aktualną nazwą dopiero od 2014r. Muzycznie przypominają nieco Elvenstorm czy Crystal Viper. Stylistyka w jakiej się obracają to soczysty melodyjny heavy/power metal o epickim zabarwieniu. Nowy album w zasadzie nie wprowadza żadnych nowinek, a jedynie jest potwierdzeniem tego co zespół grał do tej pory. Materiał jest równy, dobrze przygotowany zarówno od strony kompozytorskiej jak i aranżacyjnej. W muzyce Claymorean główną rolę odgrywa wokalistka Dejana, która śpiewa melodyjnie i agresywnie. Fani Crystal Viper dostrzegą bez wątpienia podobieństwa do wokalu Marty. Claymorean to również ciekawe popisy gitarowe Vlada i Urosa, gdzie szybkość spotyka się z epickością i przebojowością. Każda melodia, riff, który słychać na płycie jest zagrany z polotem i pomysłem. Jest może i wtórnie, ale klasycznie i dynamicznie. Nowy album to przede wszystkim potwierdzenie swojego miejsca w heavy metalowy światku. W porównaniu do poprzednich wydawnictw jest więcej mocy i pazura. "The road of the Damnation" to znakomity otwieracz, który kusi marszowym tempem. Jest gdzieś w tym duch starych płyt Manilla Road, czy Cirith Ungol. Taka stylistyka znakomicie pasuje do tej kapeli. Jeszcze do tego wszystkiego specyficzny wokal Dejany. Dalej mamy melodyjny i rytmiczny "Old Mountain", który ukazuje jak dobrze rozumieją się gitarzyści. "Cimmeria" ma coś z starego Running Wild, a także Manowar. Partie basowe są mocne i wyraziste, a przebojowość tego kawałka nasuwa na myśl najlepsze dzieła Crystal Viper. Prawdziwa perełka. "Blood Red Shield" ma nieco inny klimat, bez wątpienia bardziej spokojny i epicki. W "Rage of the white wolf" można doszukać się elementów Black Sabbath, czy Dio. Bardzo energiczny kawałek o heavy/speed/power metalowej motoryce. Fani crystal Viper na pewno pokochają "The Final Journey", który mógłby śmiało znaleźć się na albumie "Legends". Ponad 6 minutowy "Blackest Void" to ukłon w stronę mrocznego heavy metalu i twórczości Black Sabbath. Całość zamyka cover Cloven Hoof w postaci "Astral Rider". Jak widać, płyta nie ma słabych momentów i w sumie każdy utwór wnosi coś innego do płyty. Dzieje się sporo, tak więc nie można narzekać na brak emocji. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu w epickiej odsłonie. Zwłaszcza fani Crystal Viper szybko odnajdą się w muzyce Claymorean.
Ocena: 8/10
środa, 1 listopada 2017
SOULSPELL - The Second Big Bang (2017)
Arjen Lucassen ma swój Ayeron, Tobias Sammet swoją Avantasia, a Heleno Vale ma swoją metalową operę o nazwie Soulspell. Ten brazylijski band, a raczej projekt muzyczny działa od 2004 r i ma na swoim koncie już 4 albumy studyjne. Najnowsze dzieło "The Second big bang" ukazało się po 5 letniej przerwie. Jednak nie ma mowy o zmianie stylu czy charakteru muzyki Soulspell. Dalej jest to metalowa opera, w której główną rolę odgrywają znakomici goście, a także power metalowa stylizacja. Soulspell słynie z ciekawych melodii i dużej przebojowości i właściwie nowy album to potwierdza. Nie ma mowy o niespodziance, bo jest to swoista kontynuacja poprzednich wydawnictw. Płytę otwiera klimatyczny "Time to set You Free", który wprowadza w album i pokazuje, że płyta osadzona jest w świecie fantasy. Po kilku sekundach wkracza rozpędzony i energiczny "The Second big bang", który przypomina wczesne dzieła Avantasia czy stary dobry Helloween. To jest właśnie taki power metal, jaki fani oczekują. Utwór wzbogacają wyczyny wokalne Andre Matosa, Blaze Bayley'a czy Toniego Koltipelto. Tak więc nie brakuje prawdziwych gwiazd, które napędzają cały projekt. Dalej mamy 9 minutowy kolos w postaci "Sound of Rain", który jest bardziej progresywny i ma w sobie kilka cech utworów Ayreon. Nic dziwnego, w końcu sporo roboty ma tutaj Arjen Lucassen. Odpowiada za część partii gitarowych, klawiszowych i wokalnych. Bardzo dobrze w kawałek wpisała się też Daisa Munchez czy Tim Ripper Owens. Wiele się tutaj dzieje i nie ma mowy o nudzie. Na pewno warto zwrócić uwagę na power metalową petardę w postaci "Horus Eye", który jest pełen smaczków neoklasycznych rodem z płyt Iron Mask. Świetnie wpasował się w ten utwór Ralf Sheepers i w sumie przypomina nam tutaj o swoich czasach w Gamma Ray. Thiago Amendola dał tutaj czadu w kwestii partii gitarowych i solówek. Coś pięknego i oby więcej takiego power metalu w obecnych czasach. "Father and Son" to pozycja bardziej hard rockowa i tutaj utwór napędza wokal wokalistki Daisy Munchez. Duch starego rhapsody można usłyszeć w rozpędzony i melodyjnym "Dungeons and Dragons" i to się nazywa power metal w klasycznym wydaniu. Do tego wszystkiego mamy Fabio Lione, który jeszcze bardziej przypomina nam o Rhapsody. Dalej mamy nieco neoklasyczny i zadziorny "White Lion of Goldah", w którym znakomicie wypada duet Andre Matosa i Tima Rippera Owensa. Idealna pozycja dla fanów Yngwiego Malmsteena i Angra. Podniosły i urozmaicony "Game of Hours" to kolejny mocny punkt tej płyty i znów znakomicie wypada tutaj Tim Ripper. Na koniec mamy świetny hit w postaci "Super black Hole", który przypomina dokonania At Vance czy Rhapsody. Jest energia, wciągające melodie i atrakcyjne aranżacje. Świetne zwieńczenie albumu i to w wielkim stylu. Całość jest równa i nie ma grania na jedno kopyto. Każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego metalu i power metalu. Soulspell nigdy jeszcze nie zawiódł, a w dodatku nowy album jest jednym z najciekawszych albumów w ich dyskografii.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10