Strony

środa, 31 lipca 2024

SIRIUS - A quest for Life (2024)


Grecka scena nigdy nie śpi i zawsze stoi na straży klimatycznego i wartościowego heavy/power metal. Ta scena nie raz potrafiła mnie pozytywnie zaskoczyć i dostarczyć coś niezwykłego i świeżego. Zazwyczaj były to płyty nastawione na klimat, na rozmach, epickość. Tym razem za sprawą debiutującego Sirius natrafiłem na mieszankę heavy metalu, power metalu i nawet nutki thrash metalu. Początki grupy sięgają 2007r, a teraz po 17 latach przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "A quest for life". Płyta ukazała się 26 lipca nakładem wytwórni Wormholedeath.

Sirius to band, który może i gra klimatycznie, melodyjnie i z pomysłem, ale słychać że kładą nacisk na mocny wydźwięk, na drapieżność i agresywniejszy wydźwięki. Taki troszkę może i bardziej amerykański. Słychać jakieś tam echa Iced Earth, KK priest, ale i też wiele innych tego typu kapel. Znajdzie się coś z Diviner, coś z Helstar czy też Pharaoh. To wszystko i tak nie ma znaczenia, bo band stara się kreować swój własny styl. Z jednej strony klasyczne patenty i spora dawka chwytliwych melodii i dobrze rozplanowanych partii gitarowych. To spora zasługa duetu Napos/Stathopoulos, którzy  wiedzą jak grać atrakcyjnie, technicznie i z pomysłem. Nie trzymają się kurczowo jednego motywu i cały czas próbują nas czymś zaskoczyć. To się chwali! Bije z tego albumu świeżość, a zarazem drapieżność i pomysłowość.  Dimitris Napas pełni również rolę wokalistę i jego wokal od razu ustawia nas po kątach i słychać, że ma odpowiednie wyszkolenie i miłą dla ucha barwę. Wystarczy odpalić otwierający "Unbound The Scream" by się przekonać o czym piszę. Jest Tim Ripper Owens, są też echa KK Priest i ogólnie otwieracz to prawdziwa petarda. Dalej band rozpoczyna od klimatycznego wejścia w "Beyond the sands of Time", który nieco zwalnia tempo, ale stara się porwać klimatem i epickim rozmachem. Klasycznie brzmi "Desdichado" i znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i ukłon w stronę klasyki power metalu. Czuć również też pewne echa Manowar czy true heavy metalu. Co za moc, co za pewność siebie. Nie brzmi to wcale jak debiut. Troszkę progresywności dostajemy w "Edge of The World". Troszkę urozmaicony utwór, ale również ma w sobie to coś. Naprawdę dobrze się tego słucha. Instrumentalny "Fragment" jakoś nie do końca mi tu pasuje. 7 minutowy "Lostlight' to rasowy killer i wystarczy wsłuchać się w tą prac gitar w pierwszych minutach. Cudo! Marszowy, mroczny "Land of Swords" też potrafi przeszyć słuchacza i porwać swoją pomysłowością. Solówki i przejścia są tutaj godne pochwały. Epickość i rozbudowana forma kompozycji wraca w "Among the Heavens" i tutaj też troszkę poczułem lekki spadek formy. Dobry i klimatyczny kawałek, ale czegoś mi tu zabrakło.

Grecka scena w ciąż rośnie w siłę i dostarcza znów nam kolejny wartościowy album. Sirius błyszczy i pokazuje swój potencjał na "A quest for  life". Mocne brzmienie, miła dla oka okładka, która paletą barw na długo zapada w pamięci. Kiedy band tworzą utalentowani muzycy to wszystko może się zdarzyć i zawsze może powstać jakieś cudo. Kolejne uderzenie prosto z Grecji. Brać w ciemno!

Ocena: 9/10

wtorek, 30 lipca 2024

HAMMERFALL - Avenge The Fallen (2024)


 
To jeden z tych zespołów na których płyta się czeka z utęsknieniem i zawsze będę wypatrywał kolejnych dzieł. W końcu to Hammerfall, czyli jeden z tych zespołów które uwielbiam i jeden z tych zespołów, który ukształtował mój gust. Kocham to ich budowanie klimatu, epickość, rycerski charakter, przebojowość i umiejętność tworzenia pomysłowych riffów. Od lat grają swoje, nie zmieniają stylu i dobrze, bo nie wyobrażam sobie ich w innej konwencji. "Avenge The Fallen" to już 13 album tej formacji. Czas leci, a oni dalej swoje i dalej na podobnym poziomie. Nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Możecie spać spokojnie, to kolejny jakże udany album tej zasłużone i niepokonanej formacji.

Przyznam wam się do tego, że taki "hammer of Dawn" czy "Revulution", które skarciłem na początku troszkę skarciłem sporo zyskały u mnie po dłuższej przerwie. Z kolei "Built to last" czy "Dominion" bardzo lubię i wrzucam do worka z tymi najlepszymi stworzonymi przez Hammerfall. Nowy album to w zasadzie kontynuacje tego co grają kilku ładnych lat. Nie ma niespodzianki. Jest świetnie brzmiący Cans, czyli ozdoba Hammerfall. No i ten świetnie zgrany duet Dronjak/Norgen wciąż dostarcza emocji i sporo frajdy zagorzałym fanom. Wciąż zabierają nas w sentymentalną podróż po pierwszych płytach hammerfall. Miło jest, że nie kombinują i stawiają na klasyczne i sprawdzone chwyty. Dla mnie bomba, bo niczego innego od tej formacji nie oczekuje. Wtórność i brak zaskoczenia w sumie tak, ale zabawa przednia i wciąż granie heavy/power metalu na wysokim poziomie i na własnych zasadach. Drugiego Hammerfall ciężko znaleźć.

Nowy album może łatwo odczytać, może i łatwo przewidzieć i można odnieść wrażenie, że to wszystko było. Tak zgadzam się, tego nie podważę. Panowie bawią się konwencją, odgrzewają stare kotlety, ale ten kotlet wciąż mimo oklepanej formule i sprawdzonym przyprawom dobrze smakuje. Zacznę od słabych punktów. Takowym jest na pewno troszkę nijaka ballada "Hope springs Eternal". Niby jest ok, ale jakoś nie porwało mnie. Brzmienie też niczym nie zaskakuje i dodałby trochę może brudu, może trochę drapieżności, ale wiem Hammerfall trzyma się swojego planu. Nie typowe otwarcie płyty w postaci "Avenge The Fallen" to bardziej stonowane, marszowe granie o epickim rozmachu. Mocny riff, nieco mroczniejszy klimat i robi się ciekawie. Sam riff jakoś mi tak zaleciał Accept. Same solówki też pomysłowe i dobrze rozegrane. Kupili moją uwagę. Co za wejście perkusji mamy w rozpędzonym "The End Justifies" i to nie Judas Priest, a stary dobry Hammerfall i to taki z czasów "Renegade" czy "Legacy of Kings". Co za energia, drapieżność i to jest power metal w najlepszym wydaniu. Hammerfall jak za dawnych lat. Kolejny epicki, marszowy kawałek to świetny "Freedom" i znów brzmi jak zaginiony klasyk z pierwszych płyt. Band bawi się konwencją i potrafi tworzyć niesamowite przeboje. Można odpłynąć przy tych partiach gitarowych i rycerskim klimacie. Solówki to istny majstersztyk. Hammerfall wielki i dostojny. Od razu wpadł mi w ucho singlowy "Hail to the King", bo przecież ten band zawsze potrafił tworzyć wyrywający z kapci heavy metalowy hymn. Ktoś tu się nasłuchał Manowar. Cud, miód i orzeszki. "Hero to All" to kolejny szybki i łatwo w padający w ucho killer i chyba nie muszę mówić, że brzmi jak jakiś zaginiony killer z pierwszych płyt. Riff w "Burn it Down" to prawdziwy sztos i żywy dowód, że Hammerfall jeszcze na emeryturę się nie wybiera i chce pokazać młodemu pokoleniu, że stara gwardia stoi na straży. Taki Hammerfall to ja uwielbiam. Co za piękne wejście gitar mamy w "Capture the dream", który znów stawia na marszowe tempo, epickość i rycerski charakter. Kolejna perełka na płycie. Chórki, refren, riff i praca gitar to wszystko jest po prostu idealne. Band potrafi pokazać pazur i dobrym przykładem tego jest "Rise of Evil" i tutaj nie ma miejsca na nudę. Pozytywna energia bije z tego kawałka, a sam refren to czysta frajda. Hammerfall na wysokim poziomie. Finał to "Time Immemorial" , czyli najdłuższy kawałek na płycie. Dominuje tutaj nieco toporniejszy wydźwięk, troszkę mroczniejszy klimat. To wciąż klasyczny i nastrojowy Hammerfall.

Premiera płyty tuż tuż, bo 9 sierpnia 2024 i to nakładem Nuclear Blast. Przypomina mi się nieco "Built to Last", troszkę może i "Hammer of Dawn", ale jest też sporo elementów, które przypominają stare płyty. Czy to jest akurat sens robić? Porównywać owe albumy, jak każde podobnie brzmią i mają bardzo podobny poziom? "Avenge the Fallen" to w moim odczuciu jeden z ich najlepszych albumów i stawiam obok klasyków, obok "built to last" czy takiego "Revolution". Ten album ma wszystko co ich najlepsze płyty, ma wszystko to co najważniejsze w muzyce Hammerfall i każdy utwór to perełka, no poza balladą. Ja bawiłem się przednio i kocham twórczość tej kapeli i nigdy nie znudzi mi się powielenia w kółko podobnych pomysłów. Dla mnie bomba.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 29 lipca 2024

IRONFLAME - Kingdom Torn Asunder (2024)


 Doczekaliśmy się 5 albumu studyjnego amerykańskiej formacji Ironflame, która powstała w 2016r. W sumie to bardziej projekt muzyczny Andrewa D'Cagna, który odpowiada za komponowanie i aranżacje. To on też odpowiada za partie wokalne i wiele innych kwestii. "Kingdom Torn Asunder" to swoista kontynuacja tego co słyszeliśmy na poprzednich wydawnictwach. To w dalszym ciągu kawał solidnego amerykańskiego heavy/power metalu, gdzie można usłyszeć echa Pharaoh, Haunt, Burning Witches, Dio, Iron maiden czy wiele innych znanych bandów. Przede wszystkim D'Cagna stawia na solidne riffy, łatwo wpadające w ucho melodie i dobrze rozplanowane aranżacje. Ma być klasycznie i w klimatach lat 80. Tak też jest.

To nie jest ten rodzaj płyty, gdzie liczy się oryginalność. Tu wszystko bazuje na oklepanych patentach i wtórności. Ma troszkę podziałać na zmysły i nieco żerować na naszej nostalgii, ale to nic złego, bo wiele kapel tak robi. Ironflame robi to dobrze, dlatego nie ma totalnej porażki. Można z tego odsłuchu wynieść całkiem sporo. Andrew D'Cagna na pewno ma odpowiedni wokal do tego typu muzyki. Potrafi budować klimat, ale też pokazać pazur wtedy kiedy trzeba. Za solówki odpowiadają Jesse Scott i Qinn Lukas. James Babcock za bas, a Noah Skiba odpowiada za perkusje. Ironflame nie zawodzi i nagrywa album na bardzo dobrym poziomie, czyli tak jak do tej pory było.

Rozpędzony i pełen wigoru "Blood and Honour" pokazuje, że potrafią grać energiczny heavy/power metal. Na wyróżnienie zasługuje epicki i rycerski "Soul Survivors" i ta moc tutaj jest przeszywająca. Jeden z najciekawszych momentów na płycie. Kocham takie stonowane dźwięki, gdzie klimat, talent muzyków i melodii odgrywają znaczącą role. Jakieś echa Gamma ray czy Hammerfall można wyłapać w "Majesty of Steel". Motyw przewodni robi tutaj wrażenie. Podobne emocje wywołuje niezwykle melodyjny i przebojowy "standing Tall". Znakomite nawiązanie do europejskiego power metalu. Każdy kto kocha klimaty Manowar ten odpłynie przy marszowym "sword of thousand truths" i znów bije z kawałka pomysłowość. Takie nostalgiczne wycieczki to ja rozumiem. Końcówka płyty to rozpędzony "Riding the Dragon", który sieje zniszczenie i urozmaicony "Shadow Of the Reaper".

Ironflame idzie za ciosem i znów serwuje nam kawał dobrze skrojonego heavy/power metalu. Niby nic odkrywczego tutaj nie ma i wiele znanych zagrywek można usłyszeć, ale frajda z odsłuchu jest przednia. Andrew D'Cagna ma talent i potrafi go wykorzystać i mam nadzieję, że na "Kingdom Torn Asunder" się nie skończy.

Ocena: 8/10

niedziela, 28 lipca 2024

EISEN DRAGON - Stories Beyond Realities (2024)



"Stories Beyond Realities" to 4 album pełnometrażowy pochodzącej z Meksyku, który działa od 2011r Na nowy materiał przyszło nam czekać 6 lat i choć trochę czasu minęło to band dalej trzyma się melodyjnego death metalu. Eisen Dragon to zespół, który umiejętnie potrafi połączyć agresję, szybkość i chwytliwe melodie. Daleko im do najlepszych, ale zasługuję na uwagę.

Mocny atutem zespołu jest wokalista Axel Dominguez, który potrafi śpiewać z pazurem i drapieżnością. Pasuje idealnie do całej tej warstwy instrumentalnej i potrafi siać zniszczenie. Eisen Dragon to również dobra współpraca między gitarzystami. Duet Rodsol/Mondragon skupia się na technice, na urozmaiceniu i melodyjności. Słychać, że panowie wiedzą co chcą grać i robi to naprawdę dobrze. Trzeba zaznaczyć, że gitarzysta Rodsol jest w zespole od 2023r i już wpasował się do zespołu i wniósł troszkę świeżości. Eisen Dragon stawia na mroczny klimat i słychać, że dobrze się bawi konwencją. Dostajemy tutaj sporo dobrych melodii i zagrywek gitarowych. Minus? Nic nowego nie dostajemy, wiele dobrych kapel z tego gatunku serwuje podobny melodyjny death metal.

Tytułowy "Stories Beyond Realities" idealnie oddaje styl grupy i pokazuje na co ich stać. Solidny melodyjny death metal i gdzieś tam coś  Amon Amarth czy Kalmah można usłyszeć. Mroczny klimat daje o sobie znać w "The battle of Orion" i to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Band przyspiesza w "The river styx" i tutaj można poczuć i potencjał tej grupy. Niezwykle chwytliwa melodia trafia się nam w urozmaiconym"scape from caronte". To kolejny killer na płycie. Jest energia, pazur i odpowiednia dynamika. "The fourth Sun" zachwyca pracą gitar i ciekawymi przejściami. dobrze się tego słucha. Te 26 minut materiału szybko mija.

Eisen Dragon nagrał bardzo udany album, który dobrze się słucha. Jest dynamika, jest pełno dobrych melodii i agresji. Całość bardzo dobrze się słucha, choć nie ma w tym nadzwyczajnego, czy oryginalnego.  Mimo to płyta godna uwagi, zwłaszcza jak się kocha melodyjny death metal.

Ocena: 7.5/10
 

sobota, 27 lipca 2024

CATEGORY 7 - Category 7 (2024)


 
Ani logo, ani nazwa, ani okładka nie zachęcają do zapoznania się z owym wydawnictwem. Wszystko się zmienia, kiedy tak naprawdę poznajemy kto stoi za owym dziełem. Wystarczy sobie pomyśleć co by było gdyby John Bush dalej śpiewał w Anthrax i kontynuował dziedzictwo "The sound of White Noise". To już nie chodzi o to, że John wraca do ostrzejszego grania, które jest na pogranicza thrash i heavy metalu, ale że to jest równie świetne co właśnie jego pierwszy krążek z Anthrax. Catagory 7 powstał w 2023r i mamy tu prawdziwą śmietankę. Poza Johnem Bushem mamy basistę Jacka Gibsona z Exodus, perkusistę Overkill czyli Jasona Bittnera. Z kolei na gitarze jest Phil Demmel, który jest w zespole Kerry Kinga, a drugim wioślarzem jest Mike Orlando, którego można kojarzyć z Adrenaline Mob. Wielkie nazwiska i oczekiwania też wielkie względem debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "Category 7".

Okładka nie robi wrażenia, samo brzmienie już ciekawsze i bardziej dopracowane. Dodaje całości drapieżności i nadaje thrash metalowego feelingu. John Bush w bardzo dobrej formie i znów znakomicie odnajduje się w takiej stylistyce. Bush to wiadomo, że specjalista w swoim fachu i miło jest znów go usłyszeć w takiej stylistyce. Potęgą Category 7 przede wszystkim jest warstwa instrumentalna. Jest pazur, agresja, ale zarazem urozmaicenie i przebojowość. To nie tylko pędzenie bez pomysłu i cały czas band zaskakuje ciekawymi pomysłami i partiami gitarowymi. Znakomite balansowanie między thrash metalem i heavy metalem.  Wielkie gwiazdy zebrały się, żeby stworzyć coś naprawdę dobrego i troszkę wykorzystać nasz sentyment do czasów Johna Busha w Anthrax. Zabieg jak najbardziej udany.

Płyta zawiera 10 kawałków i daje to nam około 51 minut muzyki. Panowie zaczynają z grubej rury i dostajemy pozytywne zakręcony "In Scitches". Od razu wiadomo co i jak. Soczysty riff, szybkie tempo, zabawa melodiami i partiami gitarowymi. Echa Anthrax są i tego nie da się pominąć. Jest jeden szczegół. Od czasów "The Sound of white noise" John Bush nie miał tak agresywnej otoczki. Późniejsze płyty z Anthrax były trochę dziwne i ciężko strawne. Teraz czuje jakbyś wrócili do tamtych czasów, które najbardziej cenię. To spory atut Category 7. Dalej mamy rozpędzony "Land i used to love", gdzie słychać nacisk położony na melodyjność i przebojowość. Brzmi to bardzo dobrze i słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Połamane melodie i partie gitarowe i zabawa konwencją to atuty "apple of discord", który znów przypomina troszkę twórczość Anthrax. Thrash metal pełną gębą mamy w zadziornym "Exhausted", który brzmi jak hołd dla lat 90. John Bush znakomicie współgra z tym co reszta gra, aż miło słuchać jaka chemia jest między muzykami. Band nie zwalnia i cały czas serwuje nam mocne dźwięki i nie inaczej jest z "Runaway Truck".  To wejście perkusji w "Mousetrap" przyprawia o gęsią skórkę, a kiedy wkraczają gitary to można stwierdzić że to najostrzejszy kawałek na płycie. Śmiem stwierdzić, że najlepsza kompozycja na płycie. Jest energia, pomysłowość i znakomite aranżacje, które wbijają w fotel. Co za pokaz mocy.Ileż melodyjności i chwytliwości w "Through Pink Eyes" i to znów znakomity przykład, że band grać potrafi i ma pomysł na siebie. Kawał dobrej roboty. "Etter Stormen" to 8 minutowy instrumentalny kawałek i w moim odczuciu troszkę za długi. Jest dobrze, ale szłoby by to zmieścić w 4 minutach.

John Bush wraca troszkę jakby na stare śmieci i miło jest go znów usłyszeć w takiej stylizacji i przy takich dźwiękach. Dobrze, że jest tu nie tylko agresja, ale i pomysł na to wszystko. Dzięki temu materiał jest na wysokim poziome i dostarcza sporo frajdy. Od początku do końca utrzymują zainteresowanie słuchacza i przypominają się stare dobre czasy Busha w Anthrax. Mam nadzieję, że Category 7 utrzyma się i nie będzie jednorazowym przedsięwzięciem.

Ocena: 8.5/10

piątek, 26 lipca 2024

DREAM EVIL - Metal gods (2024)


 7 lat czekania na nowy album szwedzkiej formacji Dream Evil to dużo. Ja osobiście czekałem troszkę dłużej, bo ostatni dobry krążek tej grupy to dla mnie "In the Night". Teraz grupa powraca z nowym albumem zatytułowanym "metal Gods" i chyba lepiej nie można zatytułować album, na którym band wraca do korzeni, wraca do heavy/power metalu i mocnych riffów. Przede wszystkim wraca jakość i przebojowość. To pierwszy album z nowy perkusistą na pokładzie tj z Sorenem Fardvikiem.

Okładka również tak troszkę przypomina okładkę Dragonslayer. Wiadomo "Metal Gods" nie stanie się jakimś tam nowym klasykiem i nie ma też szans by być numer 1 w rankingach. To album, który jest idealnym sposobem na spędzenie miło czasu wolnego, to znakomita rozrywka, zwłaszcza dla tych co kochają muzykę przesiąkniętą Primal Fear, Judas Priest, czy Gamma ray.  Duet gitarowy nordstrom/black staje na wysokości zadania i wykreował szereg godnych uwagi riffów, czy solówek. Nie ma miejsce na nudę i od pierwszych dźwięków słychać, że band tym razem zadbał o jakość. Dream Evil to przede wszystkim charyzmatyczny głos Niklasa, który wciąż mimo lat zachwyca. Każdy z muzyków włożył sporo wysiłku i serca, by to brzmiało tak to finalnie brzmi.

Plus przyznaję za okładkę, za mocne, zadziornie brzmienie, które podkreśla drapieżność materiału. No i duży plus za zawartość i sam aspekt kompozytorski. Materiał jest równy i zróżnicowany, a to już sporo.  Płytę otwiera nieco toporny, nieco mroczny, ale na pewno przebojowy "Metal gods". Nastrojowo zaczyna się "Chosen Force", tak spokojnie i nieco rockowo. Troszkę bardziej komercyjny kawałek, ale zagrany z pomysłem i sporym luzem. Power metal daje o sobie w pełni znać w rozpędzonym "The tyrant dies at dawn", który mocno nawiązuje do dokonań Hammerfall i to żadna ujma.Primal Fear czy Judas Priest wybrzmiewa  w nieco bardziej klasycznym "Lighting Strike" i czasami proste rozwiązania są najlepsze. Nawiązania do albumu "In the night" mamy za sprawą agresywnego i zarazem bardzo przebojowego "Fight in the night" i sam tytuł to też znakomite nawiązanie do tamtego albumu. Podobne emocje wywołuje killer "Born In Hell" i ktoś chyba nasłuchał się "Nuclear Fire" Primal Fear. Mocna rzecz! Ostatnie dwa kawałki, czyli "Y.a.n.a" i "Night Stalker" brzmi troszkę jak dokonania UDO.

W końcu Dream evil nagrał coś na miarę swoich umiejętności i talentu. Jasne są wady, potknięcia, ale to najlepsze co nagrali od czasów "In the Night". Jest przebojowo, agresywnie i cały czas się coś dzieje. Płyta pozytywnie zaskoczyła i nie raz jeszcze do nie wrócę, bo to heavy metal w najlepszym wydaniu.

Ocena: 8/10

POWERWOLF - Wake up the Wicked (2024)


 Czy 20 lat temu, ktoś by pomyślał, że niemiecki Powerwolf tak daleko zajdzie i że będzie gwiazdą wielkiego formatu? Pewnie nie jeden wyśmiał ich, tą ich tematykę, kościelnie klimaty i komercyjną przebojowość. Mija 20 lat od powstania kapeli i w sumie wydali 9 albumów. Pierwszy poważny sukces zaczął się od "bible of the beast" i potem było z górki. Pierwsze płyty Powerwolf miały nacisk położony na gitary, na riffy, na to co ważne w power metalu.  Potem już próbowali nieco urozmaicać swój materiał. Zaczęły się pojawiać kawałki w języku niemiecki i różne smaczki. Kiedy pojawił się "The Sacrament Of Sin" to band zaczął oddalać się nieco w rejony bardziej symfoniczne. Podniosły klimat, orkiestrowe wstawki, bogate i pełne rozmachu chórki i zabawą konwencją. Taki też był "Call of The Wild" i tą tradycję kontynuuje najnowsze dzieło "Wake up The Wicked" Płyta wydana 26 lipca nakładem Napalm Records. Jaki nie był to album, to wciąż wielkie święto nie tylko dla maniaków tej kapeli, ale samego gatunku power metalu.

Ten band jest o tyle fenomenem, że mają swój styl i wciąż udaje im się tworzyć hity w tej konwencji i nagrywać wciąż albumy na wysokim poziomie. Do tego każdy z muzyków potrafi zaskoczyć swoimi umiejętnościami i talentem. Zapewne gdyby grali już w latach 80 to mogliby osiągnąć status gwiazdy pokroju Iron maiden czy Judas Priest. Mają pomysłowy image, mają pomysł na koncerty, na tworzenie hitów, do tego ta umiejętność trzymania się tematyki wokół wilkołaków, religii jest bardzo intrygujące. Lata mijają, a powerwolf jest taki jaki był. Może teraz już grają bardziej na poważniej, bardziej dostojniej i z rozmachem i przepychem. Nowy album jest tego najlepszym dowodem. Ja osobiście czuje tęsknotę za tym gitarowym aspektem Powerwolf z czasów "Bible of the Beast" czy "blood of the saints". Atiila jest wyborny i jedyny w swoim rodzaju, to wiadomo nie od dziś. Charles i Matthew Greywolf to już też trzon tej grupy i przesądzają o jej jakości i stylu. Tak to jest rasowy album Powerwolf, ale tym razem chciałbym troszkę ponarzekać na jedną z moich ulubionych kapel.

Okładka jedna z najlepszych w dorobku grupy, brzmienie też idealne i bez skazy. Tym razem album jeszcze krótszy i nawet nie ma jak się nacieszyć ową przebojowością i nowymi melodiami, bo ilekroć coś zaczyna to zaraz się kończy. Straszne krótkie te kawałki.  Nic nowego nie dostajemy i w sumie to nie jest problem. Tylko odnoszę wrażenie, że to już słyszałem i w lepszym wykonaniu przez Powerwolf. Zjadanie własnego ogona? Taki mają styl i dalej korzystają z tego samego źródełka. Taki "Heretic Hunters" przemyca patenty folkowe co już też było za czasów "the Sacrament of Sin". Oczywiście hit i rasowy powerwolf jaki znamy. Jak dla mnie Powerwolf, ale o mniejszej sile rażenia. 2:47 to krótki czas jeśli chodzi o otwieracz. "Bless em with the blade"  to rozpędzony killer, który przypomina nam starą szkołę powerwolf i czasy "Preachers of the night" czy "Blood of the saints", gdzie liczył się kościelny klimat i delektowanie się solówkami i ciekawymi partiami gitarowymi. Z tego utworu bije moc, tylko szkoda że jest taki krótki. "Sinners of the seven seas" taki nieco nastrojowy, nieco radiowy, ale jak zwykle melodyjny i przebojowy. Nacisk położono na podniosły refren i nieco orkiestrowy wydźwięk. Power metal jest tu na dalszym planie. Troszkę kiczem trąci na początku "Kyrie Klitorem" i potem przeradza się w jeden z typowych utworów Powerwolf. Oklepana formuła i w zasadzie nic nowego tu nie ma. Na pewno Powerwolf pozytywnie zaskakuje "1589" i można grać mrocznie, podniośle, z pomysłem i będąc dalej sobą. Ten kawałek to taki powiew świeżości już w tej ogranie stylistyce. O szybsze bicie serca przyprawia melodyjny, podniosły i przebojowy "Viva Vulgata" i takie znów sprawdzone zagrywki. Pewne, podniosłe wejście, potem zwolnienie, spokojna zwrotka i znów nieco mocniej, melodyjniej i wkracza podniosły refren. Taki rasowy Powerwolf. Dobrze się słucha, ale już były lepsze utwory z takim patentem w ich dorobku. Tytułowy "Wake up the wicked" to jeden z najlepszych momentów na płycie. Prosty i łatwo wpadający w ucho refren i w końcu bardziej nacisk położony na gitary i zadziorność.  "Joan of Arc" jakiś taki radosny i gdzieś tam mocno inspirowany Sabaton. Power metal pojawia się ponownie w rozpędzonym "Thunderpriest" i znów można poczuć się jak za dawnych lat, gdzie band potrafił grać z werwą i odpowiednią szybkością. Na plus dziecięce chórki w "We dont wanna be no saints", który troszkę brzmi jak "demons are grils best friend". Podobna struktura, klimat i charakter, że nie wspomnę o przebojowości. Taki powerwolf na miarę dwóch ostatnich płyt i bije z niego niezwykła moc. Trik z chórkiem przypomina "Nightmares from Grave" Bloodbound. Całość wieńczy "Vargamor" czyli znów klimatyczny i podniosły kawałek, który stawia na stonowane tempo i ozdobniki.

Jakie błędy by nie wytknąć i jak bardzo byśmy nie narzekali, to nowy album dalej jest na wysokim poziomie. Niby konwencja znana i oklepana, nie ma tu nic nowego,a  mimo to płyta jest zrealizowana na wysokim poziomie. Mocne, wyraziste brzmienie, przepiękny klimat, duża dawka przebojowości, chwytliwe melodie i to wszystko z czego znany jest Powerwolf. Jasne to wszystko jest i już chyba tylko kwestie indywidualne już będą decydować jak każdy z nas wysoko umieści nowy album w prywatnym rankingu. Jak dla mnie jest to słabszy album od dwóch poprzedników.

Ocena: 9/10

czwartek, 25 lipca 2024

ORPHEUS OMEGA - Emberglow (2024)


  Po 5 latach powraca doświadczony australijski band Orpheus Omega, który specjalizuje się w graniu melodyjnego death metalu. Działają na scenie od  2007r i można w ich muzyce usłyszeć coś po kroju in flames, czy też dark tranquillity.  Daleko im jeszcze do mistrzów tego gatunku, ale grać potrafią, a najnowsze dzieło "emberglow" to kawał dobrze skrojonego melodyjnego death metalu.

Od ostatniej płyty zmienił się nieco skład, bo pojawił się  Campbell Hill, który od tego roku jest nowym klawiszowcem w grupie, a Luke Ashley od 2021 r zasilił grupę jako drugi gitarzysta.  Sam duet gitarowy na nowym albumie nie powala na kolana, ale grają solidnie i starają się dbać o agresję i melodyjność. Zabrakło trochę świeżości, finezji i pomysłowości na cały materiał. Niestety po dłuższym słuchania wkrada się nuda, a band nie potrafi przełamać tego uczucia. Wokalista i lider grupy Chris Themelco wypada dobrze i słychać że ma odpowiedni głos do tej muzyki. Dobrze się go słucha.

Dobry jest otwieracz "We were kings", który daje nam pokaz umiejętności zespołu i tutaj słychać jeszcze jakiś pomysł i wizję zespołu. Jeden z najciekawszych momentów na płycie. Troszkę kiczu znajdziemy w słodkim "Emberglow", ale za to jest melodyjnie i przebojowo. Szybkość i agresja to atuty "Atomizer", a "Destiny machine" to już taki nieco oklepany melodyjny death metal, który niczym nas już nie zaskoczy. Dobrze wypada nastrojowy "Star Maps" i to jest rasowy hicior, który na długo zapada. Druga część płyty już nieco słabsza i bardziej tutaj dominuje solidne rzemiosło. Nietrafiony "Marionette", czy ugrzeczniony "Bound to Apathy" osłabiają ten album.

Kilka utworów godnych uwagi, nieco ugrzecznione to wszystko i nie wykracza poza bezpieczny teren. Band nic nie ryzykuje, gra po prostu solidny i nieco oklepany melodyjny death metal. Grać potrafią i słychać to przez pierwszych minut płyty. Na początku są pomysły, potem całość już niestety siada i już nie ma tego kopa. Szkoda, może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 7/10

SKYEYE - New Horizons (2024)


 Obok takiego Stray Gods, Icon of Sin, Attick Demons, to właśnie ten ze Słowenii band o nazwie Skyeye zajmuje zaszczytne miejsce w wzorowaniu się na twórczości Iron maiden. Wszystkie kapele łączy umiejętność czerpania z twórczości Brytyjczyków, ale przy tym tworzenie coś swojego, świeżego. Mają w zespole śpiewaka, który brzmi jak młody Bruce;a Dickinson i każda z nich prezentuje muzykę najwyższych lotów. Ich ostatnie albumy zajmują wysokie miejsca w rankingach i tylko umacniają pozycję owych zespołów. Skyeye w tym roku zaprezentował światu swój 3 album zatytułowany "New Horizons".

Cieszy fakt, że Skyeye w niezmienionym składzie nagrał nowe dzieło. Jak coś dobrze funkcjonuje to po co coś zmieniać. Skład więc bez zmian, a sam styl też nic się nie zmienił. Panowie grają nowocześnie, ale z szacunkiem do klasyki. Stawiają na urozmaicenie, przebojowość i pomysłowe melodie. Jak ktoś w to wątpi to niech odpali "Nightfall". Nic dziwnego, że ten utwór wybrano na singla. Co za killer, co za świeżość i pomysł na heavy/power metal. Gitarzyści Urban i Mare dają czadu i nie biorą tutaj jeńców. Te popisy potrafią wbić w fotel, a sam motyw przewodni jest godny pochwały. Szok i niedowierzanie, że taki hicior zmajstrowali. Wokalista Jan daje popis swoich umiejętności w znakomitym otwieraczu w postaci "The Descenders" i słychać wpływy Dickinsona. No cóż klasa sama w sobie i miło widzieć młodsze pokolenie, które ma też sporo do powiedzenia. Bojowy "Fight" przemyca patenty Manowar, ale też Sinbreed. "Railroad of dreams" to pierwszy mocniejszy ukłon w stronę żelaznej dziewicy. Jest odpowiednia motoryka i sposób zagrywek. Jest też kolos i nieco mroczniejszy "Saraswati" i bardziej epickie granie też nie jest im obce. Jest hołd dla Dio w "The voice from the silver mountain" i tutaj znów mroczny klimat i stonowane tempo. Rasowy hicior na miarę Iron maiden dostajemy w "Forgotten Nation". Finał to prawie 10 minutowy "1917" i znów band czaruje i przemyca sporo pięknych motywów. Brzmi jakby to stworzył Steve Harris. Utwór to kwintesencja stylu Skyeye i piękny hołd dla Iron maiden, który ma na nich ogromny wpływ.

Skyeye idzie za ciosem i nagrywa kolejny świetny album, który słucha się z wielką przyjemnością. Ciężko tutaj wyłapać wady i słabsze momenty. Wysoki standard aranżacji i aspektu kompozytorskiego. Mocna rzecz, do której będę często wracał i nie tylko dla genialnego "Nightfall".

Ocena: 9/10


IMPACT APPROVED - Way of the warrior (2024)


 
Bitwa pod Termopilami, motyw spartan i do tego melodyjny death metal? Co może pójść nie tak? W zasadzie to nic i brzmi to jak przepis na sukces. Najnowsze dzieło niemieckiej formacji Impact Approved nosi tytuł "Way of The warrior" i choć premiera płyty odbyły się 14 czerwca to jednak wciąż wzbudza spore emocji i jeśli ktoś przegapił tą nowość to radzę to nadrobić.

Impact Approved to nie jakieś młode leszcze, które zabrali się za granie muzyki. Panowie mają doświadczenie, umiejętności i przede wszystkim pomysły. Grają od 2018r i mają za sobą udany debiut. Wzorują się na twórczości Heaven Shall Burn czy Amon Amarth i ich głównym celem jest grać wysokiej klasy melodyjny death metal, który będzie intrygował i zapadał w pamięci. Sekcja rytmiczna pędzi do przodu, gitarzysta Armin Witt porywa swoją grą na gitarze i masą ciekawych riffów czy solówek. Całość znakomicie spina profesjonalny i charyzmatyczny głos  Phillipa Kocka. Jego wokal niesie ze sobą mrok i totalne zniszczenie. Czegoś więcej nam trzeba do szczęścia? Okładka robi furorę, a mocne i soczyste brzmienie, eksponuje talent muzyków z Impact Approved.

Lepiej nie mogli otworzyć tej płyty. Tytułowy "Way of the warrior" to jeden z najlepszych utworów roku 2024. Jest energia, liczne przejścia i ta melodyjność. Najlepsze w tym wszystkim są te przepiękne zmiany temp i przejścia w różne motywy. Jest nutka tajemniczości i do tego przebojowość. Rasowy killer i znakomite otwarcie płyty, która wzbudza apetyt na całość. Nie ma czasu na zwolnienia, tu trzeba iść za ciosem. "Isolation" to kolejny killer, który oddaje w pełni piękno melodyjnego death metalu. Jest ogień, a to jeszcze nie wszystko. To wejście gitary Armina w "Atelophobia" jest urocze i pokazuje potencjał tej grupy.  Agresywny "The Truth" to kolejne mocne uderzenie na płycie i właśnie w takiej stylizacji band wypada najlepiej. "Sword And Shield" imponuje na pewno pod względem melodyjności, z kolei "Harakiri for Ivory Tower" ma słodką melodię i nieco progresywny wydźwięk. Nie do końca wpada mi w ucho troszkę nijaki "Pigslaughter", a zamykający "Grace under preassure" to też tylko solidny kawałek, ale już gdzieś tam gdzieniegdzie wdziera się nuda.

Jeśli chodzi o melodyjny death metal to dla mnie jest to jedna z ważniejszych premier. Band błyszczy i wykreował tutaj ciekawy klimat, nagrał sporo killerów i jest czym się zachwycać. Za brakło pomysłów na cały album i nie udało się utrzymać wysokiego tempa z otwieracza. Troszkę szkoda. Mimo wszystko płyta warta grzechu.

Ocena: 8.5/10



KRILLOAN - Return of Heralds (2024)


 "Emperor Rising" czyli debiut szwedzkiego Krilloan został bardzo dobrze przyjęty i nic dziwnego, że band dalej tworzy i kontynuuje ścieżkę obraną na debiucie. Najnowszy krążek zatytułowany "Return of the Heralds" w dalszym ciągu serwuje nam rycerski, energiczny i bardzo melodyjny heavy/power metal, w którym są wyraźne wpływy Stormwarrior, Hammerfall, a nawet Running Wild. Jakość wciąż na wysokim poziomie, ale to było do przewidzenia. To jedna z tych płyt, obok których nie można przejść obojętnie.

Płyta ukaże się 20 września roku 2024 nakładem Scarlet Records i jak grzecznie poczekacie to dostaniecie prawdziwą ucztę w kategorii heavy/power metalu. Band złożony z utalentowanych muzyków już o to zadba. Alex Vantrue to wokalista o silnym głosie i potrafi roznieść na kawałki. Do tego potrafi nadać klimat i przebojowy charakter. Można go słuchać bez końca i nigdy się nie znudzi. Krilloan to również dobrze zgrane i pełne pasji popisy gitarowe Holmgreen/brockmann. Panowie potrafią grać szybko, zadziornie, ale też klimatycznie i bardziej epicko. Każdy znajdzie coś dla siebie. Aranżacje są na wysokim poziomie, a do tego same pomysły na utwory też pozytywne zaskakują.

Na płytę trafiło 10 kawałków i na dzień dobry dostajemy "Antlatean Sword" i od razu co się rzuca, że band stawia na klasykę i sprawdzone patenty. Nie wieje nudą, bo kapela gra po swojemu i stara się odświeżyć oklepaną formułę. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i ja się przy tym świetnie bawię. Echa Running Wild dają o sobie znać w "Kings of the iron Hill" i to również energiczny i bardzo przebojowy kawałek. Wszystko jest dopracowane i imponuje pomysłowość. Melodyjny riff otwiera utwór, a chwytliwy refren zadowoli nie jednego maniaka power metalu. Troszkę za bardzo przekombinowany jest "Blood & Fire", troszkę za toporny. Nie jest to też gniot, bo mamy tu pełen pasji i epickości refren i pewne zapędy pod Manowar. Druga część o wiele ciekawsza, ale sam utwór już troszkę odstaje od reszty. Moje serce skradł od pierwszych dźwięków "Hammer of Wrath" i bije z niego taka pozytywna energia i do tego te zaloty pod Running Wild. Cudo! Sam refren też niby banalny, a zarazem taki genialny. Nieco urozmaicony i bojowy "Avenging Son" też dobrze wypada, a jeszcze więcej klasyki słychać w "Return of Heralds" i ktoś chyba nasłuchał się stormwarrior czy gamma ray. Co za killer! Klimatyczna ballada "The kingkillers tale" to mocna rzecz, która łapie za serce. Brzmi jak hołd dla starych, dobrych ballad Blind Guardian. Końcówka płyty to szybszy "We burn" i nastrojowy "Beyond the Gates".

Drugi album jak dla mnie ciut słabszy od debiutu, ale to wciąż wysokim poziom grania. Czasami niedostępny dla wielu innych kapel. Ten album ma to wszystko co jest istotne w power metalu. Bardzo dynamiczna i przebojowa płyty, która umacnia pozycję Krilloan nie tylko na szwedzkiej scenie metalowej, ale i światowej. Świetna płyta nagrana przez świetny band!

Ocena: 9/10

środa, 24 lipca 2024

WITCHUNTERS - Time is Running (2024)


 Nazwa Witchunters nic mi nie mówiła, ale po "Time is Running " sięgnąłem, bo okładka mi wpadła w oko. Chciałem poznać zawartość i dowiedzieć się co kryje ta okładka. Obstawiałem power metal, a dostałem tak naprawdę płytę, w której dominuje melodyjny heavy metal i hard rock. Jakieś echa power metalu można w małych ilościach wyłapać. Co warto wiedzieć, to że jest to drugi album tej formacji, której początki sięgają lat 80. Nie oni pierwsi, ani nie ostatni powracają ze świata zmarłych. Powrót dobry, ale na kolana nie powalił.

Z tej płyty wyniosłem przede wszystkim udany popis wokalny Marcello Monti, który ma podobny styl śpiewania do Tobiasa sammeta. Pasuje do tej mieszanki stylistycznej i nadaje całości klimatu i przebojowości. Z kolei Miguel Ramirez robi wszystko co w jego mocy, aby było gitarowo, rytmicznie, a przede wszystkim melodyjnie. Ma swoje udane momenty, ale całościowo brakuje pomysłów na cały materiał i czasami odpowiedniego wykończenia.

Na które kawałki warto zwrócić uwagę?  Otwierający "Forever Young" to perełka, w której słychać właśnie pewne echa Power metalu. Przepiękny jest refren i ten zapadający w pamięci motyw gitarowy. Tytułowy "Time is running" to udana mieszanka hard rocka, melodyjnego metalu i choć wdziera się komercja to brzmi to solidnie. Rockowe granie dostajemy w "always' i zaczyna dominować komercja i takie granie na pograniczu popu. Singlowy "Lilith" to kolejny pozytywny kawałek na tej płycie i w takiej konwencji wypadają najlepiej. Zamykający "i will burn" to miły hard rock z pomysłową melodią i nieco romantycznym feelingiem.

Ta płyta ma piękną okładkę i dobry start, jednak to byłoby na tyle. Umiejętności są, pomysł na stylistykę też, ale brakuje doszlifowania, pomysłów na cały materiał. Szkoda.

Ocena: 5/10

AORYST - Relics of Time (2024)


 Straciłem rachubę, ile to świetnych płyt wyszło ze strony niemieckich zespołów. Jest spora ilość i jest w czym wybierać. Jeśli mamy bzika na punkcie starej dobrej szkoły niemieckiego thrash metalu i gustuje w takim Destruction, Kreator, czy Tankard to z pewnością wasze serca skradnie debiut niemieckiej formacji Aoryst, która działa od 2022r. Płyta się zwie "Relics of Time" i ukazała się 2 maja roku 2024 nakładem mdd records.

Urok tej kapeli tkwi w znakomicie zgranej sekcji gitarowej, którą tworzą Les i Forderer. Panowie stawiają na agresję, na szybkość, ale nie zapominają o atrakcyjnych melodiach, zmianie temp i urozmaiceniu. Dzieje się sporo w tej kwestii i panowie błyszczą przez cały czas. Wokalista Julian Muller- Terbille to urodzony wokalista thrash metalowy. Jego maniera, brutalność i szorstkość sprawdza się w takim graniu. Każdy element muzyki Aoryst jest przemyślany i dobrze zgrany, dlatego całościowo ten materiał tak dobrze się prezentuje i potrafi nie raz przyprawić o szybsze bicie serca. Duży plus za klimatyczną okładkę i brzmienie rodem z lat 90.

Co do zawartości, to na pierwszy ogień idzie killer w postaci "Deterministic Chaos", który ukazuje potęgę i potencjał Aoryst. Jest agresja, ciekawa praca gitar i duża dawka melodyjności. Dalej mamy przebojowy "Call of the Void" i znów band znakomicie bawi się konwencją. Nie trzyma się kurczowo jednego motywu, co dobrze o nich świadczy. Klimatycznie zaczyna się "Etno" i szybko też nabiera mocy. Tutaj bardziej położony nacisk na heavy metalowy pazur. Najdłuższy na płycie jest "Extractor of death" i znów band pokazuje swój potencjał i ta thrash metalowa stylistyka wypada im wybornie. Ciężką coś im wytknąć. Elementy heavy metalowe powracają w "Exogenesis", czy "Oceans Below". Ten ostatni ma pomysłowe partie gitarowe i dużą swobodę. Finał to killer w postaci "Anoxia" i znów pokaz mocy tej kapeli.

"Relics of Time" to naprawdę udany debiut niemieckiej formacji, która pokazuje że ma pomysł na siebie i potrafi grać na wysokim poziomie. Płyta zróżnicowana, melodyjna i drapieżna,czyli taka jak być powinna. Soczysta porcja thrash metalu w niemieckim wydaniu.

Ocena: 8.5/10

ALL WILL KNOW - Parhelion (2024)


 Nie samym power metalem człowiek żyje i lubię też czasami oddalić się w rejony melodyjnego death metalu. Troszkę zaniedbałem nowości z tej dziedziny i czas to nadrobić. Na pierwszy ogień idzie zespół All Will Know i ich najnowsze dzieło "Parhelion". Płyta ukazała się 19 kwietnia nakładem Noizgate Records.

To już 4 album tej formacji i przyszło nam czekać na niego 5 lat. Troszkę długo, ale band miał czas żeby wszystko poskładać i nie popełnić jakieś gafy. Grają od 2010r i od 2015 r skład im się nie zmienił. Sam zespół gra melodyjny death metal, ale nie brakuje w tym wszystkim elementów metelcoru, czy melodyjnego heavy metalu, a może i nawet rocka. Band momentami potrafi odpłynąć w bardziej komercyjne, może i nieco radiowe granie. Dla jednych może i plus, a niektórych może ten aspekt odstraszyć. Frank Richter jako wokalista wypada całkiem dobrze i słychać że ma technikę i ciekawy styl śpiewania. To bardzo mocny atut tej kapeli. Moją uwagę natomiast przykuły intrygujące pojedynki gitarowe i pomysłowe motywy przewodnie. Tutaj Henneberger jak i Jan Jansohn spisują się i potrafią pozytywnie zaskoczyć.

Okładka troszkę przypomina mi czasy Therion i "Lemuria" i "Sirus B". Jest klimat i przykuwa uwagę i o to chodzi. Samo brzmienie też dopracowane i podkreśla talent muzyków. "Losing The Anchor" i "Trickle Down" to znakomity zwiastun tego co nas czeka. Jest ta komercja, jest metalcore, jest melodyjny death metal, dobra praca gitar, próba urozmaicenia i owa nutka progresywności. Jak to nas przekona, to możemy dalej brnąć w ten materiał. Tytułowy "Parhelion" to prawdziwa dawka agresji i melodyjności. Mamy pokaz mocy i słychać też potencjał w tej grupie. Nowy album All will know to dla mnie przede wszystkim "Mousetrap Liberty". Pomysłowy motyw przewodni, ciekawa praca gitar, dobre przejścia, no i te porywające solówki. Na długo w pamięci zostają właśnie solówki. Istny majstersztyk. Dalej znajdziemy agresywny "Casting Shadows", melodyjny "Puppeteering", które oddają piękno melodyjnego death metalu. Niby mamy klimatyczne granie w "Keepsakes & serenades", który niestety zdominowane przez owe komercyjne granie.

Ten album ma sporo dobrej muzyki, jednak są też słabsze momenty. Przez te komercyjne wstawki, zwolnienia płyta nieco się dłuży i troszkę w pewnym momencie irytuje. Jednak ostatecznie to kawał solidnego, dobrze skrojonego melodyjnego death metalu z elementami metalcore, czy melodyjnego heavy metalu. Warto sięgnąć po "Parhelion", a na pewno nie będzie to czas stracony.

Ocena: 7/10

wtorek, 23 lipca 2024

PAUL DI'ANNO WARHORSE - Warhorse (2024)

 


Paul Di'Anno to gwiazda zapomniana i mało aktywna w ostatnim czasie. Ostatnie wydawnictwo to był debiut z Architects of Chaoz, który był naprawdę świetny. To był rok 2015. Paul nie ma lekko, jak nie zmiany zespołów to problemy zdrowotne i tak już to wygląda od dłuższego czasu. Miło jest widzieć, że nie poddaje się i wciąż walczy. Dobrze jest zobaczyć jedną z gwiazd, która wprowadziła mnie do świata metalu, że wciąż nagrywa nowe kawałki i wciąż próbuje swoich sił, choć najlepsze lata ma już dawno za sobą. Wokalne to już wiadomo jak to wygląda. Trzeba się przyzwyczaić. Mija 9 lat od debiutu Architects of chaoz, a teraz Paul Di'Anno ma zespół Warhorse i to pod takim szyldem wydaje swój debiutancki album zatytułowany "Warhorse". Płyta miała premierę 19 lipca nakładem Bravewords records. Jest coś z hard rocka, coś z klasycznego heavy metalu i bliższe to takiemu Battlezone niż iron maiden czy Architects of Chaoz.

Okładka zalatuje jakimś tanim hip hopem, brzmienie też raczej średniej klasy. Wokal Paula wiadomo nie taki jak kiedyś, choć tutaj wypada naprawdę dobrze. Kwestia przyzwyczajenia. Na pewno dobrze radzi sobie w takiej konwencji na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Potrafi jeszcze śpiewać drapieżnie i nieco urozmaicać kawałek swoim głosem. Skład uzupełnia Pupi i Madiraca, czyli dwóch gitarzystów znanych z Chorwackiego Rapid Strike. Nie serwują niczego nadzwyczajnego i dużo tu wtórności i oklepanych patentów. Problem tkwi w samym pomysłach i aranżacjach. Nie wszystko poszło tutaj dobrze. Mamy pełno niedociągnięć, a płyta przez to nie równa i momentami nudna.

Jest kilka kompozycji wart uwagi. Na długo został mi w pamięci zamykający "Going Home". Lekki, skoczny i przebojowy utwór, gdzie słychać stare dobre czasy Paul Di'Anno, a nawet coś z NWOBHM. Dobry przykład na to, że ten band stać na więcej. Dobrze wypadają też dwa dobrze znane single. "Stop the War" ma bardzo udane wejście gitar w początkowej fazie, a potem to już wiadomo prosty, mało wymagający heavy metal, gdzie Paul pokazuje że jeszcze potrafi śpiewać. Wiadomo, dalekie to od ideału i pierwszych płyt iron maiden. Zadziorny i nieco przypominający Battlezone i heavy metal z lat 80. Refren łatwo wpada w ucho i to jest jeden z mocniejszych utworów na płycie. Solidny heavy metal mamy w otwierającym "Warhorse" i choć nie ma tu nic nadzwyczajnego to słucha się tego dobrze od pierwszych sekund. "Get get ready" niby hard rockowy, ale już znacznie słabszy od wyżej wspomnianych utworów. Średnie kawałki zdominowały ten album i choć są przebłyski to niestety dominuje uczucie irytacji i zniesmaczenia. "The Doubt within" miewa dobre momenty, ale znów czegoś zabrakło by mógł powstać killer. Jest też nastrojowy "Forever bound" który pokazuje że Paul potrafi śpiewać w spokojniejszych kawałkach, gdzie mamy elementy balladowe. Dobry utwór, który ma zadatki na heavy metalowy przebój. Nijaki i przekombinowany "Precious" to komercja i nic ponadto. Nie przekonało mnie to.

"Warhorse" świata nie zwołuje i to płyta skierowana do wąskiego grona fanów, którzy kochają głos Paula i maja nieco spaczony osąd przez jego dokonania. Płyta miewa dobre momenty, ale dominują jednak słabsze momenty. Jest sporo do poprawy, ale miło jest usłyszeć że Paul Di'Anno jest jeszcze w biznesie i wciąż tworzy nową muzykę. Zawsze posłucham i zawsze znajdę coś dla siebie, bo w końcu to jeden z tych głosów, tych gwiazd, które mnie wprowadziły do świata heavy metalu. Płytę trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Gniot na pewno nie, ale do ideału też bardzo daleko.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 22 lipca 2024

AGAINST EVIL - Give Em Hell (2024)


 Uwaga, wraca heavy metalowa potęga z Indii, czyli nie kto inny jak Against Evil. Na "Give Em Hell" czyli album studyjny nr 3 przyszło czekać nam 3 lata.  Poprzedni krążek tj "End of the Line" pozamiatał mną i szybko stał się jednym z najlepszych albumów roku 2021. Czy udało się utrzymać jakość i zarazem nie stracić na przebojowości i świeżości?

Grupa działa od 10 lat i już wyrobiła sobie markę i szybko stała się jednym z najważniejszych zespołów heavy metalowych w Indii, ale myślę że i na świecie. To jeden z tych zespołów, który nie wrzucimy do jednej szuflady. Band potrafi w jednej kompozycji poruszać się po stylistyce stricte heavy metalowej, by potem przejść do power metalowego grania. Czasami nawet nie mają hamulców i idą w stronę bardziej thrash metalu. Nie kryją zamiłowań do Judas Priest, Accept, Manowar, Paradox, czy Artillery. Z jednej strony słychać, że czerpią z najlepszych, a z drugiej strony można wyczuć że tworzą coś swojego i jest w tym pomysł, a także świeżość. Po raz kolejny dobrze się tego słucha i znów jest spora dawka świetnych riffów, łatwo wpadających w ucho riffów. Cały czas mamy granie na wysokim poziom i duet gitarowy Shasank/Sravan daje czadu. Od początku do końca panowie mają sporo roboty i jest czym się zachwycać. Mamy stonowane dźwięki, jak i też takie co rozrywają na strzępy. Album jest zróżnicowany i to jest tez spory atut tego wydawnictwa. Siri Sri jako wokalista może nie ma odpowiedniego technicznego zaplecza i nie nadaje się do emocjonalnych dźwięków, ale do tego co gra Against Evil pasuje idealnie. Ta charyzma, drapieżność głosu sprawia, że dzięki niemu materiał jest zadziorny i momentami w klimatach thrash metalowych.

Tym razem szata graficzna bez większych niespodzianek i taka trochę bez pomysłu. Samo brzmienie w podobnym tonie co na poprzednim krążku, tak więc czuć tą moc jaką niesie ze sobą Against Evil. Jest intro, jest też i tytułowy "Give Em Hell", Coś z Paragon, coś z Judas Priest, Primal Fear czy Rage się znajdzie, ale i nutka thrash metalu tutaj pobrzmiewa. Rasowy killer i jeden z mocniejszych utworów roku 2024. Niby nic oryginalne, ale zagrane z polotem i pomysłem. Ja to kupuje! Co za melodia pojawia się w rozpędzonym "Full Speed Ahead" i jakoś zaleciało mi starym dobrym Skull Fist. Fanom Manowar na pewno może się spodobać marszowy i bardziej epicki "Warriors". Klasa sama w sobie. Teraz głośniej, bo mamy znów mocniejszy riff i granie na pograniczu power/thrash metalu, tak o to sieje zniszczenie "Stay Dead". Znów niby prosty motyw i nic nadzwyczajnego, a mamy prawdziwy majstersztyk. "Lights out" taki trochę bardziej toporny, bardziej na wzór niemieckiego heavy metalu. Jest dobrze, ale do ideału trochę zabrakło tym razem. Band potrafi czerpać z europejskich kapel, ale nie boją się też zabrać nas w rejony amerykańskiego power metalu i dobrze to słychać w takim "Hellfire". Mocna rzecz. Końcówka płyty to heavy metalowy i mroczniejszy "Creatures of the night" i nieco przesiąknięty Judas Priest "Killing machine".

Album może ciut słabszy od poprzednika, może nieco mniej szokujący, ale to wciąż bardzo dobrze zrealizowany heavy metalowy album. "Give Em Hell" to tylko żywy dowód na to, że Against Evil to świetna kapela, która potrafi grać na wysokim poziomie. Płyta pełna hitów i mocnych riffów. To trzeba znać! Against Evil znów w natarciu!

Ocena: 8.5/10

niedziela, 21 lipca 2024

DEEP PURPLE - =1 (2024)


Wielu fanów Deep Purple żyje przeszłością. Czasy Blackmore'a, czasy Coverdale'a,  Jona Lorda, czy Glena Hughesa. Złote czasy, kiedy pojawiały się takie płyty jak "Burn", "Machine Head", czy "deep purple in Rock". Pamiętne lata 70, kiedy band nabierał rozpędu i świetne odrodzenie w latach 80. Ostatni krążek z Blackmorem, czyli "The battle rages on" to ostatni wielki album tej grupy dla mnie. Późniejsze wydawnictwa to albo pojedyncze utwory, albo po prostu słuchanie do niedzielnego obiadku. To płyty rockowe i owszem, ale kiedy pojawił się Steve Morse to coś wypaliło się w tym zespole. Odniosłem wrażenie, że gitara przestała mieć znaczenie w tym zespole. Brakowało porywających solówek i wciągających riffów.  Don Airey to też zasłużony klawiszowiec, który oczywiście nie jest drugim Jonem Lordem, ale to też geniusz w swoim fachu, ale jakoś nie miał jak się pokazać z dobrej strony. Czasami pojawienie się nowego członka w zespole jest światełkiem w tunelu i ostatnią nadzieję, na pewien zwrot akcji. Tak choćby przecież zadziało się w takim Judas Priest. Mieli iść na emeryturę, a pojawienie się Ritchiego w zespole wniosła powiew świeżości i band teraz wydaje jedne  z najlepszych płyt. Skoro tam takie cuda się zadziały, to liczyłem że pojawienie się Simona Mcbride nieco ożywi muzykę Deep Purple i przywróci starego dobrego hard rocka. Tak też się stało i "=1" to jak dla mnie jeden z najlepszych albumów tej grupy. Przywołuje przede wszystkim lata 80 i słychać tam coś z "Perfect Strangers" , coś z 'Slave and masters" i nawet pewne odesłania do lat 70. Wiem jedno, to najlepsze wydawnictwo od czasów "The Battle rages on".

Praktycznie cały skład to zgraja dziadków, którzy mimo swojego wieku wciąż chcą grać hard rocka. Starego, dobrego klasycznego hard rocka. Miłe zaskoczenie i spory szacunek dla nich. Było wiadomo, że nie będzie tu szybkiego grania i że Gillan nie będzie śpiewał jak na "Child in Time", ale to wszystko jest zagrane na miarę tego co mogę teraz tworzyć. Gillan bardziej śpiewa nastrojowo, bardziej akcentuje, ale też potrafi wbić się w górne rejestry kiedy nadaje się okazja. Wciąż czerpie radość z słuchania jego głosu. Prawdziwy mistrz. Sekcja rytmiczna to wiadomo klasa sama w sobie i tutaj Glover/Paice robią swoje i może już nie ma takiej mocy jak kiedyś, ale czuć że to Deep Purple. Dla mnie ten album ma dwóch bohaterów. Przede wszystkim Simon Mcbride, który przywołuje ducha starego dobrego rocka. Nie jest drugim Ritchem, ale potrafi zagrać ciekawy riff, czy intrygującą solówkę. W tej kwestii dzieje się sporo dobrego i jest w końcu znów ciekawy dialog klawiszy i gitary, jak za dawnych płyt. Tego mi brakowało na ostatnich płytach. Były dobre, ale takie troszkę bezpieczne i ugrzecznione. Brakowało też hitów na miarę starych szlagierów, a tutaj proszę hit goni hit. Simon wniósł nowe życie, a przy tym nieco przypomniał nam lata świetności, gdzie gitara liczyła się w Deep Purple. Brawo dla tego Pana! Don Airey też w końcu daje popis swoich umiejętności i choć więcej stawia na syntezatory, to jednak sprawia że klawisze znów zaczynają żyć w zespole i stanowić ważny element stylu Deep Purple. Te dialogi tych dwóch panów są urocze i przypominają poniekąd pojedynki Lorda i Blackmore;a. Bardzo miłe uczucie.

Można ponarzekać na okładkę. Na proste i niezbyt ostre brzmienie, ale tym razem muzyka wszystko wynagradza. Mogłoby się wydawać, że otwierający "Show Me" to żadne tam powroty do złotych lat Deep purple, bo jest lekko, nieco komercyjnie. Jednak jest w końcu ciekawy motyw gitarowy, który porusza i zostaje w pamięci. Jest przebojowość, jest w końcu słyszalna gitara, która nie jest tłem. Simon zaznacza swoją obecność. Solówki przywołują lata 80 i ta przebojowość też przypomina mi tamten okres. Jest hard rock pełną gębą. Echa "Zero the hero" Black sabbath można usłyszeć w riffie "A bit on the side" i tutaj Simon jeszcze bardziej pewniejszy siebie, odważniejszy. Jest zadziornie, tajemniczo, a zarazem melodyjnie i bardzo przebojowo. Tutaj słychać ten dialog Airey/Mcbride i brzmi to obłędnie jak dla mnie. Brakowało mi czegoś takiego na ostatnich płytach. Jest element zaskoczenia w "Shar Shooter" gdzie pojawiają się kobiece chórki, ale jest też mocny riff, który na długo zostaje w pamięci. Gdzieś nad tym wszystkim unosi się duch Ritchiego Blacmorea i jego zagrywek. Brakuje mi jego i to bardzo, ale co zrobić jak obrał zupełnie inną drogę. Jaki byłby Deep Purple obecnie z nim na pokładzie, tego nie wiemy i się nigdy nie dowiemy. Niczego nie oczekiwałem od tej płyty i jakoś specjalnie nie czekałem na nią. Wszystko zmienił pierwszy singiel w postaci "Portable Door" i poczułem że Deep Purple wraca do swojego stylu. Skojarzenia z takim "Perfect Strangers" sprawiły, że ten album został jednym z najbardziej wyczekiwanych krążków roku 2024. Kolejne single w postaci przebojowego "Lazy Sod" czy przesiąkniętego latami 80 "Pictures of You" i w każdym z nich słyszałem coś z czasów Blackmore;a i lat 80. To uczucie mną zawładnęło i dawno czegoś takiego nie czułem. Na taki właśnie album czekałem od lat w wykonaniu Deep Purple. Co ciekawe band nawet pokusił się o nieco szybsze granie. W tej kategorii mamy nieco luzacki "Old Fangled Thing", ale też panowie znów znakomicie bawią się konwencją i przede wszystkim Don i Simon dają niezły popis umiejętności. Na tej płycie pełno dobrych i klimatycznych solówek. Jest czym się zachwycać. Drugi taki szybszy killer to "Now You're talkin" i tutaj dopiero czuć echa Blackmorea. Każdy kto wychował się na klasykach Rainbow i Deep Purple i Ritchiego będzie zachwycony. Kiedy ostatnio panowie grali z taką ikrą i werwą? Oj dawno. W tym szaleństwie nawet Ian daje się ponieść i nie szczędzi gardła. Nieco orientalny i rozbudowany, z nutką progresywności "Bleeding Obvious" też pokazuje nieco więcej energii niż Deep Purple był znany na ostatnich płytach. Nawet ballada wypaliła i dawno band nie nagrał tak przemyślanej ballady jak "If Were You" i troszkę przypomniały mi się czasy "Slave and masters". Prawdziwa perełka. Troszkę odstaje "im saying nothing", choć jest rockowo i gitarowo. Druga ballada "I'll catch You" już nie ma takiej ikry, ale to wciąż solidne rockowe granie.

Mieli iść na emeryturę, mieli już dawno kończyć karierę, ale jak miło widzieć, że mieli słuszność żeby dalej tworzyć i grać dla nas. Tyle lat czekać na naprawdę tak poukładany, hard rockowy album, który przypomni złote lata, z czasów kiedy był blackmore. Nie sądziłem, że ten dzień nastąpi, a tu proszę. Najlepszy album od wielu, wielu lat. Jak dla mnie od czasów "The battle rages On". Simon Mcbride przywrócił Deep Purple dawny blask. Brawo !

Ocena: 9/10

VOICE - Holy or Damned (2024)


 Tak jak kocham niemiecki heavy metal i wiele z tamtejszej sceny zespołów zaliczam do moich ulubionych, tak do muzyki Voice jakoś nie mogę się przekonać. Ostatni album zatytułowany "The Storm", który miał swoją premierę w 2017r nic nie wnosił do dyskografii grupy, a tylko pokazał ich bezsilność. Liczyłem, że w 7 lat można nieco pozmieniać, nieco popracować nad jakością i ciekawymi pomysłami. Niestety myliłem się, bo najnowsze dzieło zatytułowane "Holy or Damned" to wciąż niestety średniej jakości heavy metal. Nie pomogło nawet zasilenie składu Voice przez gitarzystę Rainera Wilda, który był w Voice w latach 80.

Okładka o wiele ciekawsza niż poprzednia, jest jakiś pomysł. Brzmienie nieco przybrudzone, takie nieco wzorowane na latach 80. Melodie są proste, sama konstrukcja utworów też niezbyt skomplikowano, ale nie w tym tkwi problem. Ten album położyły kiepskie melodie, niezbyt dopracowane partie gitarowe. To wszystko jest zagrane jakby na siłę, jakby bez ikry i weny. Nie ma pomysłu i to słychać po pierwszych utworach. Ta bezradność udziela się słuchaczowi i niestety album w pewnym momencie zaczyna męczyć. Głos Oliver Glasa taki nieco hard rockowe, ale jakoś tutaj nie zdaje w pełni egzaminu. Najlepiej wypada w takich nieco hard rockowych dźwiękach jak "Dream On". Duet gitarowy w postaci Rainer/Thommy brzmi jak para mało doświadczonych muzyków, co zaczynają przygodę z heavy metalem. "Nevermore" to mieszanka heavy metal z nutką hard rocka. Nie wiele trafia do słuchacza i ciężko za coś konkretnie pochwalić Voice. Troszkę ciekawiej robi się kiedy wkracza "Schizo Dialogues" i tym razem ta mieszanka hard rocka i melodyjnego heavy metalu zdaje egzamin. Jest melodyjnie, jest klimatycznie i całość potrafi trafić do słuchacza. Stonowany "The privateer" też nie przynosi wstydu. Jest nieco mroczniej, troszkę bardziej topornie. Na sam koniec nieco rozbudowany i nieco ponury "Petrified Dreams". Ten utwór również potrafi wzbudzić pozytywne emocje. Bardziej epicki wydźwięk i stonowane tempo zrobiły swoje.

Voice to jedna z kapel działających w latach 80. Jakim cudem przetrwali i wciąż nagrywają albumy? Nie wiem. To taki sam poziom jak Anvil. Marka znana, kojarzona z latami 80, ale obecnie nic nie wnosząca do gatunku. Jak dla mnie strata czasu i lepiej sięgnąć po inne wydawnictwa. Ze starych kapel znakomite powroty zaliczyli Axxis czy Blitzkrieg. Voice niestety nie.

Ocena: 4.5/10

piątek, 19 lipca 2024

LEGIONS OF THE NIGHT - Darkness (2024)


 Niemiecki Legions of the Night idzie za ciosem i w bardzo krótkim czasie zarejestrował materiał na nowym album i owocem tego jest "Darkness". Płyta został wydana 12 lipca nakładem Pride & Joy Music. Jest perkusista Phillip Bock, jest gitarzysta i basista Jens Feber i niezniszczalny Henning Basse. Jest znów cover Savatage, nie brakuje też wyraźnych inspiracji Savatage, czy też gdzieś późniejszymi płytami Avantasia. Nie brakuje mocnych riffów, ciekawych melodii, czy pełnego emocji klimatu. "Darkness" to bez wątpienia intrygująca pozycja, która może przyciągnąć szerokie grono słuchaczy.

Henning Basse kojarzy się przede wszystkim z metallium i Firewind. Takie mocniejsze power metalowe granie dostajemy w rozpędzonym, agresywnym, wręcz thrash metalowym "The witches are burning". O ciarki przyprawia również mroczny i zadziorny "Hate", który przemyca troszkę nowoczesnego heavy metal. Ogólnie jest tu sporo dobrej muzyki, tylko troszkę irytuje brak zdecydowanie. To tak jakby band chciał pokazać różne swoje oblicze i pokazuje że ma smykałkę do różnych odmian heavy metalu. Złożony "No Control" zaczyna się epicko i nastrojowo, a potem przeradza się w power metalowy killer. Band potrafi urozmaić swoje granie i potrafi zaskoczyć. Przepiękny motyw gitarowy wita nas w marszowym "Rebirth". Jest epickość, pomysłowość i naprawdę dobrze się tego słucha. Nutka progresywności też jest i można ją tez usłyszeć w nastrojowym "Darkness".  Henning Basse czaruje i potrafi odnaleźć się w różnych dźwiękach i dobrze to słychać w takim "One moment", gdzie zespół często zmienia tempa. Power metal i nieco thrash metalowy feeling wraca w rozpędzonym "another devil" i takie petardy w ich wykonaniu wypadają znakomicie. Jens Feber po raz kolejny prezentuje znakomity warsztat i kunszt gry na gitarze. Uczta dla fanów gatunku. Podniosły, spokojny, nastrojowy "Better man" przemyca troszkę patentów Avantasia i choć zalatuje komercją, to jest to piękny utwór. Coś z Mercyful fate czy Kinga Diamonda można doszukać się w mrocznym "i dont see the light", gdzie można poczuć klimat grozy. Prawdziwa perełka. Na sam koniec kolejny cover Savatage. "Tonight he grins again" i muszę przyznać, że brzmi to świeżo i równie świetnie co oryginał.

Legions of the night to już rozpoznawalna marka i jeden z tych zespołów, którzy wzorują się na twórczości Savatage. Nie boją się mieszać heavy/power metalu z nutką progresywnością i rockowymi elementami. Mają to coś i dobrze się ich słucha. "Darkness" to wg mnie najbardziej dojrzałe i najbardziej dopracowane dzieło tej niemieckiej formacji. Band czaruje i imponuje swoimi umiejętnościami i pewnie jeszcze nie jeden świetny album wyjdzie spod ich rąk. Brawo panowie! Dobra robota!

Ocena: 8.5/10

środa, 17 lipca 2024

BLITZKRIEG - Blitzkrieg (2024)


 Wielka Brytania kryje wiele kultowych zespołów i jednym z nich jest Blitzkrieg, który obok Satan, Angel Witch czy Diamond Head dawał podwaliny pod NWOBHM. Debiut jakże ważny dla zespołu i nurtu NWOBHM. Potem były odejścia i powroty, ale zespół wciąż trzymał poziom i dostarczał swoim fanom wartościowych płyt. Lata leciały, składy się zmieniały, ale Brian Ross wciąż dzielnie pełnił rolę lidera. Minęły 6 lat od udanego "Judge Not" i przyszedł czas na porcję nowej muzyki. "Blitzkrieg" to przede wszystkim Blitzkrieg w pigułce i znajdziemy tutaj wszystko co składa się na styl tej grupy. Co ciekawe mamy rok 2024, a płyta brzmi jakby została nagrana w 1980r. Spory atuty i dobry pretekst by sięgnąć po nowe dzieło Brytyjczyków, które ukaże się 6 września nakładem Mighty Music.

Od czasów "Judge Not" zmienił się skład i tak o to Liam Ferguson został nowym basistą w 2019r, a Nick Jennison nowym gitarzystą w roku 2020. Panowie zagrzali miejsce w Blitzkrieg i się zaaklimatyzowali.  Słychać, że jest chemia i panowie dogadują się. Nowa płyta ma klasyczny wydźwięk i pełno tu patentów, partii gitarowych rodem z lat 80. To jest atut nowego krążka Blitzkrieg.  Brian Ross wiadomo, klasa sama w sobie i mimo swoich lat nadaje całości odpowiedniego charakteru. Jego specyficzny wokal albo będzie się komuś podobać albo nie. Wszystko kwestia przyzwyczajenia. Na pewno odwala tutaj kawał dobrej roboty. 

Zawsze czekam na to pierwsze uderzenie dźwięków, na mocne wejście otwieracza i tutaj faktycznie ma to miejsce. Piękne wejście gitar mamy w "You wont take me Alive", a klimatyczne solówki gitarzystów nasuwają na myśl lata 80. Proste patenty zdają tutaj egzamin. Jeszcze ciekawszy jest zadziorny "The Spider" z mocnym riffem w roli głównej. Ten kawałek kipi energią i zachwyca przebojowością. Blitzkrieg w najlepszym wydaniu. Podobnych emocji dostarcza niezwykle melodyjny i złożony "Dragons Eye". Band gra z niezwykłą pasją i finezją. Wszystko brzmi tak jak powinno i ciężko wytknąć jakieś błędy. Heavy metalowy hymn z nutką Manowar, Black Sabbath z czasów Tony Martina i Judas Priest? Czemu nie! "If i Told You" to pomysłowy utwór, gdzie wszystko opiera się na stonowanym tempie, mrocznym klimacie i klasycznych zagrywkach gitarowych. Jest moc! "Vertigo" to 6 minutowy rycerski hicior, który przemyca kilka patentów z twórczości Iron maiden. Troszkę hard rockowego zacięcia mamy w "above The law", ale sam utwór troszkę za długi i trochę taki bez wyrazu. Przebojowy " I am his voice" na pewno sprawdzi się na koncertach i tutaj band znów błyszczy i prezentuje rasowy killer.  Elementem zaskoczenia jest zamykający "On Olympus High". Co za przepiękna kompozycja pełna emocji, uroczych dźwięków. Epickość wchodzi tu na zupełnie inny poziom. Niby jest spokojnie, niby nie ma agresji, a ja zostałem rozłożony na łopatki. Tak się gra epicki i pełen emocji heavy metal. Coś pięknego.

Blitzkrieg stanął na wysokości zadania i z montował naprawdę ciekawy album. Jest tutaj wszystko od epickiego kolosa, przez szybkie kawałki, aż po hard rockowe klimaty czy bardziej heavy metalowej. Każdy znajdzie coś dla siebie. Czuć klimat lat 80, starych płyt tej formacji i także całego nurtu NWOBHM. Jak dla mnie jedna z najciekawszych płyt w dorobku tej kapeli. Bardzo miłe zaskoczenie.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 15 lipca 2024

WALLOP - Hell on Wheels (2024)


 Miło wspominam debiut niemieckiego Wallop, który pokazywał potęgę niemieckiego heavy speed metalu, gdzie nie brakowało miłych patentów rodem z płyt Accept, Warlock, czy Running Wild. To był rok 1985 i "Metallic Alps" i teraz mamy rok 2024. Alpy na okładce "Hell on Wheels' to nie przypadek, z resztą podobnie jak rozpędzony pociąg, który nie zna litości, który zniszczy wszystko co stanie mu na drodze. Niemiecka toporność jest, mroczne, przybrudzone brzmienie, klimat lat 80 jest, mocne i zadziorne riffy i masa elementów sięgających klasycznych płyt Accept, Warlock, Paragon, czy Grave Digger. Warto było czekać na "Hell on wheels", czyli trzeci pełnometrażowy album formacji Wallop, którego początki sięgają 1983r.

Wallop to przede wszystkim specyficzny i zadziorny wokal Mikka Wega, za sprawą którego płyta ma klimat lat 80 i czuć tą niemiecka manierę.  Druga gwiazda to Andreas Lorz, który wygrywa złożone i pełne pomysłowości solówki. Nie brakuje też typowych, topornych riffów rodem z płyt Accept czy grave Digger. Ta płyta to hołd dla niemieckiego metalu i znakomicie definiuje co składa się na styl niemieckiego teutońskiego heavy metalu. Tu mamy niemiecki heavy metal w pigułce i każdy znajdzie coś dla siebie.

Mroczny "America 4-4-0" to taki miks Paragon i Accept, a wszystko rozegrane z pomysłem i niezwykłym luzem. Oj wpada to w ucho. Szybki, agresywny "Battle Cry" też nie kryje wpływów Paragon, choć jest też sporo elementów Grave Digger. Jest moc i lepszego otwieracza nie można było wybrać. Takie riffy jak ten w "World on Fire" to ja uwielbiam. Prosto i do cela. Nie ma udziwniania, tylko klasyka. Podobne emocje wywołuje "Hellfire", który jest jednym z ostrzejszych kawałków na płycie. Riff po prostu wgniata w fotel. Ileż w tym pasji i miłości do heavy metalu.  Band pokazuje pazury w energicznym "Stand Up" i sam refren też brzmi jakoś znajomo. Tytułowy utwór zawsze wzbudza wielkie zainteresowanie i ma być wizytówką płyty. Tutaj jest tak samo. "Hell on Wheels", brzmi troszkę jak Accept i nieco zapomniany X-wild. Sam riff niezwykle przebojowym i do tego nieco mroczniejszy klimat. Band potrafi bawić się konwencją i zrobić nam wycieczką do klasyków niemieckiej sceny metalowej. Taki jest "Strike down", który czerpie z Accept, Grave digger czy X wild. No jest to prawdziwe cudo. Coś z Warlock mamy w przebojowym "Darkness Comes Rising", choć sam początek taki troszkę w stylu iron maiden. Na finał musi być coś ekstra i z wykopem. Dostajemy rozpędzony, nieco speed metalowy "one track mind". Znowu gdzieś tam ocieramy się o stylistykę Paragon. Idealne podsumowanie całości.

Kochacie niemiecki heavy metal? Wychowaliście się na Accept, Warlock, Paragon czy Grave Digger?  Kochacie toporność, mocne riffy, mroczny feeling, przybrudzone brzmienie i klimat lat 80? To z pewnością "Hell on wheels" od Wallop jest płytą wymarzoną dla Was. Prawdziwy strzał między oczy. Wehikuł czasu jednak istnieje i zwie się Wallop!

Ocena: 9/10

niedziela, 14 lipca 2024

SPEKTRA - Hypnotized (2024)


 A o to moje odkrycie muzyczne roku 2024. Mało znany brazylijski band o nazwie Spektra właśnie skradł moje serce. Nie stworzyli niczego nowego, bo to kolejny podopieczny włoskiej wytwórni Frontiers Records, który łączy melodyjny heavy metal z hard rockiem. Tak można rzec, że to kolejna podobna do wielu formacji w katalogu tej wytwórnią, ale za tą formacją przemawia jakość, świeżość i pomysłowość. Debiut z 2021 r jakoś mi umknął, ale teraz poprawiam swoje błędy i będę chwalił najnowszy album tej grupy zatytułowany "Hypnotized". Co za świetna porcja melodyjnego hard rocka z nutką heavy metalu.

Muzyka tej kapeli opiera się na chwytliwych melodiach, na hard rockowym klimacie, na przemyślanych riffach, na finezyjnych solówkach. Gdzieś tam można doszukać się wpływów journey,  shakra czy foreigner, ale Spektra wykreował swój styl i stara się realizować zamierzone cele. Całość skupia się w okół partii gitarowych Leo Mancini, którego kojarzy z Shaman, a także niezwykłym głosie pana Bj, który grywa na gitarze w zespole SOTO. Każdy z muzyków imponuje talentem, techniką i umiejętnościami. Nie można wyjść z podziwów, bo panowie odwalają kawał dobrej roboty. To balansowanie na pograniczu heavy metalu i melodyjnego hard rocka jest przepiękne.

Co mnie skłoniło by sięgnąć po owe wydawnictwo? Genialny singiel w postaci "Freefall". Mocny riff, przepiękna melodia, duża dawka drapieżności i przebojowości. Wokal wgniata w fotel, a refren w swojej prostej konstrukcji rozwala system. Prawdziwa magia i cudo. Więcej hard rocka w nowoczesnej odsłonie mamy w nastrojowym "Taste of Heaven". Jest nieco lżej, ale wciąż jest na wysokim poziomie. Troszkę AOR mamy w lekkim i nieco komercyjnym "Search For More". W swojej kategorii jest to naprawdę urocze i zagrane z polotem. Kolejny hicior to melodyjny "Against the wind" i już powoli można dostrzec co gra w duszy muzykom z Spektra. Troszkę ciężej i zadziorniej jest w tytułowym "Hypnotized" i to utwór, który dobrze definiuje styl grupy. Przepiękne solówki i partie gitarowe zdobią spokojniejszy "Tonight". Pomysłowy riff dostajemy w "Runnin out of time" i całość wieńczy łagodna ballada w postaci "Different me outside".

W kategorii hard rocka jest to pozycja na pewno jedna z tych najciekawszych, jeśli chodzi o rok 2024. Duża dawka przebojowości, pięknie zagranych partii gitarowych i dobrze dopasowanych melodii. W zespole drzemie ogromny potencjał. Nie powinno to nikogo dziwić, bo Spektra tworzą doświadczenie muzycy. Zadanie zostało wykonane i nowy album imponuje świeżością i zapada w pamięci. Na pewno nie raz jeszcze wrócę do "hypnotized". Tego trzeba posłuchać.

Ocena: 8/10


piątek, 12 lipca 2024

AXXIS - Coming Home (2024)


 Jakże idealny jest ten tytuł nowego krążka niemieckiej formacji Axxis. Powrót do korzeni, do tego w czym są najlepsi. Znakomita mieszanka melodyjnego heavy metalu, power metalu i hard rocka. Do łatwo wpadających w ucho hitów i niezwykle chwytliwych melodii. Tak jak ostatnio te płyty były nijakie i bez charakteru, tak "Coming Home" to powrót do domu, do ich najlepszych płyt. Znajdziemy coś z pierwszych płyt, ale też coś z "Paradise in Flames", "Utopia" czy "Kingdom of the night II". 100 procent Axxis w Axxis i tutaj nie ma ściemy. Już lepszego prezentu z okazji 35 lecia istnienia zespołu nie można było sobie wymarzyć.

Okładka ma swój klimat i potrafi zapaść w pamięci. Brzmienie mocne, wyraziste, ale i też pełne hard rockowego ciepła. Przypomina się brzmienie z pierwszych płyt. Każdy kto zna ten band ten od razu pozna te ich znaki rozpoznawcze jak charakterystyczny i rockowy głos Bernharda, który mimo swoich lat wciąż zachwyca. Mamy typowe dla Axxis pozytywne zakręcone melodie, łatwo wpadające w ucho refreny, który przez lata były tajną bronią tej formacji. Nie raz ocierali się o kicz, ale to był ich urok. To wszystko tu jest.  Ożył też nam klawiszowiec Harry Olers, który ma znacznie więcej roboty. Od strony partii gitarowych tworzonych przez duet Weib/ Degener robią wrażenie i dawno nie działo się w tej sferze tyle dobrego. Jest na pewno pozytywne zaskoczenie.

Lubię czasy "Paradise in Flames" czy "Utopia", gdzie band też mocno akcentował patenty power metalowe. Stawiając na "Blackest Vision" w roli otwieracza już na dzień dobry mnie kupili tym albumem. Dawno nie mieli takiego killera, który kipi energią, zachwyca niezwykle melodyjnym riffem  i power metalowym kunsztem. Rasowy killer i Axxis w najlepszym wydaniu. Takie "Brother Moon" czy "living in a world" to były pozytywne i bardzo miłe dla ucha kawałki, które może miały nieco rocka, nieco kiczu, ale głęboko zapadły w sercu. Coś w podobnym stylu band prezentuje w nieco rockowym "Coming Home" czy nastrojowym "Moonlight Bay". Niby proste i nieco komercyjne hity, ale ile radości dostarczają. Powinni sięgnąć po nie na koncertach. Czy tylko ja słyszę coś z "Utopia" i Gamma ray w "Atlantica"? Zresztą na "Paradise in Flames" też słyszałem pewne echa Gamma ray, więc to miłe zaskoczenie. Radosne, nieco rockowe granie wraca w melodyjnym "love will shine for everyone" i znów słychać coś z pierwszych płyt. Jakże piękne buja "irish way of life" i to jest to za co kocham Axxis. Za proste motywy, za umiejętne balansowanie między melodyjnym metalem, power metalem i hard rockiem. Prawdziwe cudo! Power metal pełną gębą mamy też w rozpędzonym "Legend of Phantasia". Świetna praca gitar, mocny riff i spora dawka elementów z czasów "Paradise in Flames". Dawno Axxis nie był w takiej formie i dawno nie było tyle hitów na jednej płycie. Refren w "Lord of Darkness" rozkłada na łopatki i znów Axxis pokazuje swój geniusz i umiejętność tworzenia hitów. Sam utwór znów pokazuje energię i przebojowość rodem z moich ulubionych płyt. Takiej frajdy na ostatnich płytach nie było. "Ready to burn" to już typowy hard rockowy kawałek, który został zagrany na luzie, bez spiny.  Energią kipi też "Tears of a clown", gdzie mamy hard rock pełną gębą. Troszkę kiczu znajdziemy w zamykającym "i wont sell my soul", ale sam utwór nie jest taki zły i nawet można się dobrze przy nim bawić. Znakomicie układa się tutaj praca gitar i partii klawiszowych.

Trzeba było 6 lat czekać na nowy album, ale ja czekałem 10 lat. Od czasów "Kingdom of the night II" nie wydali nic ciekawego, a przynajmniej nic co by mnie ruszyło. Teraz dostałem album , który oddaje piękno stylu Axxis i zawiera praktycznie same hity. Jak dla mnie to jest jeden z ich najlepszych albumów w dorobku. Śmiało można postawić obok klasycznych albumów. Bardzo udany powrót do korzeni. Mam nadzieję, że tylko już utrzymają ten styl i jakość. Brawa dla Axxis za wyrwanie się z dołka.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 8 lipca 2024

CAVUM - Cavum (2024)


 Rok 2024 jest niezwykle udany dla polskiej sceny heavy metalowej i cały czas pojawia się coś wartościowego, zwłaszcza w kategorii thrash metalu sporo dobrych wydawnictw się ukazało. Do tego grona myślę, że śmiało można wpisać debiutancki album Cavum, który został zatytułowany po prostu "Cavum". Ten podlaski band powstał w 2019r i obrał sobie za cel granie mieszanki heavy metalu i thrash metalu, a wszystko utrzymane w stylistyce crossover. "Cavum" ukazał się 22 lutego i z pewnością jest to dzieło, które zasługuje na uwagę.

Okładka może i nie zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo, ale już samo brzmienie potrafi zauroczyć swoją surową konstrukcją. O sile Cavum przesądza na pewno dobrze zgrani i utalentowani muzycy, którzy potrafią oczarować swoją grą i pozytywnie zaskoczyć. Przede wszystkim sporo dobrej roboty robi wokalista Łukasz Swadzyniak, który swoją manierą troszkę przypomina mi Peavy Wagnera z Rage. Nawet trochę wpływów Rage można uchwycić w muzyce Cavum. Ma ciekawą barwę i pazur w głosie. Pasuje do tego co gra Cavum. Bardzo dobrze układa się współpraca gitarzystów i tutaj zarówno Piotr Głośny, jak i Robert Muczyński dają niezły popis umiejętności. Jest agresywnie, drapieżnie i zarazem przebojowo. Nie brakuje przy tym chwytliwych melodii, czy mocnych riffów. Jasne, może nie wszystko jest idealnie i są pewne niedociągnięcia, ale płyta trzyma dobry poziom i naprawdę jej dobrze się słucha od początku do końca.

Band dobrze zrobił, że już na starcie postawił na agresywny i zadziorny "Demony". Jest pokaz mocy i potencjału grupy. Echa Rage gdzieś tam słychać, ale też wielu innych znanych formacji. Dalej znajdziemy mroczny i nieco bardziej utrzymany w thrash metalowej stylistyce "Maski". Kolejny dobrze rozegrany utwór i słychać, że band ma pomysł na siebie. Z kolei więcej heavy metalu w odmianie rycerskiej można uchwycić w bojowym "Berseker". Troszkę dopracowałbym sam refren i kwestie melodii. Sam utwór na pewno solidny i pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Co ciekawe Cavum potrafi znakomicie odnaleźć się w bardziej rozbudowanych kompozycjach i to one są tutaj ozdobą i prawdziwą atrakcją. Pomysłowy, agresywny i urozmaicony "Chomąto" to wg mnie najlepszy kawałek na płycie. Bije z niego niezła energia, a sam band pokazuje że słowo "debiutanci" też jakoś nie pasuje do nich. Kawał świetnie skrojonego heavy/thrash metalu i to na wysokim poziomie. Pojawiają się takie momenty, że czuje się jakbym słuchał Metal Church. Cavum odwala kawał dobrej roboty. Troszkę odstaje od reszty nastrojowy i stonowany "Duszę się" i dopiero to złe wrażenie już zacierają 3 dłuższe kompozycje, które są ostatnią fazą płyty. Nutka progresywności pojawia się w "Po prostu", potem znów pomysłowy i mroczny "Silvia", gdzie band błyszczy i pokazuje w pełni swój potencjał. Mroczny klimat udziela się też nam podczas finałowego "Skowyt", gdzie znów dominuje mrok i nawet coś z doom metalu tutaj wykorzystano. Wyszedł pomysłowy i drapieżny kawałek, który znów pokazuje że  i stonowane dźwięki nie są czymś obcym dla muzyków z Cavum.

Cavum postawił na mrok. Na granie drapieżnego, urozmaiconego heavy metalu z nutką thrash metalu. Nie brakuje mocnych riffów, intrygujących solówek, czy mocnych motywów gitarowych. Płyta przemyślana, dojrzała i łatwo w padające w ucho. To już kolejna udana płyta w tym roku jeśli chodzi o polski heavy metal. Miło widzieć, że coraz więcej wartościowej muzyki powstaje na naszym podwórku. Cavum pokazuje pazur i mam nadzieję, że to dopiero początek ich przygody i nagrywania udanych płyt. Trzymam kciuki za Cavum!

Ocena: 8/10