Strony

sobota, 31 grudnia 2011

DEATHROW - Riders Of Doom (1986)


Nie da się nie polubić debiutu niemieckiej formacji DEATHROW grającej thrash metal z wpływami speed metalu, zwłaszcza jeśli się lubi takie łojenie w stylu KREATOR, który również dało się zaobserwować na płycie „Raging Steel”. Debiutancki krążek był przygotowywany wciągu 2 lat od momentu powstania kapeli w 1984. Początkowo nosił on tytuł „Satan's Gift”, lecz szefostwo wytwórni NOISE receords miała inne poglądy i wpłynęli oni na zespół żeby zmienił tytuł i okładkę owego krążka i tak album znany jest pod nazwą „Riders Of Doom”. I jest to kolejny bardzo dobry album, który został zrzucony do mrocznej piwnicy, gdzie ogarnia go tam kurz i zapomnienie. Co usłyszymy na debiucie to taki surowy, ostry, pierwotny thrash metal przesiąknięty speed metalem. Oba albumy DEATHROW z tamtego okresu są jak bliźniaki, bo na obu wydawnictwach jest taki sam styl, który oparty jest na agresywnych, dynamicznych partiach gitarowych duetu Flugge/Priebe oraz na mrocznym, ostrym wokalu Milo, który jest przykładowym niemieckim wokalistą, który ma ten odpowiedni akcent oraz słaby warsztat techniczny. Oba albumy charakteryzują się prostotą i chwytliwością, ale moim zdaniem to właśnie „Raging Steel” jest tym lepszym bliźniakiem, bo tam ów materiał jest bardziej dojrzały i przemyślane, tutaj na debiucie słychać, że zespół dopiero się rozgrzewa. Może momentami brzmi to chaotycznie, może nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale energia i moc jaka wybrzmiewa z albumu jest największym atutem i najlepszą nagrodą podczas słuchania. Otwieracz w postaci instrumentalnego„Winds of Death”nie zapowiadał demolki. Tutaj wyróżnia się mroczny klimat, rzekłbym wręcz doom metalowy. W tej kompozycji dominuje wolne tempo i bardziej heavy metalowe patenty i ciężko zaklasyfikować to do młócenia thrash metalowego, które daje o sobie znać w dalszej części albumu. Taki właśnie jest „Satan's Gift”, który oparty jest na rozpędzonym riffie, który jest nieco brudny, nieco surowy, ale zarazem bardzo melodyjny. Nie wiele się różni od tego „Riders Of doom” z urozmaiconą solówką, demoniczny „Spider Attack”, czy też "Slaughtered" który jawi się jak jakaś hybryda DESTRUCTION i SLAYER. Na szczególne wyróżnienie zasługują, melodyjny "Hell's Ascent" który jako instrumentalny utwór zawiera sporo atrakcyjnych melodii i dzikich solówek, które nie łatwo zapomnieć. Gdzieś w tym wszystkim można wyłapać stary RUNNING WILD z „Gates to Purgatory”. „Violent Omen” szokuje mnie tym, że można tak szybko grać i zarazem tak melodyjnie, nie tracąc przy tym wyrachowania technicznego, zaś „Samhain” to przykład, że można pędzić przez ponad 6 minut i nie przynudzać słuchacza tym nieco ograniczonym stylem, tym wałkowaniem w kółko jednego motywu i stylu. To jest właśnie zaleta i zarazem przekleństwo tego zespołu i albumu, granie w jednej tonacji, cały czas kapela stawia na rozpędzony riff, na ostre, brudne tło. Daje to efekt, choć brakuje mi tutaj takich motywów, melodii, takiego zróżnicowania co na drugim albumie. Nie ma co narzekać, bo „Riders of Doom” to bardzo dobry album thrash metalowy, gdzie jest ta niemiecka solidność, gdzie jest agresja i jest to taki czysty, pierwotny, niczym nieskażony thrash jaki kocham. Jeśli komuś się spodobał debiut, to po kocha drugi album i w drugą stronę ta zależność też zdaje egzamin. Ocena: 8.5/10

piątek, 30 grudnia 2011

DEATHROW - Raging Steel (1987)


No kto może może nagrać album thrash metalowy w stylu niemieckiego KREATOR jeśli nie inna niemiecka kapela grająca thrash metal o zabarwieniu speed metalowym? DEATHROW, który został założony w 1984r nie tylko nawiązał do stylu KREATOR, nie tylko osiągnął taki sam wysoki poziom, ale też stworzył też własny styl. Owy styl charakteryzował się taki typowym niemieckim wokalem Milo, gdzie można było wyczuć ten niemiecki akcent. Specjalnością Milo było śpiewanie w niskich rejestrach, stawiając przede wszystkim na mrok . Na styl DEATHROW składała się niezwykła chwytliwość i melodyjność, która przejawiała się w prostocie i prostolinijności w porównaniu do późniejszych wydawnictw DEATHROW. Również charakterystycznym elementem jest dynamika i agresja godna SODOM, KREATOR, czy IRON ANGEL. To wszystko można było usłyszeć na dwóch pierwszych albumach zwłaszcza na „Raging Steel” z 1986. Milo to właściwie pionek, bo wg mnie najważniejszą rolę w tej rozgrywce odgrywa piekielnie dynamiczna sekcja rytmiczna oraz duet gitarzystów Priebe/Flugge, którzy stanowią zgrany team. Dostarczają masę intrygujących solówek, sporą liczbę ostrych, agresywnych riffów i wszystko jest przepełnione dynamiką i co ciekawe melodyjnością. Świetnie to słychać choćby w agresywnym "Mortal Dread", który momentami wkracza w klimat wręcz doom metalowy. Takich petard na albumie jest znacznie więcej. Rozpędzony, wręcz szalony "Raging Steel", melodyjny "Scattered by the Wind" z urozmaiconą linią melodyjną, czy też demoniczny „Pledge To die” w którym to szybkość wykracza poza wszelkie granice. To nie chaos, to nowy porządek. Choć DEATHROW gra w określonych granicami stylu, to jednak zdarzają się na albumie pewne odstępstwa. Można znaleźć bardziej stonowany „Dragon's Blood” który ma sporo patentów heavy metalowych. Inny wydźwięk ma „The Thing Within” gdzie pojawia się element epickości, gdzie w rozbudowanej formie przewija się wiele urozmaiconych melodii czy motywów i to jest przykład, że zespół również radzi sobie z dłuższymi kompozycjami. Również w podobnej formie jest podany zamykający „Beyond The Light” z ciekawie rozplanowaną aranżacją w środkowej fazie utworu. To, że muzycy obdarzeni są niezwykłymi umiejętności nie trzeba zbytnio przekonywać, ale dla tych którzy jeszcze mają wątpliwości, to odsyłam do instrumentalnego „The Under cry”, który jest majstersztykiem pod względem wykonania i pomysłowości. Niemiecka solidność i perfekcja przejawia się nie tylko w przemyślanym materiale, ale też w takim surowym, agresywnym niemieckim brzmieniu, które było nieodzownym elementem płyt KREATOR. Również patrząc na okładkę autorstwa Phila Lawvere to na myśl przychodzą covery tegoż zespołu. „Raging Steel” to kawał rasowego, agresywnego thrash metalu na pograniczu speed metalu. To ostatni album z Thomasem Priebem w roli gitarzysty, to ostatni album w takim stylu, bo na następnych płytach zespół poszedł w kierunku bardziej skomplikowanego, technicznego thrash metalu, który o dziwo przyniósł zespołowi największy rozgłos i największą sławę. Dziwne, bo jak dla mnie to właśnie dzięki temu albumowi mieli cały świat u stóp. Thrash metal taki jaki kocham, choć nigdy nie byłem zagorzałym fanem gatunku. Ocena: 10/10

PREDATOR - Easy Prey (1986)


Lata 80 w heavy metalu to nie tylko wysyp bardzo dobrych płyt, ale też często okres najbrzydszych, najbardziej kiczowatych okładek, które mogą śmieszyć sposobem wykonania, które ocierają się o brzydotę. Jedną z wielu takich okładek zdobi jedyny album amerykańskiej formacji PREDATOR. Kapela powstała w 1984 roku i jej specjalnością jest speed metal, który opiera się właściwie na jednej osobie, a mianowicie Jeffie Prentice, który pełni rolę zarówno wokalisty i gitarzysty. Z obu funkcji wywiązuje się znakomicie. Śpiewa zadziornie i świetnie pasuje ten jego młody, jeszcze nie ukształtowany wokal do tego co wygrywa na gitarze. A wygrywa naprawdę ostre, dynamiczne partie gitarowe, które nie są pozbawione finezji i właściwie momentami można śmiało to zaliczyć do shredowych popisów. Te cechy wyraźnie zostały uwypuklone na debiutanckim albumie „Easy Prey” z 1986 roku. Ale można tam też wyinterpretować inne plusy. Jednym z nich na pewno będzie sekcja rytmiczna, która w swej dziedzinie jest po prostu fascynująca. Dostarcza nie tylko dynamikę, szybkość i szaleństwo, ale też urozmaicenie i odpowiednie tło dla popisów Jeffa. Również śmiało można uznać za zaletę również takie nieco surowe, rasowe brzmienie, które idealnie zostało dopasowane do umiejętności Jeffa, zwłaszcza tych wokalnych. Ale to wszystko miałoby mniejsze znaczenie gdyby materiał byłby nudny i przewidywalny. Na szczęście taki nie jest i głównie jest on ukierunkowany dla fanów CHASTAIN, WITCHKILLER, THRUST, czy też RUNNING WILD z 2 pierwszych albumów, ale znajdą tutaj też coś dla siebie fani EXCITER, a także fani debiutanckich płyt ANTHRAX, MEGADETH. Zawartość właściwie jest bardzo wyrównana i właściwie pod tym względem mamy 10 killerów. Tak jak wcześniej wspomniałem motorem napędowym jest Jeff, zwłaszcza jego umiejętności wygrywania bardzo atrakcyjnych riffów, czy solówek. Już na wstępie mamy krótkie intro, które daje lekki przedsmak jego talentu. Po tym krótkim intrze mamy już dynamiczny „Easy Prey” który cechuje się ciężkim riffem i rozbudowaną solówką, które zostaje odegraną z pasją i polotem, zresztą jak większość na tym albumie. Nie brakuje na krążku bardziej rozpędzonych kompozycji, gdzie mamy w tle szybką sekcję rytmiczną, a na pierwszym planie energiczny, pełen melodyjności motyw gitarowy. To właśnie odzwierciedla nieco power metalowy „Shrieks of Terror”, czy też oparty na riffie RUNNING WILD „ Master Of the Night”. Ci którzy mają wątpliwości co do geniuszu gitarowego Jeffa, niech posłuchają sobie dwa instrumentalne kawałki w jego wykonaniu, a mianowicie rozbudowany „Hawk Mistress”, czy też ocierający się o thrash metal „Over The Edge”. Nieco więcej luzu mają w sobie z kolei dwie jakby bardziej hard rockowe kompozycje, czyli prosty „Siberia” i czy bardziej stonowany „Road To Glory”, w którym można doszukać się coś z QUIET RIOT. Mocne wejście jest też do „Demon Witch”, które nawiązuje do „Killers” IRON MAIDEN, zaś zamykający „Tortured” to najbardziej klimatyczna kompozycja z całego albumu, która pod względem stylistyki można śmiało zaliczyć do ballady. Słabych utworów nie ma, nie ma wad i jedynie co jest dla mnie nie zrozumiałe, to że po wydaniu tak świetnego krążka, zespół się rozpadł. Szkoda, bo start mieli znakomity. Przykład albumu, który nie należy przed wcześnie skreślać z powodu okładki. Ocena: 9.5/10

czwartek, 29 grudnia 2011

MIDNIGHT CHASER - Rough And Tough (2011)


Czasami mam wrażenie, że biorę udział w wojnie klonów, która miała miejsce w „Atak Klonów” z serii Gwiezdnych Wojen. Nie da się ukryć, że niczym wirus rozprzestrzenia się tworzenie młodych kapel, które chcą grać w stylu kapel heavy metalowych grających w latach 80 i niczym plaga pojawia się na scenie muzycznej spora liczba klonów JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, SAXON. Z jednej strony miło, że ktoś sięga do korzeni, do klasyki, ale jeśli nie ma się pomysłu, jeśli muzycy będą muzykami przeciętnymi, wręcz rzemieślnikami, to nic z tego i tak nie wyjdzie. W tym roku było pełno takich kapel i do grona tych słabszych trzeba zaliczyć MIDNIGHT CHASER. Jest to amerykańska kapela heavy metalowa, która została założona w 2008 roku i w tym roku zadebiutowała albumem „Rough And Tough”. Celem zespołu jest grac w stylu lat 80 i chęć bycia drugim JUDAS PRIEST, co jest wygórowanym marzeniem. Kapela nie grzeszy umiejętnościami i właściwie można rzec grać potrafią, nawet melodyjnie, nawet w taki sposób, że da się tego słuchać. Ale wtórność i brak jakiejś własnej inwencji twórczej szybko weryfikuje owy materiał zawarty na albumie. Można rzec, że ta biedna, komiksowa okładka, która na kilometr wieje kiczem odzwierciedla zawartość, która też jest daleka od ideału. Jest prostota i czasami właśnie ta prostota i oklepane patenty, a także sposób ich podania wpływają na ostateczny werdykt. Zespół nie stać na jakieś ambitne teksty „Awesome Party” jest tego nie zbitym dowodem, ale melodyjność i łatwo wpadający motyw gitarowy, pozwala przebrnąć przez ową kompozycję. Tutaj jednak już można szybko wyłapać największe minusy zespołu i ich stylu. Przeciętne umiejętności muzyków to największa bolączka tego albumu, zwłaszcza wokal Scotta Atwooda, który nie umie wg mnie śpiewać i strasznie się męczy. Stephen Lauck jako gitarzysta też nie oczarowuje, ale przynajmniej wygrywa proste i melodyjne partie gitarowe, które nie mają za grosz oryginalności. Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że większość kompozycji brzmi podobnie. „Out On Your Shield” czy „Rough And Tough” brzmią tak samo, zresztą ten przypadek dotyczy całej płyty. Ma się wrażenie, wszystko leci na jednym motywie, jednym riffie. Nieco inaczej brzmi „Cougar'd”, który przemyca nieco hard rockowych patentów, „HotShot” z kolei ma rock'n rollowy feeling, no i wyróżnia się „Dynamite”, ale to z tego względu że to cover SCORPIONS. Który brzmi wg mnie komicznie, zwłaszcza pod względem wokalnym. Ani z obcym ani z własnym materiałem sobie nie radzą do końca i właściwie zostaje z tego odsłuchu że grali w stylu JUDAS PRIEST i że robili to na niskim poziomie. Najlepiej wypada z tego albumu brzmienie, które jest takie rasowe, takie zadziorne, szkoda że materiał jest niskich lotów i że jest on tak kiczowaty jak ta okładka, która zdobi ten album. Oj było wiele ciekawszych propozycji w ramach grania heavy metalu w stylu lat 80. Tym panom dziękuję, wolę posłuchać oryginalnego JUDAS PRIEST niż marny klon. Ocena: 5/10

ANCIENT BARDS - Souless Child (2011)


Symphonic Power Metal to gatunek, który w tym roku jakoś nie zachwyca i ostatnio coś ciężko o dobry album z tego gatunku. Dwa największe tuzy czyli NIGHTWISH i WITHIN TEMPTATION nie zachwyciły, DRAGONLAND też mi nie przypadł do gustu i chyba obroną ręką z tej przepychanki wychodzi włoski ANCIENT BARDS. Nie, nie jest to żaden tribute to BLIND GUARDIAN, a włoski band założony w 2007 roku z inicjatywy klawiszowca Daniele Mazza, który jest osobą odpowiedzialną za repertuar. Zespół w tym roku wypuścił na światło dzienne swój drugi album, który został zatytułowany „Souless Child” i jest to album kierowany do fanów WITHIN TEMPTATION, czy NIGHTWISH, ale też EPICA, czy RHAPSODY. Może NIGHTWISH wniósł owy gatunek na bardziej spektakularny poziom, może nagrał album cechujący się przepychem, ale to ANCIENT BARDS nagrał lepszy album a to z tego względu że tu jest nie tylko symphonic, ale jest też power metal i tego przecież wymaga gatunek. Atutem albumu i muzyki ANCIENT BARDS jest Sara Squadrani, który potrafi śpiewać czysto, ale i tez energicznie, co jest tutaj wręcz pożądaną cechą. Drugim atutem jest pomysłowość na kompozycje i umiejętności muzyków, które słychać niemal na każdym kroku. Duet gitarzystów Pietronik/Belducci dostarczają sporo elektryzujących riffów, sporo atrakcyjnych melodii i słychać ten power czego nie mogę powiedzieć o albumach konkurencji. Daniele Mazza też dba o podniosłość i bogactwo całości, natomiast nowy perkusista niczym nie ustępuje reszcie muzyków. Produkcja albumu jest na bardzo wysokim poziomie, choć mam wrażenie że nie na tak wysokim co choćby na albumie NIGHTWISH. Potęga tego albumu tkwi w samych kompozycjach, które są same w sobie atrakcyjne. Zaczyna się typowo bo od klimatycznego intra, gdzie jest nacisk na emocje, na klimat i z tego zadania „Struggle For Life” się wywiązuje. „To The Master Of Darkness” to bardzo energiczna kompozycja, oddająca charakter symphonic power metalu, uwypuklając jego najważniejsze cechy, czyli doniosły kobiecy wokal, podniosłe, klimatyczne chórki, znacząca rola klawiszy, które zapewniają przestrzeń i melodyjność owej kompozycji, ale całość osadzona w power metalowej stylizacji, gdzie liczy się dynamiczność i melodyjność. W takiej formie jest też podany „Gates Of Noland” choć tutaj bardziej wyróżnia się urozmaicona i dynamiczna sekcja rytmiczna. Nie wiele od tego odbiega „Broken Illusions”, który z kolei wskazuje jak wiele do powiedzenia mają gitarzyści i to jaki mają wpływ na wydźwięk poszczególnych kompozycji, to oni dostarczają przysłowiowego kopa i moc. To odróżnia ANCIENT BARDS od wcześniej wspomnianych kapel. Do tej power metalowej stylizacji zalicza się też energiczny „Valiant Ride”.Zespół wg mnie nieco przesadził z „All that is true”, który jak na balladę jest najzwyczajniej za długi, co na dłuższą metę nieco nudzi, ale to nie oznacza, że utwór jest do bani. Emocje, nastrój jest z górnej półki. I z kolosów wolę już rozbudowany „Souless Child”, który jest skupiskiem ciekawych motywów, momentami bardzo filmowych. W stylu NIGHTWISH jest „Through My Veins”, zaś 14 minutowy „Hope Dies Last” trzeba przesłuchać kilkakrotnie żeby ogarnąć wszystkie motywy i melodie tam pojawiające się. To wszystko sprowadza tylko do jednego wniosku, że to jedna z ciekawszych propozycji w tym gatunku, który ostatnio nieco przeżywa kryzys. Ocena: 7.5/10

MASTERCASTLE - Dangerous Diamonds (2011)


MASTERCASTLE to dopiero raczkujący zespół heavy metalowy, który wplata do swojej muzyki elementy power metalowe czy też hard rockowe. Nie da się ukryć, że zespół jest młody, wystarczy spojrzeć na status płytowy i już wiadomo co i jak. MASTERCASTLE został założony w 2008 roku z inicjatywy wokalistki Giorgia Gueglio i gitarzystę Piera Gonella. Piera, a także pozostałych muzyków można kojarzyć choćby z takich kapel jak LABIRYNTH , THE DOGMA, czy też ODYSSEA. Tak więc stażu ani doświadczenia im nie można odmówić, tylko że momentami słuchając ich muzyki ma się nieco inne wrażenie. Zespół nagrał póki co trzy albumy i ostatni ukazał się w tym roku. „Dangerous Diamonds” to tytuł nowego albumu tego zespołu i definiuje on bardzo subtelnie i dokładnie styl włochów. A ten styl się opiera na nie przeciętnych umiejętnościach Piera, który potrafi wygrywać bardzo przyjemne dla ucha partie gitarowe oraz na donośnym wokalu Giorgi. Zespół nie ma większych problemów z stworzenie melodyjnych kompozycji, ale ma problem z stworzeniem jakiegoś bardzo dobrego utworu, który dałby się we znaki i byłby w stanie zapaść na dłużej. Jedno trzeba przyznać, MASTERCASTLE to specjalista od urozmaicania materiału. Mamy sporo melodyjnych kompozycji, które są mieszanką heavy metalu i hard rocka, a taki właśnie jest otwierający „Another Flower” z prostym, łatwym refrenem, „Bitter & Sweet” z nieco mocniejszym akcentem gitarowym, czy też chwytliwy „Take Off” który został przyozdobiony jednym z najlepszych motywów gitarowych z całej płyty. Przykład, że można grać lekko, przyjemnie i melodyjnie. Mamy też bardziej hard rockowe patenty, które dają o sobie znać w nieco rozlazłym „Time For Lovers”, który ociera się komercję , czy też zadziorny „Icy Moon”, które również poza miły refrenem nie ma za wiele do zaoferowania. Album strasznie szpecą wolniejsze kompozycje takie jak „Lovin Me” czy też instrumentalny „Blue Diamond” który jest strasznie chaotyczny i mało atrakcyjny pod względem wykonania. Z kolei ozdobą i kompozycjami najbardziej reprezentacyjnymi są te utrzymane w power metalowej stylizacji. „Sixt Sun” i rozpędzony „Dangerous Diamonds” i parę ciekawych refrenów nie są wstanie uratować ten album od niskiej oceny. Nie oszukujmy się płyta jest słaba, nawet w tej jakże oklepanej formule. Nie słychać tego doświadczenia muzyków, nie słychać pomysłu na kompozycje, a to ma znaczący wpływ na ostateczny werdykt. Czego mi również za brakło oprócz konkretnych propozycji w ramach kompozycji? Bez wątpienia mocy, kopa, bo przecież mamy do czynienia z heavy metalem, anie jakimś popowym graniem. Płyta dla fanatyków gatunku, dla fanów kobiecych wokali w heavy metalowym granie, niestety reszta może sobie darować. Ocena: 4.5/10

środa, 28 grudnia 2011

PŁYTA MIESIĄCA SIERPIEŃ 2011

Miesiąc sierpień to dla wszystkich przede wszystkim połowa wakacji i czas największego odpoczynku, ale i szaleństwa. Kiedy ja podobnie jak większość ludzi regenerowałem siły na następny rok akademicki, świat metalowy nie stanął w miejscu i właściwie nie ustępował w liczbie nowości płytowych. Sierpień to dla mnie miesiąc zaskoczeń zarówno tych pozytywnych jak i tych negatywnych. Największe zaskoczenie sprawił mi album EDGUY. „Age of Joker” to po prostu klapa na całej linii i dowód komercjalizacji zespołu i wrzucenie się w wir popowego grania. Równie ogromne rozczarowanie sprawił mi DC4, który jak zbiór super muzyków, powinien zagwarantować równie super płytę, niestety tak nie jest. Ten album tylko kompromituje owe gwiazdy muzyki heavy metalowej. Również do największych rozczarowań zaliczę projekt muzyczny o nazwie WOLFPAKK, który po raz kolejny uświadomił mi że nazwiska nie grają, nie gwarantują odpowiedni poziom muzyczny. Nie ma tutaj ani ciekawych utworów, a sama wizja całego projektu też jest daleka od strawnej. Zostawmy gnioty i przejdźmy do płyt wartych uwagi i naszego cennego czasu. Jedną z nich jest debiutancki album ATTICK DEMONS, który dowodzi że grania pod IRON MAIDEN nie musi być tylko nudną kalką, a może być miłym w odsłuchu heavy metalem. Swoją pozycję utrzymał szwedzki LECHERY, który nagrał kawał porządnego heavy metalu, w którym nie ma za grosz oryginalności, ale jest spora dawka energii i melodii. Zaś fanom melodyjnego power/heavy metalu mogę polecić również TEBARAH, czy też ambitniejszy SABER TIGER. Natomiast podium zajęły w tym miesiącu:

1. SKULL FIST - HEAD OF THE PACK  (26.08.2011) (Kanada)

 Heavy Metal to taka dziedzina, gdzie z każdym roku ciężko o powiew świeżości, a zjawisko wtórności niczym wirus dotyka większość kapel. Jakie jest na lekarstwo? Energia, dynamika, melodyjność i przebojowość i świetnym przykładem niech będą ci debiutanci, którzy mi mało oryginalnego wydźwięku przekonali mnie do siebie, co więcej pokazali że można korzystać z sprawdzonych patentów i że można mimo to zaskoczyć słuchacza. Jak dla mnie jeden z głównych kandydatów do miana debiutu roku.


2. HIGH SPIRITS - ANOTHER NIGHT (22.08.2011) (USA)

 Nie na darmo ten zespół ma w nazwie "duch" bo kto jak kto, ale ten debiutujący heavy metalowy zespół ze Stanów Zjednoczonych jest specjalistą od grania w duchu kapel metalowych z lat 80. Trzeba przyznać, że zespół robi to na wysokim poziomie. Nie lada gratka dla fanów przebojowego heavy metalu, gdzie pierwsze skrzypce grają melodie.


3.NEONFLY - OUTSHINE THE SUN (29.08.2011) (Wielka Brytania)

 Ciekawe zjawisko, że trzecie miejsce okopuje również debiutujący zespół. Ale co tu poradzić, skoro pomysł na granie, pomysł na melodie, czy same umiejętności ,muzyków są na wyższym poziomie niż u bardziej doświadczonych kapel. Bardzo dobra płyta zawierająca muzykę z pogranicza melodyjnego power metalu.


wtorek, 27 grudnia 2011

STRANGER - The Bell (1985)


Kto zna niemiecki STRANGER? Obstawiam, że nie zbyt wielu bo nie jest to marka jakoś znana szerszej publiczności i w sumie mnie to nie dziwi, bo jak można znać kapelę, która właściwie nie istnieje już przeszło 20 lat, a jej dorobek liczy zaledwie 2 płyty, jak można znać kapelę zapomnianą przez świat. Na szczęście ja zaliczam, się do tego wąskiego grona osób które miały przyjemność poznać debiutancki lp tej kapeli, a mianowicie „The Bell” z 1985 roku. To właśnie spośród tych dwóch albumów ten zasługuje na największy rozgłos i zainteresowanie słuchaczy. Warto zaznaczyć, że kapela potrzebowała roku od 1984 kiedy to została założona aby stworzyć naprawdę genialny album który zawiera materiał osadzony w tradycji niemieckiego speed/power metalu i słychać tutaj erę HELLOWEEN z Kai Hansenem na wokalu, słychać BLIND GUARDIAN z debiutu, momentami IRON ANGEL, czy też ANGEL WITCH. Co sprawia że album wyróżnia się na tle innych płyt z taką muzyką? Oprócz stylu w jakim gra STRANGER, największą uwagę przyciągają umiejętności muzyków, które są dalekie od umiejętności godnych żółtodziobów. STRANGER tworzy zgrana paczka, którzy znają się na swojej robocie. Thomas Ihmbacher jako perkusista jest tym który dostarcza nam nieustannych wahań temp, zróżnicowanie na tle danej kompozycji, to ona jest osobą odpowiedzialną za niezwykłą dynamikę całego materiału .W raz nim sekcję rytmiczną tworzy basista Wolfgang Heuter, który tworzy mroczny klimat, czasami ponury, czasami smutny co świetnie słychać w rozbudowanym „Hazle The Witch” gdzie można się doszukać elementów BLACK SABBATH ale to wszystko tworzy spójną całość. Czym byłby STRANGER bez swoich dwóch gitarzystów, którzy stawiają na energiczną batalię na riffy, solówki, stawiają na zadziorność i melodyjność. To jest jeden z głównych atutów tego albumu. I najlepiej to zobrazuje wam klimatyczny otwieracz „The bell” gdzie mamy motyw znany z „Hells bells” AC/DC. Ale tutaj można się przekonać na własnej skórze co to znaczy energia, co to znaczy dynamika w wykonaniu niemieckiego STRANGER. W podobnej takiej speed/power metalowej formie utrzymany jest również „Bright Fog”, który jest z kolei popisem wokalnym Gerda Salewskiego i jest on kolejnym atutem tego krążka. Nie ma problemu z ostrym śpiewaniem, pełnym zadziorności, ale też nie ma problemu z łagodniejszymi utworami takimi jak choćby balladowy „Broken Harmonies” z hard rockowym feelingiem, czy też ;„I hold you”, który jest klimatyczną balladą z finezyjną solówką. Nie brakuje ani pomysłów na główne motywy gitarowe, nie brakuje pomysły na zapadające refreny, a przebojów wypływa z każdego utworu, a to z dynamicznego „Wheels”, czy też z zadziornego „Midnight Angel” gdzie można posłuchać jak ogromne znaczenie odgrywa w muzyce STRANGER sekcja rytmiczna. Tak jak wcześniej wspomniałem w przypadku STRANGER liczy się przebojowość i pomysłowość, a te cechy można przypisać każdej kompozycji zwłaszcza zakorzeniony w NWOBHM „Woman”. Materiał cechuje się jeszcze równością i zróżnicowanie, co powinno przekonać jeszcze bardziej wymagających słuchaczy. Brzmienie może nie jest w tym przypadku najwyższych lotów, ale nie jest też czynnikiem który wyrządza większą szkodę. Zespół zmienionym składzie wydał w 1990 r jeszcze „Pretty Angels” który był daleki od poziomu debiutu. I kapela nie utrzymała swojej pozycji ginąc w natłoku lepszych rzeczy, przechodząc tym samym do historii. Fakt nie zostawili po sobie zbyt wiele, ale „The Bell” to rzecz warta wzmianki w ramach opisywania niemieckiej sceny heavy metalowej lat 80. Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 26 grudnia 2011

SUDDEN DEATH - All Or Nothing (1987)


Mam słabość do niemieckiej sceny heavy metalowej nie zależnie od tego czy jest to staroć, czy nowość. I tak w ramach akcji poszukiwawczej znalazłem jedyny album jaki został wydany przez niemiecki SUDDEN DEATH. Nazwa zbytnio wiele nie zdradza, bo tą samą nazwą kryje się thrash metalowy band z Biebesheim oraz death metalowy z Osnabrucku. Natomiast zespół na który ja się natknąłem to rasowy heavy metal „made in Germany”. Zespół został założony na początku lat 80 i zostawił po sobie tylko jeden, debiutancki album, które został zatytułowany „All or Nothing”. Na albumie usłyszymy przede wszystkim heavy metal niemiecki ocierający się o dokonania RUNNING WILD z pierwszej płyty, ACCEPT, czy też GRAVE DIGGER z „Heavy metal Breakdown”. Siła tego debiutanckiego lp tkwi jednak nie w skojarzeniach, ale w umiejętnościach muzyków, którzy zagwarantowali bardzo przebojowy materiał, który jest bez skazy. Stworzono odpowiednie brzmienie, które cechuje się naturalnością i drapieżnością. Zadbano także o sam materiał, który odgrywa tutaj kluczową rolę. Bo kiedy nie ma mowy o oryginalności, to właśnie zaczyna nabierać większego znaczenia sama przebojowość i pomysłowość na melodie, a te tutaj są z górnej półki. Tą którą słyszymy w otwierającym „Blood Consclusion” mogłaby zdobić „Branded & Exiled” RUNNING WILD. Takich heavy metalowych przebojów, zbudowanych na dynamicznej sekcji rytmicznej, na ostrym, rasowym riffie i zadziornym wokalu Arno Scharnberga, który łączy w sobie manierę Rolfa Kasperka i Udo Dirkschneidera jest znacznie więcej. Śmiało można tutaj wymienić rozpędzony, wręcz speed metalowy „Killer”, który gdzieś przemyca nieco MOTORHEAD, a także urozmaicony i pełen werwy „Backstage Queen”. Zespół świetnie sobie radzi w bardziej stonowanych klimatach co słychać w „Dust In The Wind”, który przypomina mi poniekąd SAXON i w podobnej stylizacji jest utrzymany najdłuższy utwór na płycie, czyli „Loaded Brain”. Niemieckie kapele niemal zawsze muszą umieścić taki bardziej true metalowy hymn i tym razem taką rolę pełni „All Or Nothing”. Całość zamyka bardziej hard rockowe, czy też rock'n rollowe wcielenie zespołu, czyli „I want It”. Muszą przyznać, że w każdym wcieleniu podoba mi się SUDDEN DEATH, czy to w tym speed metalowym, czy w tym true metalowym, czy w tym bardziej rock'n rollowym. To tylko świadczy o elastyczności zespołu i o tym jak dobrze sobie radzą z komponowaniem. Od początku do końca album jest wypełniony przebojami, a i warstwa instrumentalna zachwyca pomysłowością na poszczególne melodie i partie gitarowe. Tak, nie ma w tym za grosz oryginalności, ale kiedy usłyszycie pierwszy utwór, to przestaniecie zwracać na to uwagę i będzie się liczyć tylko kolejny przebój, kolejne chwytliwy refren, kolejna energiczna, pełna finezji solówka. „All Or Nothing” nie jest gorszy od debiutów wielkich kapel z tego kraju, a jednak marka SUDDEN DEATH nie przetrwała i dzisiaj znana jest tylko wśród zapalonych słuchaczy i historyków muzyki heavy metalowej. Szkoda, nic pozostaje tylko odpalić album jeszcze raz w końcu po to jest krótki czas płyty – 35min aby w ciągu godziny przesłuchać ją dwa razy, czego nie można powtórzyć ze współczesnym albumem, który trwa przynajmniej 45 min. Polecam. Ocena: 9.5/10

niedziela, 25 grudnia 2011

VETO - Carthago (1988)


Pora wspomnieć o kolejnym zapomnianej kapeli niemieckiego heavy metalu/ speed metalu. Panie i panowie przedstawiam wam VETO. Oczywiście nie inaczej jest to zespół, który wydał dwa albumy, pograł kilka lat i zniknął ze sceny, a taki stan rzeczy często wywoływał natłok lepszych rzeczy, pojawianie się nowych kapel, bardziej ambitniejszych, mających większą siłę przebicia. Nie ujmując VETO, są dobrzy, a raczej byli w tym co robią. Jednak mieli pewną wadę nie dość że nie grali niczego odkrywczego to jednak można było wyczuć na ich płytach pewne niezdecydowania, czy gra true metal, czy może speed metal, a może hard rock. Tak to zapewniało nam zróżnicowanie, ale też nie spójność materiału. Co warto wiedzieć o tym zespole? Został założony w 1984 roku i wydał dwa albumy, które większego sukcesu nie odniosły, a zespół się potem rozpadł. Przedmiotem mojej recenzji będzie drugi album zespołu, a mianowicie „Carthago” z 1988r. Jest to o tyle ciekawy przypadek, że otwieracz zwiastuje całkiem inny materiał, aniżeli jest naprawdę. Mamy na wstępie „Riders On The Loose” który zawiera elementy walecznego heavy metalu, który cechuje się niezwykła rytmiką, klimatem pierwszych płyt MANOWAR, ciekawymi solówkami, partiami gitarowymi wygrywanymi przez duet Schiele/Bredel, gdzie jest nacisk na finezję i emocje, no i gdzie jest ten charakterystyczny wokal Petera Schlattnera, który w tym utworze daje prawdziwy popis swoich umiejętności i co jak co ale wyciąga on album na wyższy poziom. Im dalej w głąb płyty tym jest różnie i uświadczymy tutaj sporo różnych gatunków. Speed metal z nieco przekombinowaną partią perkusyjną w „Unknown Soldier” czy też w „Desert Kings” z przepiękną i urozmaiconą solówką. Mamy też heavy metal prosty i taki nastawiony na komercyjną przebojowość i to świetnie odzwierciedla „Burrning” czy też „Searching On”. Oprócz tego znajdziemy hard rockowe kawałki zakorzenione w DEF LEPPARD, EUROPE, i to słychać w „Mean Mistreater” czy „Choose Your way”. Ciekawie się prezentuje najdłuższa kompozycja na albumie „Carthago” bo tutaj po raz pierwszy można odczuć dość mroczny, tajemniczy klimat, to tutaj też zespół zaprezentował nieco ambitniejsze podejście. Choć i tutaj nie obeszło się bez wpadki, w postaci monotonności które daje się we znaki w końcowej fazie. Najsłabiej wypadły wg mnie balladowe kompozycje, które niczym nie zaskakują i brak atrakcyjnej formy nudzi zarówno w przypadku „Trust your Heart” czy instrumentalnego „Sarabande”. Niby jest zróżnicowanie, choć dla mnie brak określenia swojego stylu, brak wybrania jednego kierunku jest na nie korzyść albumu. I poza kilkoma mocnymi przebłyskami nie ma zbytnio większego zaskoczenia. Muzycy i ich umiejętności też nie wykraczają ponad dobry poziom co już definiuje z czym mamy do czynienia. Dobrym krążkiem z kilkoma ciekawymi melodiami, z dobrym wokalem i dopracowanym brzmieniem, które nie wykracza poza pewne ramy, poza pewne określone patenty i gdy się jeszcze wspomni o braku determinacji stylu to uświadamiam sobie, że to album średniej klasy. Ocena: 6.5/10

sobota, 24 grudnia 2011

SANCTUARY - Refuge Denied (1987)


Warrel Dane to dość znana osobistość w metalowym światku, przede wszystkim za sprawą takich kapel jak WARREL DANE, czy też NEVERMORE. Często zapomina się w tym przypadku o jego pierwszym zespole, który się zwie SANCTUARY. Jest to jedna z tych kapel, która nie przetrwała próby czasu i właściwie jest znana z dwóch albumów. Założona została w 1985 r i znaczącą rolę w ich karierze odegrało demo, które zwróciło uwagę nie tylko słuchaczy, ale też i sławnych muzyków. Lider MEGADETH Dave Mustain był tak zachwycony że postanowił być producentem pierwszej płyty SANCTUARY. „Refuge Denied” to właściwie nie tylko patenty charakterystyczne dla MEGADETH, które przejawiają się w brzmieniu, w okładce narysowanej przez E.Repke i w konstrukcji niektórych utworów, ale słychać też amerykański power metal spod znaku METAL CHURCH, czy też mroczny heavy metal w stylu MERCYFUL FATE. Debiutancki lp to nie tylko mieszanka różnych patentów charakterystycznych dla wyżej wymienionych kapel, to także popis nie przeciętnych umiejętności muzyków. Pierwsze nazwisko które się rzuca na moje usta to Warrel Dane i tutaj mamy jego młodziutki wokal, taki naturalny, czysty, nieokiełznany. Łączy on w sobie manierę Kinga Diamonda i Roba Halforda, stawiając na klimat, zadziorność, charyzmę, stawiając na emocję w wysokim rejestrach. Tuż za nim jest duet gitarzystów Blosl / Rutledge który tworzy idealny podkład pod wokal Warrela. Jest ciężar, jest drapieżność i mrok, stawiając na bardziej skomplikowane , wręcz połamane linie melodyjne, nie tracąc przy tym odpowiedniego podkładu energii. Listę osób godnych wyróżnienia zamyka sekcja rytmiczna tworzona przez perkusistę Budbilla i basistę Shepparda, a wszystko za sprawą urozmaicenia i dynamiki, które jest charakterystyczna dla amerykańskiej sceny. Wpływ Dave Mustaina jako producenta da się usłyszeć na tym albumie i już otwierający „Battle Angels” pod względem melodii i techniki przypomina kompozycje MEGADETH. Również podobne wpływy można wyłapać w dynamicznym „Die For My Sins”, czy też w drapieżnym „White Rabbit” gdzie gościnnie zagrał sam Dave Mustain. Mroczne granie oparte na patentach znanych mi z płyt MERCYFUL FATE słychać w „Termination Force”, „Sanctuary”, czy też w „Ascension To Destiny”, w których to również lubią się pojawiać wstawki bardziej balladowe. Natomiast dużo amerykańskiego heavy/ power metalu w stylu METAL CHURCH można uświadczyć w stonowanym „Soldier Of Steel”, rozpędzonym „The Third war” czy też w balladowym „Veil Of Disguise”, który przypomina METAL CHURCH z ery Mike'a Howa. Tak więc mamy wyważenie materiału między mrokiem,ciężarem i thrash metalowym światem, a tym heavy metalowym. Większych wpadek nie ma, poza jedną, którą się zwie monotonność wynikająca z faktu, że zespół zbytnio nie kombinuje z stylem serwując od początku pewien sprawdzony patent. Motorem napędowym tego albumu, jak i zespołu są sami muzycy, w tym Warrel Dane. W 1990 zespół się rozpadł w wyniku braku porozumienia między muzykami i tak o to Dane i Sheppard po wędrowali do NEVERMORE. Fanów SANCTUARY ucieszy fakt, że zespół się reaktywował w 2010 roku. Pozostaje tylko teraz wyczekiwać na album przynajmniej tak dobry jak debiut. Ocena: 8/10

piątek, 23 grudnia 2011

HERETIC - Breaking Point (1988)


Któż nie pamięta ile emocji wzbudziło odejście Davida Wayna z METAL CHURCH i zastąpienie go Mikem Howem, który nie był człowiekiem znikąd, z którym to zespół nagrał sporą liczbę albumów, z czego największy sukces odniósł „Blessing In Disguise” z 1989r. A teraz skupmy się na genezie tego stylu jaki zespół tam prezentował i początkach samego Mike'a. Pierwszym takim prawdziwym zespołem owego wokalisty był HERETIC, który został założony w 1986 r i w tym samym roku pojawiło się pierwszy mini album zatytułowany „Torture knows No Boundary”, na którym śpiewał jeszcze Julian Mendez. Ale nie był on idealny do tego co grał HERETIC więc zastąpiono go Mikem Howem z którym to nagrano jedyny album „Breaking Point”. Ten album to idealny dowód na to że powiązania HERETIC z METAL CHURCH nie przejawia się tylko w fakcie, że Mike został wokalistą METAL CHURCH, ale również ze względu czysto muzycznych. To w jakim stylu się obraca grupa, to w jaki sposób aranżuje utwory, to jakie patenty stosuje, to wszystko przypomina to co zaprezentował METAL CHURCH w owym czasie. Mamy mocny heavy/ power metal, który nie szczędzi zagrywek thrash metalowych i właściwie z thrash metalem może się kojarzyć nieco przybrudzone brzmienie, a także huligańskie chórki, które przypominają poniekąd styl ANTHRAX. Znakiem rozpoznawczym HERETIC to także dynamika, batalia na solówki i popisy gitarowe, a także mroczny klimat, które poniekąd nasuwa dwa pierwsze albumy METAL CHURCH zwłaszcza „The Dark” i ten mroczny nastrój da się wyczuć już w otwierającym album „Heretic”, który poza klimatem ma jeszcze jedną wspólną cechę z dwoma pierwszymi wydawnictwami METAL CHURCH, a mianowicie duży podkład energii i całej tej dynamiki, która przecież była nieodzownym elementem płyt METAL CHURCH. Liczy się moc, energia i ciężar, które dostarcza nam duet gitarzystów tworzony przez Bobbiego Marqueza i Briana Korbana, którzy stawiają przede wszystkim na zadziorność, ciężar i mrok, a potem dopiero na melodyjność i przebojowość. Świetnie to odzwierciedla posępny „And Kingdoms Fall”. Jest thrash metalowe brzmienie, są thrashowe riffy, no i jest też w niektórych kompozycjach struktura charakterystyczna dla kompozycji trash metalowych. A więc klimatyczne, akustyczne wejście, potem mieszanie tego z mocniejszych i ostrzejszym instrumentarium i w tej koncepcji jest utrzymany „The Circle” czy też „Enemy Within”. Na albumie znalazły się dwie bardziej rozbudowane kompozycje, które charakteryzują się nie tylko ponad 6 minutowym trwaniem, ale przede wszystkim dużym wachlarzem melodii, motywów. Do tego dochodzi perfekcyjna aranżacja, mroczny klimat oraz genialny wokal Mike'a który jest jak kameleon i zmiana swoją barwę do tła jakie go otacza. Jego wokal jest bardzo elastyczny i bardzo urozmaicony. Raz jest łagodnie, klimatycznie, raz zadziornie, czy demolując wszystko wokół wkraczając w górne rejestry. I do tej grupy utworów zaliczyć należy „Time Runs Short”, a także klimatyczny „The search” który łączy patenty epickie i balladowe, co czyni ową kompozycję bardzo zróżnicowaną. Miano najszybszej kompozycji można śmiało przyznać „Shifting Fire” , a także speed metalowemu "Let E'm Bleed" . Zespół odnajduje się również w spokojniejszych klimatach czego przykładem jest instrumentalny „Pale Shalter”. Materiał jest równy i bardzo zróżnicowany co jest kolejnym powodem dla którego warto znać ten album. Jednak warto pamiętać, że tutaj sporą rolę odegrali poszczególni muzycy w tym Mike Howe, którzy wnieśli owy materiał na wyższy poziom. Debiutancki album odniósł sukces i został zauważony nie tylko przez brać metalową, ale przez szefostwo METAL CHURCH, które potrzebowało nowego wokalistę. Owemu transferowi na pewno pomogło to że sam Kurdt Vanderhoof był producentem „Breaking Point” i tak o to Mike Howe odszedł w 1988r pozostawiając HERETIC na rozdrożu i kapela tej próby nie przetrwała i w 1989 się rozpadła. Do czasu, bo w tym roku tj 2011 zespół się reaktywował z pierwotnym wokalistą, którym był Julian Mendez, a drugim starym członkiem jest gitarzysta Korban. „Breaking Point” to uczta muzyczna nie tylko dla fanów METAL CHURCH, ale dla miłośników amerykańskiego heavy metalu. Ocena: 8/10

czwartek, 22 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA LIPIEC 2011

Lipiec to dla wielu czas odpoczynku, czas urlopów, czas relaksu, czas gdzie magazynuje się energię na przyszły sezon szkolny, na szczęście w muzyce takie słowo jak wakacje, takie słowo jak odpoczynek nie istnieje, dzięki Bogu. Bo o czym miałbym teraz pisać? Co miałbym zestawiać, jeśli nic by nie wyszło w tym miesiącu? Jednak ten problem nas nie dotyczy, a w miesiącu lipiec pojawiło się kilka ciekawych pozycji, dla wielu niektóre pozycje, mogły dotrzeć wysoko, ba mogły stać się jednym z potencjalnych kandydatów do miana płyty roku. Zanim pomówimy o wielkich wygranych opiszę nieco przegranych. Typowo takowych nie ma, ale to nie oznacza że płyt słabych nie było. Jedną z nich wydał power metalowy THUNDERBOLT, który jakoś zawsze był gdzieś pośrodku i nigdy nie pchał się przed szeregi, STONELAKE z każdą płyt gra co raz gorzej, niczym się tez nie popisał amerykański PREDATOR, który nagrał płytę monotonną i wręcz zupełnie inny od poprzedniej. Wśród płyt, które warto posłuchać we własnym zakresie, bo są różne gusta i może akurat komuś dany album przypadnie do gustu bardziej niż mi? Jedną z nich jest debiut CRAWLER, który gra w stylu IRON MAIDEN, debiut CULT OF FOX, który nie szczędzi elementów spod znaku BLACK SABBATH. Warty przesłuchania jest też pierwszy album nowo powstałego FIREWOLF, w którym śpiewa David Fefolta. Fani różnego rodzaju projektów z dużą liczbą gości powinni się zainteresować płytą KAKTUS PROJECT. I to byłoby na tyle jeśli chodzi o płyty, które są warty uwagi, a teraz ja przedstawię moje 3 ulubione albumy z tego miesiąca. 

1. POWERWOLF - BLOOD OF THE SAINTS (29.07.2011) (Niemcy)

Czwarty album zespołu, który skupia się na tematyce związanej z wilkołakami, stawiając jednocześnie na energiczną warstwę instrumentalną. Znakiem rozpoznawczym POWERWOLF jest już nie tylko operowy wokalista, ale też niezwykła biegłość w tworzeniu materiału od początku do końca wypełnionego przebojami. Jeden z kandydatów do płyty roku.


2. ANTHEM - HERALDIC DEVICE ( 06.07.2011) (Japonia)

 Można rzec legenda japońskiego heavy metalu, która wraca z znakomitym albumem, który cechują się nie tylko wysokim poziomem produkcji, formą muzyków, ale też niezwykłą przebojowością, co czyni owe wydawnictwo bardzo atrakcyjne dla słuchacza.


3. SPELLCASTER - UNDER THE SPELL (12.07.2011) (USA)

 Kolejne zaskoczenie tego roczne i znów za sprawą debiutantów. Tym razem kapela z Portland, której zadaniem jest podtrzymanie tradycji związanej z speed/ heavy/ power metalem, jaki był grany przez kapele z tamtego rejonu w latach 80. Album charakteryzuje niezwykła dynamika, klimat lat 80 no i przebojowy wydźwięk poszczególnych kompozycji. To trzeba po prostu usłyszeć.

PLYTA MIESIĄCA CZERWIEC 2011

Wraz z miesiącem czerwiec 2011 zamknęliśmy pierwszą połowę roku i już można powoli wnioskować czy rok jest udany pod względem muzyki heavy/ power metalowej. Jakie płyty dostarczył czerwiec? Dla mnie ten miesiąc okazał się póki co najbiedniejszy, dostarczając sporą liczbę rozczarowań i słabych płyt. Co ciekawe zawiodły mnie też renomowane marki, które mają ogromny staż grania muzyki heavy metalowej. Zawiódł mnie RHASPODY, który po udanym powrocie w 2010 r z bardzo dobrym krążkiem, zaliczył spadek formy „From Chaos to Eternity” , który jest jak dla mnie albumem mało spójny i nie przemyślanym. Nie wiele lepiej sobie poradziła legenda brytyjskiego heavy metalu, czyli SAXON. „Call To Arms” może nie jest to gniot roku, ale jak na zespół tego formatu, poniżej ich poziomu. Wśród tych marek wymienię też FALCONER, który po prostu gdzieś zatracił ten power, ta werwę z albumy z 2008 roku, który podbijał serca słuchaczy. Było jeszcze kilka średnich płyt, które jakoś mnie na tyle nie przekonały, żeby jakoś szerzej tutaj o nich wspominać, dlatego od razu skupię się na najlepszych wydawnictwach jakie pojawiły się w czerwcu 2011. 

1. ALESTORM - BACK THROUGH TIME  (03.06.2011) (Wielka Brytania)

To już trzecia płyta tego pirackiego zespołu, który łączy folkowe patenty z power metalem, stawiając przede wszystkim na melodyjność i radosny wydźwięk, który sprawdzi się niemal w każdej sytuacji, nawet tej gdzie będzie potrzebna muzyka do zabawy. Album o wiele bardziej dopracowany aniżeli poprzednik i pod względem przebojowości i aranżacji całego materiału dorównuje debiutowi, kto wie może nawet go przebija?


2. LOVE. MIGHT.KILL - BRACE FOR IMPACT (17.06.2011) (Międzynarodowy)


Kolejne zaskoczenie w tym roku, czyli kolejny debiut o którym było cicho przed premierą, a o którym zrobił się głośno już po premierze. Płyta dla tych co cenią są melodie i ich przyjemny wydźwięk, pozycja wręcz obowiązkowa dla fanów melodic heavy metal.

3. VERSAILLES - HOLY GRAIL (15.06.2011) (Japonia)

Nie jestem fanem japońskiej sceny heavy metalowej, również nie jestem jakimś wielkim fanem neoklasycznej odmiany heavy metalu, ale to w jaki sposób zostały skomponowane utwory, to w jaki sposób brzmi całość, po prostu same w sobie jest na tyle piękne, że nie mają znaczenia wszelkie uprzedzenia. Jedna z najlepszych pozycji w tej dziedzinie.




środa, 21 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA MAJ 2011

Wraz z końcem miesiąca Maj 2011 przyszła pora żeby podsumować to co pojawiło się w tym jakże ciepłym miesiącu. Niestety kiedy patrzy się na ten miesiąc jako całość, to już można śmiało powiedzieć, że muzycznie nie było tak słonecznie i właściwie ciężko było zebrać tym razem 3 znaczące albumy z gatunku heavy/power metal w miesiącu Maj 2011. Najbardziej oczekiwanym albumem przeze mnie był „Infected” HAMMERFALL. Powodem owego wyczekiwania na ten album był nie tylko fakt, że lubię tą kapelę, ale zapowiedź nieco innego podejścia do stylu w którym grają. Zmiany są, choć może mało drastyczne to jednak są. Z jednej strony niby miło jest wyczuć powiew świeżości w kapeli która przeżywa stagnację, ale niestety z drugiej strony mamy zatracenie własnego charakteru czy tożsamości. Ogólnie otrzymałem dobry album, bez większego zaskoczenia. Drugim albumem w kolejności najbardziej wyczekiwanych albumów w tym miesiącu był też „Heathen Warrior” STORMWARRIOR, niestety nie przepuszczałbym że moje cierpliwie czekania zostanie nagrodzone jednym z najgorszych albumów jakie słyszałem w tym roku. Tym razem zespół poszedł na bitwę bez błogosławieństwa Odyna, co sprawiło że ten album zaliczam do rozczarowań roku. Trzecim i ostatnim takim bardzo wyczekiwanym albumem, który miał się ukazać w maju był „Rav Raptor” U.D.O. Choć to było raczej ciekawość, czy były wokalista ACCEPT jest w stanie odpowiedź na wielki powrót swojej macierzystej kapeli. Niestety otrzymaliśmy to co zawsze, bardzo dobry heavy metal oparty na patentach ACCEPT, ale to nie ta liga co „Blood of The Nations” ACCEPT. Na co warto było zwrócić uwagę? Niemiecki heavy metal zaprezentowany przez STEELPREACHER, na pokręcony, ale ambitny album pioniera progresywnego power metalu czyli PEGANS MIND. Fanom Kaia Hansena i jego zespołów na pewno przypadnie do gustu nie jaki MARGING FLARE, w którym wystąpił gościnnie sam Kai Hansen. Z kolei fani „Kill'em All” powinni zwrócić na debiut włoskiego MEGAHERA, a fani heavy/power metalu na bardzo udany album legendarnego ANVIL oraz mroczny HELL. To tyle w takim telegraficznym skrócie, a teraz moje trzy ulubione albumy z tego miesiąca.

1. PORTRAIT - CRIMEN  LAESAE MAJESTATIS DIVINAE (09.05.2011) (Szwecja)
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów MERCYFUL FATE , czy KINGA DIAMONDA, ale dla każdego kto lubi posłuchać heavy/ power metalu zakorzenionego w latach 80. Można rzec udana konkurencja dla OVEDRIVE, w którym również śpiewa Per Karlsonn.


2. ASGARD - THE SEAL OF MADNESS  (07.05.2011) (Włochy)

Przykład, że debiutujące kapele też potrafią zaskakiwać, też potrafią stworzyć znakomity materiał. Tym razem mamy przebojowy speed/ heavy/ power metal oparty na patentach z lat 80, a także na nowoczesnym brzmieniu.
3.. STORMHUNTER - CRIME AND PUNISHMENT  (06.05.2011) (Niemcy)

No kto może dobrze skopiować styl niemieckiego RUNNING WILD niż rodzimy zespół grający heavy/power metal. Nawiązań do stylu Rock'n Rolfa są liczne, a liczba przebojów i znajomo brzmiących riffów czy refrenów dostarcza nie bywałej frajdy i przypomina że charakterystyczny piracki styl Rolfa Kasperka nie jest zarezerwowany dla zespołu RUNNING WILD.



wtorek, 20 grudnia 2011

BATTLEAXE - Power From The Universe (1984)


W okresie NWOBHM pojawił się też BATTLEAXE, który często był kojarzony z takimi kapelami jak SAXON, MOTORHEAD, czy też AC/DC. Kapela założona w 1979 dorobiła się dwóch albumów w ciągu swojej kariery i mimo załamania artystycznego w połowie lat 80, zespół się reaktywował w roku 2010. Tym którzy lubią bardziej metalowe granie to polecam debiut, zaś fanom bardziej rockowego podejścia i fanom AC/DC czy KROKUS to polecam „Power From The Universe” z 1984 roku. Tym razem album zdobi o wiele ładniejsza okładka aniżeli debiut, mamy też bardziej dopieszczone brzmienie, szkoda tylko że tendencji zwyżkowej nie odnotowałem w przypadku materiału czy formy poszczególnych muzyków. Wokalista Dave King jest dobry w tym co robi, jednak niczym charakterystycznym się nie wyróżnia i można go w sumie uznać za dobrego rzemieślnika i w podobnej roli tutaj występuje gitarzysta Steve'a Hardiego, który też potrafi grać, też potrafi a to zagrać pod JUDAS PRIEST, a to pod AC/DC ale nie ma w tym zbyt wiele naturalności i jakiegoś pomysłu. Wszystko jest odtwórcze i bez jakiegoś polotu i słychać, że mamy do czynienia z rzemieślnikiem, który od siebie za wiele nie daje. Najlepiej wypada oczywiście sekcja rytmiczna, który potrafi dostarczyć sporo urozmaicenia, ale też zadziorności i słychać to świetnie w posępnym „Fortune Lady”, który należy zaliczyć do jednej z najlepszych kompozycji na albumie. Tutaj każdy z muzyków wyciska sporo ze swojego rzemiosła i nawet Steve jakby bardziej tutaj zapracowany. Ten utwór jest też dowodem na tym, że partie klawiszowe nie odegrały większej roli na tym albumie i właściwie często są zagłuszone i wycofane. Dobrze też się prezentuje utrzymany w stylu JUDAS PRIEST otwierający „Chopper Attack”, czy też rozpędzony „Power From the Universe”, który ze względu na rock'n rollowe szaleństwo może przypominać MOTORHEAD. Czego jest najwięcej na tym albumie? Hmm utworów wzorowanych na tym do czego nas przyzwyczaił AC/DC i KROKUS. Do tej kategorii zalicza się prosty „Movin' Metal Rock, łobuziarski „License To Rock”, czy też „Shout it Out”, ale co z tego skoro utwory były dalekie od tego co prezentowały wcześniej wspomniane zespoły. Problem leżał przede wszystkim w kwestii braku łatwo wpadających melodii i przebojowych refrenów, co wykluczało je jako atrakcyjne kompozycje, czyniąc kolejnymi szarymi utworami, które nie potrafią przykuć uwagi słuchacza. I poza otwieraczem, „Fortune Lady” i tytułowym to reszta jest mało wyraźna. Niestety jakie umiejętności muzyków, jakie pomysły taki materiał. Grać pod AC/DC czy KROKUS to jedno, ale tworzyć tak jak te zespoły to już nie taka prosta sztuka o czym można się przekonać słuchając tego albumu, który dowodzi, że zespół ma problemy stworzeniem atrakcyjnego materiału, który łatwo wpada w ucho i odbija piętno na słuchaczu. Niestety rzeczywistość jest bardziej brutalna. Ocena: 4.5/10

SHINING BLADE - Touch The Night (1986)


Ostatnio w ramach wygrzebywania staroci natknąłem się na włoską kapelę SHINING BLADE, który według pewnego źródła gra speed metal. No mam słabość do tego gatunku to czym prędzej wziąłem się za odsłuchanie jedynego albumu tej formacji jakim jest „Touch The Night” z 1986. Warto podkreślić, że ten album nigdy nie został oficjalnie wydany, to tym bardziej zyskuje jako staroć, czy też skarb muzyczny. Zespół został założony w 1981 r i pod koniec lat 80 zakończył swoja działalność zostawiając 2 dema i ów wspomniane wcześniej wydawnictwo. Wracając do gatunku w jakim niby się obraca zespół i owego wysłuchania owego albumu, stwierdzam, że speed metal do spore nadużycie, ba nawet nieudane zaszufladkowanie stylu SHINING BLADE. Takim kawałkiem, którym można zaciągnąć do gatunku speed metalu jest „Freakish Footsteps”, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, jest ta odpowiednia dynamika i konstrukcja utworu. Sekcja rytmiczna złożona z basisty Francesco Collela i perkusisty Micheala Rainieri nie zawsze jest taka dynamiczna i w tej kwestii jest naprawdę w czym wybierać. Od spokojnych, nastrojowych partii, bo bardziej urozmaicone. Również daleki od jednostajności są partie gitarowe wygrywane przez duet Pignataro/Trocolli, gdzie można natknąć się na tak wyżej wspomnianych utworze, szybkie, ostre partie gitarowe, ale też na te zakorzenione w hard rocku, czy też progresywnym rocku, albo partie bliższe gatunkowi melodic metal. To tylko świadczy o tym, że choć mamy włoski album to jednak muzyczne rejony wykraczają poza granice Włoch. Słychać tutaj amerykańską scenę, czy też brytyjską. Skoro jesteśmy przy personaliach, to nie można tutaj pominąć wokalistę Francesco d'Elia , który niczym kameleon dopasowuje się do każdego kawałka, do tych spokojnych klimatycznych, czy też bardziej heavy metalowych. Łagodne, takie ciepłe hard rockowe brzmienie, klimatyczna okładka, czy też nie przeciętne umiejętności muzyków to tylko część z zalet tej płyty. Na albumie mamy spory wachlarz kompozycji i właściwie znajdziemy tutaj niemal wszystko. Od klimatycznego instrumentalnego intra, przez bardziej heavy metalowe utwory takie jak instrumentalny „140 Rph” , czy też nawiązującym do melodic metalu „On The Battlefields”. Zespół też dostarcza nam też bardziej hard rockowe utwory, takie jak „Foolish Life”, gdzie nieodzownym elementem są klawisze i nastrojowy riff. W podobnej koncepcji utrzymany jest też „Blood Birthday”, czy też nieco mroczniejszy „Winged Snake”. Kolejną i ostatnią grupą utworów na tym albumie stanowią kompozycje przepełnione delikatnością, melancholijnością, ciepłem i klimatem, stawiając na emocje, a należą do nich piękny „Tonight” gdzie Franscesco przekonuje po raz któryś, że pasuje do każdego stylu, ale jak dla mnie idealnie pasuje do takich klimatów. W podobnym stylu jest tez utrzymana nastrojowa ballada „Nightwalk”, która jednocześnie stanowi najdłuższa kompozycję na albumie. I tak o to można uznać zawartość za kolejną zaletę. Minusu i jakieś większej wpadki nie uświadczyłem. Tylko najbardziej mnie zastanawia gdzie jest ten speed metal? Szkoda, że zespół nie wydał tego albumu oficjalnie, może zdobyłby szersze grono słuchaczy? Nic pozostaje włączenie „repeat” i ponowny odsłuch. Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 19 grudnia 2011

NIGHTWING - Something In The Air (1981)

Tym którzy lubią NWOBHM, ciepły, przebojowy hard rock, a także muzykę w stylu URIAH HEEP, DEEP PURPLE, czy DEMON śmiało mogę polecić brytyjski NIGHTWING, który został założony w 1978 r z inicjatywy basisty Gordona Rowley'a i klawiszowca Kenniego Newtona i zespół dorobił się kilku płyt i mimo rozpadu pod koniec lat 80, zespół się odbudował i do dzień dzisiejszy tworzy. Pierwszym album w ich karierze był „Something In The Air” z 1981 roku i tutaj już zespół zaprezentował swój styl, który opierał się na syntezatorach i kreatywnych melodiach, momentami ocierającymi się o progresywny rock. Tak więc choć były w tym wszystkim klimat NWOBHM, to jednak to co prezentował było pewnym odstępstwem od tego co grały inne kapele z tego kręgu. Tak na dobrą sprawę więcej w tym wszystkim hard rocka i progresywnego rocka, aniżeli heavy metalu. Muzycy charakteryzują się niezwykłą pomysłowością i nie banalnymi umiejętności i dalekie jest to od stylu żółtodziobów, którzy właśnie nagrali swój pierwszy album. Podoba mi się biegłość muzyków w melodyjności i w urozmaiconych partiach, można rzec bardzo wyszukanych i precyzyjnych. Wokal jest tu ciepły, łagodny i dopasowany do tej miłej dla ucha muzyki. Materiał jest bardzo ambitny i pełen różnych smaczków. Od klimatycznego, pełnego emocji intra w postaci „Fantasia”, po dynamiczne, energiczne rock'n rollowe kompozycje jak „Nightwing”, czy „Edge of knife”, które wzorowane są na twórczości kapel z lat 70 a więc DEEP PURPLE, czy URIAH HEEP. Partie gitarowe są bardzo finezyjne, pełen luzu i radosnego podejścia, które wraz z partiami klawiszowymi stanowi duet nie do przebicia. Miło się też słucha bardziej rockowych, bardziej progresywnych kompozycji jak choćby przebojowy „Cold love”, czy melodyjnego „Barrel Of Pain”. Największą atrakcją stanowią dwa najbardziej rozbudowane utwory, które udowadniają, że łagodny wydźwięk i że spory wachlarz melodii, często bardzo ambitnych nie musi stanowić o nudzie. Świetnie to odzwierciedlają klimatyczny „Something In The Air”, czy też wzruszający „You Keep Me hanging On”. Zaś fanom bluesowego podejścia do hard rocka polecam „Boogie Woman”, które poniekąd przypomina mi WHITESNAKE. To tyle jeśli chodzi o zawartość. W pakiecie oprócz urozmaiconej zawartości i nie przeciętnych umiejętności muzyków dostajemy naprawdę krystaliczne czyste i dopracowane brzmienie, a także świetną okładkę, które zupełnie nie pasuje do tego co słychać na albumie. Album kierowany przede wszystkim do smakoszy muzyki z pogranicza heavy metalu, NWOBHM, progresywnego rocka lat 70 i wszystkich tych kapel, które tutaj się przewinęły w tej recenzji. Ocena: 8/10

RIPPER - ...And Dead Shall Rise (1986)


Mam słabość do dwóch rzeczy, a mianowicie do horrorów i do heavy metalu. Nie ukrywam, że lubię kiedy te dwie rzeczy się mieszają. W latach 80 nie było z tym problemu, zwłaszcza w horrorach różnego rodzaju można było bez większych problemów usłyszeć soundtrack zbudowany w oparciu o heavy metalowe kompozycje, ale gorzej już było z mieszanką w drugą stronę. Czyli horror w heavy metalu. Okładki może i często było utrzymane w klimacie grozy, ale rzadko można było spotkać kapele, które stawiały na upiorny image, często może i kiczowaty, kapelę, która stawiała na tematykę z gatunku grozy w swoich utworach, a także kapele które stawiały na klimat grozy w swojej muzyce. Tak na myśl przychodzi przede wszystkim KING DIAMON, czy MERCYFUL FATE, jako pionier takowej muzyki. Cóż gdzieś w międzyczasie pojawił się też amerykański RIPPER, który również można śmiało zaliczyć do gatunku horror metal. RIPPER choć został założony w 1977 to dopiero swój pierwszy album wydał w 1986 roku i „...And Dead Shall Rise” należy uznać za największe osiągnięcie tego zespołu. Na ten fakt złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim mroczny wokal Roberta Gravesa, który ocierał się momentami o black metalowe wokale, a momentami o thrash metalowy wokal. Może nie był tak zjawiskowy i teatralny co wokal Kinga Diamonda, ale nastrój też potrafił zbudować. Warto dodać, że wraz z Johnym Cryptem stworzył też zgrany duet gitarowy, który stawia na posępny, mroczny wydźwięk jak ten który słychać w otwierającym „Death Awaits You”, który rozpoczyna dość mroczne intro. I takimi mrocznymi wstawkami zaczyna się większość utworów w tym „Sinister Mister”, który zachwyca dość intrygującym wydźwiękiem i nieco krzywymi partiami, co poniekąd nasuwa zespoły Kinga Diamonda. Nawet Robert stara się śpiewać tutaj pod Kinga wyśpiewując poszczególne kwestie falsetem. Nie odmownym elementem muzyki RIPPER były ciężkie partie gitarowe i ponure refreny i świetnie to odzwierciedla „The Executioner”. Świetnie też się sprawdziły szybkie, dynamiczne utwory jak „Metal Mission”, czy energiczny „Halloween”. Ciekawym zabiegiem było odstąpienie niektórych kompozycji na rzecz kobiecego wokalu i muszę przyznać, że owy eksperyment urozmaicił ów album i nadał mu sporo przestrzeni. Wokal basistki Sadie Paine w rozbudowanym, pełnym grozy „Night Cruizer” uczynił ów utwór jeszcze bardziej naturalnym, jeszcze bardziej złowieszczym i to jest bez wątpienia najciekawsza kompozycja z całego albumu. I ciekawi mnie jakby brzmiał cały materiał z wokalem Sadie. Jej wokal sprawdzał się nie tylko w stonowanych kompozycjach, ale i też w tych bardziej dynamiczniejszych jak „Don't Tie Me Down”. Materiał jest równy i bardzo urozmaicony, ma swój klimat i styl. Choć jest to bliskie temu co prezentował KING DIAMOND, choć jest to ta sama dziedzina, to jednak muszę przyznać, że RIPPER brzmi świeżo i nie kopiuje tutaj innych. Ma swój pomysł na granie, na bycie zauważonym i muszę przyznać, że zespołowi udało się stworzyć własny styl, który nie jest kopią innego zespołu i to nie lada wyczyn. Szkoda tylko, że pomimo tego wszystkiego, pomimo wydania bardzo dobrego debiutu kapela się rozpadła w 1990r i właściwie w 2005 się reaktywował RIPPER za sprawą Sadie i Roberta, tylko co z tego skoro ich album „The dead have rizen” w ogóle nie odnalazł się w natłoku innych ciekawszych rzeczy. Nic pozostanie czekać na nowy album, który będzie czymś na miarę debiutu, który stanowi trzon muzyki, którą można śmiało określić horror- metalem. Ocena: 9/10

OBSESSION - Scarred For Life (1986)


Bardzo dobrym sposobem na odkrywanie jakieś kapeli jest wzięcie pod lupę twórczość jednego ze swoich ulubionych muzyków co da w efekcie spis rzeczy, które najczęściej na pierwszy rzut oka nie wiele mówią. Tak też zrobiłem z jednym z moich ulubionych wokalistów Michaelem Vescerą i w wyniku tego wyszukiwania trafiłem na kapelę OBSESSION, która była pierwszym przystankiem Michaela na trasie wiodącej go do wielkiej, światowej kariery czyniąc go jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych. Tak na dobrą sprawę amerykańska kapela właściwie przysporzyła sobie taką popularność wśród słuchaczy, dzięki wokaliście, bo tak na dobrą sprawę niczego spektakularnego nie zrobili i właściwie dużo w tym wpływów JUDAS PRIEST, czy PRETTY MAIDS z „Red, Hot and Heavy”. OBSESSION, który został założony w 1982 r, który zadebiutował utworem „Shadows Of Steel” na łamach składanki „Metal Massacre” to tak naprawdę kapela, która grała jak większość zespołów z tamtego złotego okresu. Jednak rozpatrując debiutancki lp” Scarred For Life” z 1986r pod względem samych kompozycji to trzeba przyznać, że zespół od razu awansował do grupy tych bardzo dobrych kapel, pozostawiając za sobą przeciętniaków. O atrakcyjności tego krążka stanowi nie tylko młody, nieokiełznany wokal Micheala, ale też dobrze współgrający ze sobą duet gitarzystów Vitale/Maco, którzy zapewniają serię łatwo zapadających riffów, czy finezyjnych solówek. To z kolei przedkłada się na to, że materiał jest przystępny dla słuchacza. Są klimatyczne kompozycje takie jak otwierający „Intro / Scarred for Life”, który przypomina JUDAS PRIEST, czy też ACCEPT z okresu „Metal Heart”. Ale ten utwór to jest dobitny przykład, jak zespół wysoko ceni sobie przebojowość i chwytliwe melodie. Album przede wszystkim jest zdominowany przez dynamiczne, zadziorne utwory takie jak choćby „Winner take All” , rozpędzony „Bang 'em Til They Bleed” , klimatyczny, speed metalowy „My Lai 31568 / Take No Prisoners”, czy też przebojowy „ Run Into the Night” z koncertowym refrenem. Mamy też rasowe heavy metalowe kawałki i w tej roli mamy „Taking Your Chances”, czy „Losing My Mind”, który cechują się prostym riffem, stonowanym tempem i mało skomplikowanym refrenem, ale to właśnie te utwory są jakby mniej atrakcyjne. Najbardziej rozbudowaną kompozycją i zarazem najłagodniejszą jest zamykający album „Tomorrow Hides No Lies”. Oprócz zawartości i umiejętności muzyków trzeba też pochwalić klimatyczne, dobrze wyważone brzmienie, a także klimatyczną okładkę autorstwa Ioannisa. Minusem albumu jest jego powszechnie brzmiący materiał, który może nie grzeszy oryginalnością, ale jego przebojowy charakter wraz z wcześniej wspomnianymi plusami czyni ten album bardzo dobrym wydawnictwem, który powinien znać nie tylko fan wokalu Michaela Vescary. Po tym albumie zespół wydał jeszcze jeden album i potem się rozpadł. Micheal trafił do Yngwiego Malmsteena i potem przewijał się jeszcze w innych zespołach, aż do roku 2002 kiedy znów reaktywowano OBSESSION, co dało w efekcie dwa kolejne albumy i po dzień dzisiejszy zespół cieszy się statusem „aktywny”. Ocena: 8.5/10

STEEL FURY - Lassers Of Two Evils (1989)


Szperając ostatnio w amerykańskiej scenie heavy metalowej lat 80 trafiłem na kolejny ciekawy zespół, tym razem speed/ thrash metalowy. Nazwa kapeli to STEEL FURY i ze względu na krótki okres działalności stała się szybko jedną z wielu zapomnianych kapel. Znajdą się głosy nie zadowolenie, ale i głosy, które dostrzegą w debiutanckim albumie „Lasser Of two Evils” kawał ostrego heavy metalu, który zbudowany jest na następujących filarach. Pierwszym z nich jest thrash metalowe brzmienie, drugim jest ciężar, który znów nasuwa skojarzenia z thrash metalem, dalej mamy szybkość, energiczność charakterystyczną dla gatunku speed metal, a także melodyjność charakterystyczną dla heavy metalu. STEEL FURY to przede wszystkim dynamiczna, pełna energii i werwy sekcja rytmiczna. Najsłabiej wypada wokal Tima Casina, który brzmi nieco nie pewnie i jakby bez mocy, ale nie sposób tutaj oprzeć się skojarzeniom z Hatfieldem, czy Mustainem. Również jeśli się dokładnie w słucha w poszczególne kompozycje to też ma się wrażenie że gdzieś już to było, że to co prezentuje STEEL FURY jest dalekie od oryginalności, ale kiedy weźmie się pod uwagę takie czynniki jak zadziorność, dzikość, naturalność czy melodyjność to materiał zaczyna sporo zyskiwać i staje się mocną rzeczą. „Justice Day” to tylko przedsmak tego co można usłyszeć na albumie. A więc ostre, szybkie partie gitarowe, rozpędzona sekcja rytmiczna, spora ilość melodyjnych, zadziornych solówek, czy też wyrazisty bas dudniący w tle. Atutem STEEL FURY jest przede wszystkim pomysłowość co do głównych motywów poszczególnych kompozycji i świetnie to odzwierciedla „No More”, czy też melodyjny „The Old Man”. Sporo na albumie naprawdę szybkich utworów, pełnych agresji i dynamiki, a taki właśnie jest „The Cage”, nieco chaotyczny „Choose Death”, czy krótki i zwięzły „Too Fast”. Żeby nie powiedzieć że zespół cały czas trzyma się jednego stylu, to wrzucono na krążek jeszcze rozbudowany „ Nowhere To Hide”, który stawia na posępny, bardziej stonowany wydźwięk. Choć styl już nieco mniej wyzywający, choć mniej agresywny, to i tak bardzo atrakcyjny a to zarówno pod kątem chwytliwych melodii, czy też mrocznego klimatu. Z powyższego opisu można tylko wywnioskować, że STEEL FURY to nie tylko paczka dobrych instrumentalistów, to także muzycy mający sporo pomysłów w głowie i to muzycy, którzy świetnie sobie radzą z komponowaniem własnego materiału. Jednak najwidoczniej żadna z tych cech nie przekonała słuchaczy i wytwórnie, co w efekcie doprowadziło zespół do kresu jego istnienia. Szkoda, bo słuchając debiutu ma się wrażenie że przed zespołem stała otworem wielka kariera, ale cóż rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Niechaj ocena będzie wyznacznikiem tego czy warto znać ten album. Ocena: 8.5/10

niedziela, 18 grudnia 2011

CITIES - Annihilation Absolute (1986)


W heavy metalowym światku znajdą się perełki okryte kurzem i zapomnieniem wręcz nie słusznie. Jednak czasami nie odpowiedni kontrakt płytowy, nie odpowiedni wydźwięk i wszystko szlak trafiał. Ostatnio trafiłem na taką perełkę i się zwie CITIES. Ta amerykańska formacja została założona w 1980 r z inicjatywy perkusisty A.J Pero, który znany jest szerszej publiczności z TWISTED SISTER. Jak większość zapomnianych kapel, CITIES ma na swoim koncie tylko jeden album, ale za to jaki. Klimatyczny, pełen atrakcyjnych melodii, dynamiczny, przebojowy, ukazujący szczerość, naturalność i finezyjność, a także radość z wygrywania poszczególnych partii gitarowych. To wszystko sprawia że „Annihilation Absolute” jest w swojej kategorii zawodnikiem nie przeciętnym, które ma pełno cech o które dzisiaj naprawdę ciężko. Wszystko w tym albumie zostało przemyślane i zadbane do tego stopnia, żebyśmy otrzymali kawał porządnego heavy/power metalowego grania. Chwalenie można zacząć od klimatycznej okładki, przez dobrze wyważone między drapieżnością, a klimatem brzmienie, kończąc na świetnie ułożonym materiale, który w swej postaci nie nudzi, a z każdym utworem tylko się wyostrza słuch w celu nie przegapienia poszczególnych riffów, czy solówek które stanowią jakby fundament muzyki CITIES. Za ten element odpowiedzialny jest Steve Mironovich, który stawia w swoim fachu na radość z grania i finezyjność, a to wszystko bliskie jest shredowemu graniu. Solówki nie są krótkie i pozbawione ducha co jest częstą bolączką współczesnych albumów heavy metalowych. Najlepszym utworem reprezentującym umiejętności tego nie przeciętnego gitarzysty jest dynamiczny, wręcz power metalowy „Shades Of Black”.Kolejnym rodzynkiem zespołu jest bez wątpienia wokalista Ron Angel, który jest specjalistą od pisków, a także od zadziornego śpiewania, ale i w czystym śpiewaniu zakorzenionym w NWOBHM się sprawdza. Sekcja rytmiczna też zapewnia zróżnicowanie w ramach tempa, a także jest tym elementem który przesądził o dynamice albumy i właściwie szybkich, pełnych werwy kompozycji nie brakuje. Przede wszystkim należy wymienić tutaj „Deceiver” w którym można usłyszeć dość znajomo brzmiący motyw gitarowy, które wykorzystał WARLOCK, zadziorny „Another Victim” oparty na dość ciężkim i dynamicznym riffie, a także mroczny „Not Alone in the Dark” pasuje do tego zestawu. Podobnie jak w rodzimym CHASTAIN tak i tutaj wyeksponowane melodie odgrywają znaczącą, wręcz pierwszoplanową rolę. Świetnie tą cechę odzwierciedla otwierający „Stop The Race”, który przyniósł zespołowi chyba najwięcej popularności. „Burn Forever” z kolei cechuje się energiczną solówką i koncertowym wydźwiękiem, zwłaszcza kiedy wkracza moment refrenu. CITIES to kapela radzi sobie także z dłuższymi kompozycjami, gdzie trzeba umieścić sporo motywów, gdzie trzeba utrzymać zainteresowanie słuchacza przez ponad 6 minut i to się zespołowi udało za sprawą true metalowego, mrocznego „Cruel Sea” i w podobnym klimacie utrzymany jest też „In the Still of the Night”. Nie ma czasu na słodzenie, na miałkie ballady, tutaj rządzi szczery naturalny heavy/ power metal, a ten album tylko dowodzi, że heavy metal był niegdyś grą uczuć, szczerości, umiejętności i finezji, a nie to co dziś, gdzie technologia wszystko kamufluje i zabija tym samym naturalność i szczerość, która niegdyś tyle znaczyła. Choć kapela nagrała znakomity album to nie zyskała większej popularności i rozpadła się w 1987 roku. Jeden z najbardziej nie docenionych albumów lat 80. Ocena: 9.5/10

sobota, 17 grudnia 2011

WILDFIRE - Brute Force and Ignorance (1983)


Paul Mario Day to nazwisko, które nie każdemu się kojarzy z IRON MAIDEN, a powinno. W okresie kiedy zespół Steva Harrisa stawiał pierwsze kroki w latach 70 to właśnie Paul Mario Day występował w roli wokalisty. Potem pojawił się też w takich kapelach jak MORE, czy WILDFIRE i właśnie chciałbym się nie co dłużej zatrzymać przy tym ostatnim zespole. Kapela została założona na początku lat 80 i w szybkim czasie podpisała kontrakt płytowy z belgijską wytwórnią Mausoleum pod skrzydłem której okazał się debiutancki album „Brute Force and Ignorance „ z 1983 roku. W przeciwieństwie do wielu kapel z kręgu NWOBHM WILDFIRE prezentował dość łagodnie brzmiący heavy metal, w którym można było się doszukać wpływów hard rocka. Istotną cechą stylu WILDFIRE był duży nacisk na melodie i te zazwyczaj były nad wyraz atrakcyjne i pełne wigoru. Tak jak Paul nie zachwycał swoimi występami w poprzednich zespołach, tak tutaj się sprawdza i muszę przyznać, że potrafi śpiewać zadziornie, ale też klimatycznie. Tyle samego dobrego można by napisać o duecie gitarzystów, który zapewnia ostre partie gitarowe, energiczne, zadziorne solówki, który tylko napędzają tą całą machinę. Wachlarz propozycji utworów na albumie jest całkiem spory. Mamy dynamiczne utwory, które przypominają dwa pierwsze krążki IRON MAIDEN i taki właśnie jest otwierający album „Violator” z rozpędzonymi galopadami i wyrazistym basem, czy też dynamiczny „Another Daymare”. „Victim Of Love” to już duży nacisk na główną melodię, a także nacisk na chwytliwy refren, który poniekąd przypomina mi SCORPIONS. I w podobnej hard rockowej koncepcji utrzymany jest również „Lovelight”. Jeden z ciekawszych riffów zdobi „Search and Destroy” i brzmi to poniekąd jak utwór zespołu WARLOCK, czy JUDAS PRIEST. Nie wiele gorzej się prezentuje energiczny „Redline” w którym sporo hard rocka jak i NWOBHM i właśnie tutaj należy zwrócić szczególną uwagę na atrakcyjną solówkę. Najłagodniejszy wydźwięk ma „If I Tried” , który nawiązuje do klasycznego rocka. Najmniej przypadł mi do gustu zamykający „Eyes Of Fortune”, który jest w swej konstrukcji nijaki i zbyt duże tutaj rozbieżności są jak dla mnie. Całościowo materiał prezentuje się wybornie i kiedy zestawi się to z bardzo dobrą produkcją albumu jak na warunki belgijskiej wytwórni to wyjdzie bardzo dobry album, który warty jest swoich 40 minut. Jasne takich albumów była cała masa, ale nie z takimi muzykami, którzy zaistnieli przecież po rozpadzie w takich kapelach jak TANK, PRAING MANTIS, czy STATETROOPER. „ Brute Force and Ignorance” to kolejny istotny album w historii NWOBHM i heavy metalu Wielkiej Brytanii lat 80. Ocena: 8/10

AXE VICTIMS - Another Victim (1984)


„Niemiecki JUDAS PRIEST” takie określenie często adresowano do niemieckiej kapeli AXE VICTIMS. Na pewno nie jest one bezpodstawne, ale w podobnej stylistyce grali choćby GRAVESTONE, czy też FAITHFUL BREATH i jakoś im takiej etykiety nikt nie przylepił. Zanim zestawię niemiecką grupę z JUDAS PRIEST, warto wspomnieć, że kapela powstała w 1982 roku i właściwie znana jest z debiutanckiego albumu „Another Victim” z 1984 roku, bo drugi album choć został nagrany to jednak nigdy nie ujrzał światła dziennego. Styl AXE VICTIM to wypadkowa NWOBHM, niemieckiego rasowego metalu w stylu ACCEPT, GRAVESTONE, czy też WARLOCK, a także JUDAS PRIEST. Również wpływy KROKUS dają osobie znać i w kategorii samego stylu jaki zespół prezentował można przyznać pierwszy plus. Bo choć jest to wtórne i powszechnie obstukane granie, to jednak swoją przebojowością i atrakcyjnością melodii potrafi zauroczyć słuchacza. Tak jak styl tak i brzmienie jest takie typowe dla niemieckiej sceny, a więc solidne. Przydomek niemieckiego JUDAS PRIEST najprawdopodobniej został przyznany na podstawie partii gitarowych wygrywanych przez duet Bohn/Hag, który jest jakby kopią duetu Tipton/Downing. Podobnie dostrojone gitary, podobny wydźwięk solówek, riffów i w tym aspekcie album jest naprawdę atrakcyjny i miły dla ucha. Szkoda tylko, że całość nieco zaniża średniej klasy wokalista Frank Fanfare, któremu brakuje ogłady, a także siły. Nie jest zły, ale dobry też, ot co średnia krajowa. Najlepszą bronią maskującą wszelkie niedoskonałości zespołu jest sam materiał, który kipi energią, a i przebojów nie brakuje. Jednym z nich jest bez wątpienia „Shoot From the stars”, który pod względem rozbudowanych melodii i partii gitarowych, a także pod względem zadziorności i niemieckiej solidności kojarzy mi się z GRAVESTONE. Oprócz dynamiki zespół miał do zaoferowania nieco emocji, łagodnego wydźwięku, który jest przesiąknięty amerykańskim hard rockiem i w tej roli się sprawdził „Heartbreaker”, czy melodyjny „For The Ladies” z dość rozbudowanymi solówkami i wszelkimi popisami gitarowymi. Minusem tego utworu jest jego zbyt długie trwanie, bo uważam, że 4minuty byłyby w sam raz. Na albumie jest pełno rasowych heavy metalowych kompozycji będących ukłonem w stronę JUDAS PRIEST i to słychać po „Can't Stand It „, dynamicznym „Young And Wise”, czy hard rockowym „Soldier Of Life” który nieco brzmi jak „Living After Midnight”. „I've Got the Power” może nie jest jakimś wyjątkowym utworem, ale atrakcyjnie rozplanowana sekcja rytmiczna i hard rockowy feeling sprawia, że utwór miło się słucha i najgorzej wypada paradoksalnie najdłuższa kompozycja, którą jest „Turn It Loud”, w której to nie sprawdziło się złagodzenie i odstąpienie od zadziorności. Zamiast tego mamy rozlazły kawałek z mało przekonującym refrenem. Pomimo przebojowego wydźwięku owego materiału, pomimo soczystej dopieszczonej produkcji, pomimo skojarzeń z JUDAS PRIEST krążek nie odniósł sukcesu komercyjnego, a zespół się rozpadł stając się jednym z wielu zapomnianych bandów. Powód takiego obrotu sprawy leży poniekąd w wokalu Franka, a także w problemie stworzenie od początku do końca atrakcyjnego materiału. Ocena: 7/10

WARFARE - Metal Anarchy (1985)


Jeśli lubisz speed metalowe granie przesiąknięte rock'n rollem w stylu MOTORHEAD, NWOBHM w stylu TANK, czy VENOM, to śmiało możesz posłuchać angielskiego WARFARE. Kapela została założona w 1982 r i rozkwit tej grupy przypada na lata 80, a także na początek lat 90. Jednak surowe granie, które opierało się na prostocie , które pozbawione było jakichkolwiek urozmaiceń, balladowych fragmentów nie do każdego słuchacza trafiało, to też grono słuchaczy nie było zbyt wielkie i zespół po jakimś czasie się rozpadł. Warto wspomnieć, że zespół w nowym tysiącleciu przypomniał o sobie za sprawą komplikacji. Wracając do ich twórczości, to najbardziej charakterystycznym dla nich albumem jest „Metal Anarchy” z 1985r. Krążek jest napiętnowanym tymi wszystkimi wcześniej wspomnianymi cechami, a trzeba pamiętać, że ów album jak i styl zespołu jest zbudowany w oparciu o dość charakterystyczny wokal Puala Evo, który jest daleki od ideału i właściwie jego maniera irytuje, pomimo skojarzeń z Lemmym. Dużo hałasuje, ale bez większego sensu i podobnym jest perkusistą, gdyż jego partie są dynamiczne, ale momentami zbyt chaotyczne. Natomiast wioślarz Gunner choć potrafi grać, to często jest zagłuszany co nieco psuje ostateczny wydźwięk całego albumu. Produkcja nie jest najwyższych lotów, co nieco dziwi zwłaszcza kiedy nad brzmieniem pracował Lemmy z MOTORHEAD. Również materiał daleki jest od ideału i na dobrą sprawę wszystko jest zbudowane na jednym motywie ala MOTORHEAD, gdzie jest sporo punkowego feelingu i szaleństwa. I cała płyta jest poprowadzona w tej stylizacji. Tak więc pełno jest szybkich, dynamicznych kompozycji utrzymanych w stylu MOTORHEAD („Electric Mayhem”, „Death Vigilence”, czy też „Metal Anarchy”). Patrząc na długość utworów, zwłaszcza na czas choćby melodyjnego, zadziornego „Disgrece” to ma się wrażenie, że zespół zbyt dużej wagi nie przywiązał do aranżacji, a także do pomysłów w ramach komponowania, co dało w efekcie krótki album trwający zaledwie 33 minuty. Cóż w przypadku tego wtórnego i niszowego grania to jest bez wątpienia zaleta. Strasznie ciężko wyróżnić jakiś utwór, zwłaszcza kiedy w kółko jest wałkowany podobny motyw i styl MOTORHEAD co sprzyja efektowi zlania się utworów czyniąc go jedną papką, z której mało co wynika. Idealny przykład, że sama energia i szaleńcze podejście do metalu nie wystarcza by podbić serce słuchacza. Słuchając tego albumu, można się zastanawiać jak udało się zespołowi tak długo tworzyć? Ocena: 5.5/10