Strony

czwartek, 30 czerwca 2016

WOLFMOTHER - Victorious (2016)

Jednym z ciekawszych debiutów na rynku muzycznym jeśli chodzi o ostatnią dekadę jest bez wątpienia „wolfmother” australijskiej formacji o takiej właśnie nazwie. Wszystko zaczęło się w roku 2000 kiedy to do życia Andrew Stockdale powołał zespół, który miał grać hard rocka, z domieszką progresywnego rocka i stoner rocka. Celem było tworzenie klimatycznej muzyki rockowej osadzonej w klasycznych zespołach typu Black Sabbath, czy Led Zeppelin i trzymając się kurczowo lat 70. Debiut był wielkim osiągnięciem i zebrał sporo nagród i wyróżnień. W roku 2008 skład zespołu zmienił się diametralnie, ale muzycznie dalej to był ten sam uroczy zespół. Mamy rok 2016 a kapela wciąż jest na fali i „Victorious” to Wolfmother w pigułce.

Specyficzna, klimatyczna okładka rodem z płyt lat 70 jest wymowna i daje nam małą podpowiedź co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Lekki, charyzmatyczny głos Andrew, który również odpowiada za partie gitarowe nadaje muzyce Wolfmother oryginalności i świeżości. Nie da się pomylić ich muzyki z innym bandem. Wypracowali swój styl, który opiera się na chwytliwych motywach, na przebojowym charakterze kompozycji, a także na wyszukanych partiach gitarowych. Klimat lat 70, klawisze i oprawa brzmieniowa tylko podkreśla wyjątkowych charakter Wolfmother. Kompozycje same w sobie są złożone, intrygujące, mające ponury klimat i faktycznie można się czuć jakby się słuchało płyty Deep Purple czy Led Zeppelin. „Victorious” stylistycznie nie wyróżnia się, ale z pewnością jest bardziej dojrzały i dopieszczony jeśli chodzi o aspekt emocjonalny. Na płycie znajdziemy 10 utworów, ale każdy z nich to inna historia i zupełnie inna przygoda. Marszowy, posępny „the love that you give” to idealny otwieracz. Jest energiczny, melodyjny i znakomicie oddaje klimat Deep Purple czy Black Sabbath. Pomysłowy riff to atut tytułowego „Victorious”, który jest wyznacznikiem tego co gra tak naprawdę Wolfmother. Co ciekawe nowy album to przede wszystkim zbiór klimatycznych i tajemniczych kawałków, które zabierają nas w rejony lat 60 czy 70 i taki „Baroness” to idealny przykład tego. Taki prosty kawałek i tak dobrze wyważony. Nieco komercyjny „Pretty Peggy” jest w podobnym stylu co „Baroness”, choć tutaj słychać wpływy The Beatles. „Cty Lights” czy „the Simple Life” reprezentują to ostrzejsze oblicze zespołu i właściwie mają sobie w sobie ducha NWOBHM co bardzo cieszy. Warto wspomnieć o stonowanym „Gypsy caravan” przesiąkniętym Deep Purple, Na sam koniec zespół serwuje nam rasowy hit w postaci „Eye of the beholder”, który tylko potwierdza wielkość Wolfmother.

Nie jest grzechem wzorować się na takich wielkich zespołach jak Black Sabbath, czy Deep Purple, grzechem również nie jest naśladować zespoły z lat 70 i próbować upodobnić się do nich. Grzechem było wykorzystać to i nie nagrać wartościowej muzyki. Wolfmother jest utalentowany i stać ich na wielkie albumy. Nie zawiodłem się na nich i wiem, że każdy album będzie na poziomie. „Victorious” to wycieczka sentymentalna do lat 60 i 70, ale jest to udana podróż, z której nie chce się wracać. Mocna rzecz.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 27 czerwca 2016

WISDOM - Rise of The Wise (2016)

Węgierski Hammerfall, czy też Bloodbound tak można określić młody band o nazwie Wisdom. Szybko znalazł swoje miejsce w power metalowym światku. Trzy świetne albumy wydane podrząd sprawiły, że młody band szybko trafił do grona najciekawszych zespołów młodego pokolenia. Działają od 2001 r ale ich debiut ukazał się w 2006r. Od tamtego czasu minęło 10 lat i przez ten czas zespół wypracował swój styl i nadaną chwilę nie myśli o jego zmianie. Nic dziwnego, skoro nagrywają dobre albumy i dobrze się czują w swojej stylistyce to po co to zmieniać. Najnowszy krążek „Rise of The Wise” to właściwie wypisz, wymaluj to co mieliśmy na poprzednich albumach. Fani Hammerfall, Blind Guardian czy Bloodbound będą zachwyceni.

Nie wiele się zmieniło od czasu debiutu. Styl pozostał bez zmian i zespół dalej gra melodyjny heavy/power z nutką progresywnego metalu. Zwiększyła się przebojowość i panowie stawiają teraz na dobre melodie, na energię i ciekawe pomysły. Tego gdzieś poniekąd brakowało mi na debiucie. „Marching for liberty” to była power metalowa petarda i w sumie „Rise of The wise” już taki nie jest. Wydaje się być bardziej stonowany i bardziej heavy metalowy. Nie brakuje nawet pewnych nawiązań do hard rocka. Jednak dalej jest to ten Wisdom, który podbił serca fanów takiej muzyki. Szeregi zespołu w 2015 zasilił Anton Kabanen, który grał w równie znanym Battle beast. Niby mniejsza dynamika, mniejsza ilość power metalowych petard, a album i tak wypada bardzo dobrze. Zachwyca przede wszystkim lekkość, dobrych, atrakcyjnych melodii czy w końcu popisy gitarzystów. Sporo się dzieje w tej sferze. Panowie co raz to zaskakują techniką i ciekawymi pomysłami, co ma wpływ na jakość tej płyty. Wisdom to nie tylko dobra machina do robienia przebojów w klimatach Hammerfall, Bloodbound czy Blind Guardian, to również charyzmatyczny wokalista Gabor Kovacs. Jego głos jest zadziorny i bardzo zapadający w pamięci. To on jest tym, który z każdego utworu wyciśnie to co najlepsze, a czasami zatuszuje pewne niedoskonałości. Wisodm pokusił się na albumie o krótkie intro i „Over the wall” to dobry start. Ciekawe linie melodyjne gitar, marszowe tempo i można poczuć się jak za czasów najlepszych płyt Running Wild. „Ravens Night” to jeden z najlepszych kawałków tego węgierskiego zespołu. Melodyjny riff w klimatach Running Wild to jeden z atutów tego utworu. Podniosły, chwytliwy refren nadaje tego pirackiego klimatu, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Hard rockowe patenty pojawiają się w klimatycznym „My heart is alive”, z kolei jednym z agresywniejszych utworów na płycie jest „Hunting the Night”, który ukazuje wpływy Bloodbound. Rasowym przebojem jest tutaj „Hero” o rycerskim klimacie. Energiczny, power metalowy riff, wciągający refren przywołują stare dobre hity Hammerfall. Piracki duch, powiew morza i morskiej przygody słychać w melodyjnym „Nightmare of the seas”. Na tym nie koniec jeśli chodzi o ciekawe kompozycje. Warto wyróżnić lekki, bardziej hard rockowy „Secret Life”, szybszy „Welcome to my Story” czy wreszcie epicki „Rise of The Wise” z udziałem wokalisty Sabaton.

Jeśli ktoś liczył na to, że Wisdom zmieni styl i obierze inny kierunek muzyczny niż na poprzednich albumach ten może czuć się rozczarowany. Band niczego nie zmienił. Nagrał album, który nie wiele różni się od poprzednich. Mocne riffy, trafione melodie, które zabierają nas w znane nam rejony i zespoły, które kochamy. Wisdom jednak ma swój styl i póki co sprawdza się on bardzo dobrze. Może grają w kółko to samo, ale mi to nie przeszkadza póki grają jak teraz. Polecam

Ocena: 8.5/10

piątek, 24 czerwca 2016

DENNER / SHERMANN - Masters of Evil (2016)

Mercyful Fate to zespół, który odbił swoje piętno w muzyce heavy metalowej i wiele osób wciąż liczy na powrót tej kapeli. Kto wie może, kiedyś doczekamy się reaktywacji tej formacji z Kingiem Diamondem na czele. Fani jeszcze bardziej uwierzyli w spełnienie tego marzenia, kiedy to nagle Hank Shermann i Micheal Denner puścili do sieci filmiki, gdzie grają najważniejsze motywy dwóch klasycznych albumów Mercyful Fate czyli „Melissa” i „Don't break the oath”. Na tym panowie nie poprzestali i szybko przeszli do założenia własnego bandu pod nazwą Denner/Shermann. Kultowy duet gitarowy, który potrafi oczarować swoimi zagrywkami do współpracy zaprosił Seana Pecka, który jest pod wielkim wpływem Kinga Diamonda. Sekcję rytmiczną stworzył Snowy Shaw, który grywał z Kingiem Diamondem i Marc Grabowski, który grał z Hankiem w Demonica. Świetne nazwiska i przywróciła nadzieja, że usłyszymy coś na miarę starych płyt Mercyful Fate. Szybko wydana epka w postaci „Satan's Tomb” to potwierdziła. Wysokiej klasy heavy metal, który przypominał twórczość Mercyful Fate z najlepszych lat. Epka miała mocne i zapadające w głowie kawałki. Choćby tytułowy „Satan;s Tomb” był tego dowodem. Pozostało nic tylko czekać na pełnometrażowy album. „Masters of Evil” to pierwszy album z prawdziwego zdarzenia, to album, który jest miłym prezentem dla fanów Mercyful fate. Styl, brzmienie, czy okładka są tak wypracowane i dopieszczone, że można odnieść wrażenie, że słuchamy nową odsłonę Mercyful Fate. Nie ma co ukrywać Denner/ Shermann na swoim debiutanckim albumie idą wydeptanym szlakiem, wykorzystując mroczną tematykę związaną z szatanem i okultyzmem, stawiając na szorstkie, przybrudzone brzmienie. Wszystko jednak bazuje na ich umiejętnościach, na ich zagrywkach, na tym co wygrywają przez cały album. Jest sporo mocnych riffów, ciekawych solówek i przejść. Szkoda tylko, że momentami jest to toporne i już tak łatwo nie trafia do słuchacza jak na „Satan's Tomb”. Brakuje troszkę urozmaicenia, jakiegoś zaskoczenia, czy takich wybijających się hitów. To jest spory minus, który szkodzi płycie. Pierwszą próbką nowego albumu był „Angels Blood”. Wiele osób narzekało na ten utwór, ale mi się od razu spodobał. Mocny riff, mroczny klimat i duch starych płyt Mercyful Fate. Bardzo dobrze wypadają tutaj liczne przyspieszenia. Denner i Shermann to kultowy duet, który potrafi oczarować swoją grą i tak tutaj jest. To dopiero początek ciekawych zagrywek tych panów. Płytę promuje „Son of Satan” , do którego nakręcono też klip. Można rzec idealny wybór, bo kawałek jest mroczny, klimatyczny i niezwykle chwytliwy. Sporo się dzieje przez te 6 minut trwania tego utworu. Zaczyna się upiornie, niczym ścieżka do filmu „Omen”. Kompozycja nabiera mocy, kiedy duet Denner / Shermann przyspiesza. Słychać wpływy Judas Priest czy Cage. Ciekawa mieszanka wyszła. Najlepszy utwór na płycie i szkoda, że nie ma więcej kawałków tego typu. „The Wolf feeds at night” to rasowy heavy metalowy kawałek, który mógłby znaleźć się na „Don't break the oath”. Nieco nijaki jest stonowany „Pentagram and the cross”. Ratuje go w sumie tylko praca gitar, ale brakuje jakby dopracowania. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest nieco ostrzejszy i szybszy „Masters of Evil”. Znów słychać echa macierzystego zespołu Seana czyli Cage. Kawałek sam w sobie jest energiczny i zapada w pamięci. Właśnie takich utworów powinno jak być najwięcej. Co może też czasami irytować to piski Seana. Ci co znają jego głos i jego twórczość raczej to zaakceptują. „Servents of Dagon” to mroczny kawałek, w którym czasami zespół ucieka w stronę doom metalu. Bardzo ciekawe zagrywki gitarowe, szkoda tylko że mało w tym melodyjności. „Escape from Hell” to kolejna petarda, która zabiera nas w rejony Judas Priest czy Cage. Szybka sekcja rytmiczna, mocny riff i pomysłowe solówki, to jest to co charakteryzuje ten utwór. Na sam koniec mamy mroczny, marszowy „The Baroness”, który dobrze wieńczy album i pokazuje nam jaki poziom prezentuje „Masters of Evil”. Choć brakuje tutaj wokalu Kinga Diamonda i jego talentu kompozytorskiego, to jednak Denner/Shermann sprawili, że muzyka Mercyful Fate ożyła i znów mogą pisać kolejne rozdziały. Jest jeszcze kilka rzeczy do poprawki, ale i tak miło jest widzieć i słyszeć, że marzenie sprzed kilku lat spełniło się. Warto było czekać. Teraz nic tylko liczyć, na to że panowie kiedyś dojdą do porozumienia z Kingiem i zrobią prawdziwą reaktywację Mercyful Fate.
Masters of Evil” warto mieć w swojej heavy metalowej kolekcji. Mocna rzecz.

Ocena: 8.5/10

INGLORIOUS - Inglorious (2016)

„Nadzieja Brytyjskiego Rocka” czy „ młodsza wersja Deep Purple” takich słów używa się do określenia debiutanckiego albumu brytyjskiej formacji Ingloriuous. Wielkie słowa, które dają jednocześnie tyle nadziei, co obaw. W końcu nie tak łatwo jest osiągnąć poziom Deep purple, Rainbow czy Whitesnake. Skoro taki Voodoo Circle czy Demons Eye dają radę to czemu innym kapelom może się nie udać. Brytyjski Inglorious to żywy przykład, że taka muzyka wciąż jest pożądana i wziąć cieszy zarówno stare pokolenie jak i młode. Każdy fan hard rocka ma ochotę posłuchać wyrazistego i specyficznego wokalistę o bluesowych korzeniach, czy finezyjnych solówek, które przenoszą nas do prawdziwego raju rockowych dźwięków. Inglorious to na pewno nie grupa żółtodziobów, którzy nie wiedzą czego chcą. Oni mają swój styl, mają pomysł na granie, a kiedy grali covery Rainbow to nic dziwnego, że wielu z nas zobaczyło w końcu jakiś młody zespół, który nie boi się nieco odświeżyć znaną nam formułę. „Inglorious” to jedna z najważniejszych premier roku 2016.

Już sama okładka płyty dało jasno do zrozumienia z czym mamy do czynienia tak naprawdę. Klimat płyt Deep Purple, Rainbow czy Whitesnake wybrzmiewa w niej i to w każdym detalu. Kapela powstała w 2014 r z inicjatywy frontmana Nathana Jamesa, który ma coś z natury Iana Gilliana, Doggie White'a czy Joe Lynn Turnera. Prawdziwy hard rockowy głos, który jeszcze bardziej zbliża nas do świata Deep Purple czy Rainbow. Bardzo ważnym elementem układanki Inglorious jest duet gitarzystów. Will Taylor i Andreas Erikson znakomicie się uzupełniają i potrafią się bawić melodiami. Urozmaicają swoją grę przez wykorzystywanie bluesowych rozwiązań i różnych progresywnych elementów. W efekcie dostajemy niezłe riffy i pomysłowe solówki, które potrafią zauroczyć swoim wykonaniem. Na płycie dzieje się sporo i wszystko to przywołuje miłe wspomnienia i wielkie albumy z lat 70. Mocne brzmienie też odgrywa tutaj znaczącą rolę, bo dzięki temu wiemy, że panowie żyją w naszych czasach, a płyta to nie żaden zaginiony skarb lat 70. Co mnie zaskoczyło w przypadku Inglorious to przede wszystkim materiał, który ma w sobie coś magicznego. Kompozycje są przemyślane, dojrzałe i dobrze wyważone między finezją, agresywnością i hard rockowym szaleństwem. Nie ma mowy tutaj o granie na jedno kopyto czy bezmyślne kopiowanie mistrzów. Wszystko brzmi świeżo i magicznie. Kiedy na samym wstępie atakuje nas intro wygrywane przez klawiszowca to już wiadomo co gra Inglorious. „Until I Die” to kompozycja wzorowana na twórczości Blackmore'a i Rainbow. To jest dobry znak, dobry wzór do naśladowania. Sam riff z pewnością o wiele ostrzejszy i bardziej nasuwający Black Sabbath pod wieloma względami. Wyszedł z tego klasyczny hard rockowy hit, który pokazuje, że muzyka Rainbow żyje w młodzieńcach z Inglorious. Szybki, rozpędzony i nieco rock;n rollowy „Breakway” ma coś z Toto, ma coś z Led Zeppelin, jednak brytyjski band cały czas pozostaje sobą. Ostry riff pokazuje, że zespół nie ma zamiaru oszczędzać się czy grać pod publikę. Słychać, że grają z miłości do klasycznego rocka z lat 70, że chcą udowodnić światu że ta muzyka wciąż jest warta uwagi i jej ogień nie zgasł. „High Flying Gypsy” to kolejny hit, choć bardziej stonowany z nutką progresywności. Bluesowy „Holy water” to już większy ukłon w stronę Whitensnake czy Deep Purple. Takie lekkie, rockowe kawałki zawsze są mile widziane. Ukazują wyjątkowe zdolności gitarzystów, którzy nawet w takich kompozycjach potrafią oczarować i poruszyć emocje słuchacza. Nieco żywszy jest bez wątpienia „Warning” w którym czadu daje Nathan James. Dobry dowód na to, że ten frontman odnajduje się w każdej stylistyce. Ballada w wykonaniu tej brytyjskiej formacji przywraca nadzieję w tego typu kawałki. Często napotykamy stworzone na siłę balladę, które tylko pełnią funkcję wypełniaczy. Tutaj „Bleed For You” robi spore wrażenie. Ciekawy, wciągający motyw główny i przepiękny wokal Nothana czynią ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia zadziorny „You're Mine” . Mocny riff, ostry wokal Nothana i odpowiednia tonacja i killer gotowy. W podobnym tonie utrzymany jest tytułowy „Inglorious” czy zamykający „Unaware”, który idealnie wieńczy ten album.


Jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy hard rocka. Inglorious to jeden z najciekawszych zespołów, jakie ostatnio pojawiły się na rynku. Nagrali swój pierwszy album, który w swojej kategorii jest po prostu świetny. Charyzmatyczny wokalista, ciekawe, świeże podejście gitarzystów, którzy wiedzą jak połączyć finezyjność z nutką szaleństwa. Echa Deep Purple czy Rainbow są słyszalne i stanowią miłą ozdobę tego wydawnictwa. Nie jest łatwo nagrać muzykę w klimatach tych zespołów, nie jest łatwo nawiązać stylistycznie do nich i to jeszcze na podobnym poziomie. Jednak brytyjska formacja Inglorious dała rade i widzę przed nimi świetlaną przyszłość. Oby tak dalej panowie.

Ocena: 9/10

czwartek, 23 czerwca 2016

BRYMIR - Slayer of Gods (2016)

5 lat przyszło czekać fanom fińskiego Brymir na nowy album. Warto było jednak czekać na drugi album tej formacji, która specjalizuje się w graniu melodyjnego death metalu z domieszką symfonicznego metalu czy pagan metalu. Działają od 2006 roku i przez te 10 lat wypracowali swój styl, swoją jakość dlatego nie było obaw co do poziomu „Slayer of Gods”. To co znajdziemy na tej płycie to kawał dobrej muzyki, która z jednej strony dostarcza nam ostre, rozpędzone utwory przesycone death metalem. Jednak nie brakuje też bardziej melodyjnych kompozycji, czy też takich bardziej podniosłych i przesyconych symfonicznymi patentami. Jest w czym wybierać i nie ma mowy tutaj o rutynie. Na plus na pewno warto zaliczyć klimatyczną i z ciekawymi detalami okładkę frontową czy wreszcie samo brzmienie. Postawiono w tym elemencie na moc i wyrazistość dźwięków. Fanatycy nie będą zawiedzeni w tym elemencie. Joona i Sean stworzyli zgrany duet gitarowy, który stawia na energię i chwytliwość. To słychać od samego początku. „For Those Who Died”, gdzie położono nacisk na szybkość i dynamikę. Ten wariant sprawdza się. Z kolei „Risen” urzekł mnie symfonicznym charakterem i wpływami Rhapsody. Gdzieś ten duch power metalu jest wyczuwalny. Mocna rzecz. Więcej death metalu i mroku można uświadczyć w energicznym „The Black Hammer”. Co ciekawe najdłuższym utworem na płycie jest 8 minutowy „Slayer of Gods”, który przemyca już te wszystkie charakterystyczne elementy Brymir. Jest szybkość, jest symfoniczność, jest epickość, są ciekawe przejścia, jest budowanie napięcie. Gdzieś w tym wszystkim jest też miejsce na agresję i melodyjny death metal. Złożona struktura, ale jasna i łatwa w odbiorze. Kwintesencja tego gatunku i definicja muzyki Brymir. „Thus i became Kronos” wyróżnia się dynamiką i ciekawymi partiami klawiszowymi. Zespół radzi sobie z takimi petardami i trzeba im to przyznać. Na nowym albumie jest wszystkiego pełno i poza ciekawymi elementami symfonicznymi i klimatem, mamy też sporo intrygujących i mocarnych riffów, które potrafią rzucić na kolana. Tak właśnie jest z świetnym „Stormsoul” czy nieco black metalowego „The rain”. Ten dobrze wyważony i energiczny album wieńczy równie bez błędny „Pantheon of forsaken Gods”. Każdy utwór ma swój charakter i prezentuje inne oblicze zespołu. Nie ma jak się nudzić przy takim materiale. Zespół wspiął się na wyżyny w swoich umiejętności i oby jak najwięcej takich albumów w kategorii melodyjnego death metalu. Pozostaje mi tylko zaprosić Was przed odbiorniki w celu posłuchania tego magicznego krążka, jakim bez wątpienia jest „Slayer of Gods”

Ocena: 10/10

AETHERIAN - Tales of Our Times EP (2015)

Ciężko czasami wyrobić sobie zdanie o danym zespole, kiedy zespół ma na swoim koncie tylko epkę i dema. W przypadku greckiego Aetherian musiało to wystarczyć. Jest to grecki band, a raczej projekt muzyczny, który powstał w 2013 roku. Trzech muzyków złączyło siły by grać melodyjny death metal, który jest osadzony w mrocznym uniwersum. „Tales of Our Times” to jedyny mini album, który ujrzał światło dzienne w 2015 r. Ten krążek to znakomite potwierdzenie tego co potrafi ten zespół. Wiedzą jak grać ciekawe melodie, jak urozmaicać utwory, jak budować klimat, napięcie, a ich specjalnością jest dobre wyczucie i umiejętność zaskakiwania. Cały czas się coś dzieje i można odnieść wrażenie, że popisy gitarowe czy mocarny wokal Panosa pełnią rolę uzupełniającą. To właśnie klimat, cała ta mistyczna otoczka jest na pierwszym planie. Już otwierający „Whispers in the End” zaczyna się spokojnie i tak romantycznie. Potrafi urzec swoją lekkością i naturą. Bardzo dobry start. Więcej mocy i przebojowości uchwycimy w „As Seaons Pass”. Z kolei więcej podniosłości i epickiego charakteru uświadczymy w bardziej rozbudowanym „For those about to Fail”. Zespół popisuje się na każdym kroku i w takim energicznym „Tales of our Times” na przykład pokazują swoje umiejętności gitarowe. Zadziorny i dość agresywny kawałek, w którym całkiem sporo się dzieje. Całość zamyka nieco dłuższy „Dreary Voice”, który znów jest wycieczką do mrocznego świata. Sam kawałek jest bardziej progresywny i zespół stara się wtrącić różne ciekawe motywy. Utwór znakomicie podsumowuje płytę. Sam zespół potrafi grać, ma ciekawe pomysły i odnajdują się w świecie melodyjnego death metalu. Teraz pozostaje czekać na pierwszy pełnometrażowy album.

Ocena: 7/10

KHRYSOAR - Chaos (2015)

Każdy kto ceni sobie twórczość Wintersun, Amon Amarth czy Tyr z pewnością bez większych problemów przekona się do cypryjskiego projektu muzycznego o nazwie Khrysaor. Ten projekt został założony w kwietniu 2014 r z inicjatywy Alexisa Yiangoulisa i Thirsosa Makloklasu. Panowie za cel obrali sobie granie podniosłego, klimatycznego melodyjnego death metalu w symfonicznym wydaniu. Co ich charakteryzuje to filmowa oprawa dźwięków, tajemniczy i wciągający klimat, a także urozmaicanie kompozycji w danej strukturze. Na swoim koncie mają póki co debiut w postaci „Chaos”, który ukazał się w 2015r. Choć minął rok od premiery to płyta wciąż zaskakuje swoją świeżością i ciekawym, wciągającym materiałem. Wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, która daje nam wyraźny sygnał że czeka nas prawdziwa uczta. W zamian za 40 minut naszego czasu dostajemy soczyste, mocarne brzmienie, a także wysokiej klasy muzykę z kręgu symfonicznego death metalu. Thirsos to nie tylko jeden z założycieli tej kapeli, to również dobry basista i jeszcze lepszy wokalista. To właśnie jego mroczne i zadziorne wokale nadają całości niesamowitego death metalowego charakteru. Album „Chaos” to przede wszystkim urozmaicenie i ciekawe, pomysłowe melodie. Otwierający „Winter Breeze” potrafi urzec swoim ciekawym, tajemniczym klimatem. Można poczuć się jak podczas seansu filmowego. Z kolei „The Conqueror” to przykład agresji i prawdziwej death metalowej jazdy bez trzymanki. Więcej urozmaicenia i melodyjnego grania uświadczymy w przebojowym „When the sun rises in the west” czy epickim „The great Web”. Końcówka płyta jest bardzo emocjonująca, bo wtedy pojawia się niezwykle chwytliwy i podniosły „Lone Wolf”, w którym jest sporo licznych przejść. Całość zaś zamyka nieco bardziej rozbudowany i marszowy „Exodus”, który pokazuje w pełni potencjał tego zespołu oraz jakość tej płyty. Bardzo dobry start w metalowym świecie i oby na tym nie poprzestali, bo słychać, że stać ich na wiele.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 21 czerwca 2016

AGONIZER - Visions of the Blind (2016)

Pamięta ktoś jeszcze band o nazwie Agonizer? To właśnie ich debiut z roku 2007 należał do najciekawszych. „Bith/ The End” wyróżniał się na tle innych wydawnictw dzięki pomysłowości muzyków, ciekawego podejścia do melodyjnego metalu czy też power metalu. To właśnie dzięki nim uwierzyłem, że power metal nie zawsze musi być do bólu przewidywalny i pozbawiony elementów zaskoczenia. Uwierzyłem, że można grać nowocześnie, progresywnie i nie patrzeć się na trendy, jednocześnie wykorzystując patenty wyjęte z klasycznych albumów dla tego gatunku. Wielki album, dobry start, a jednak Agonizer nie miał wcale tak łatwo. Liczne perturbacje sprawiły, że przyszło czekać nam 9 lat na następny album. Już teraz wiem, że warto było czekać na „Visions of The Blind”, który jest kolejnym krokiem fińskiej formacji powstałej w 1998 r w świecie muzyki.

Koncepcja mimo upływu czasu nie zmieniła się. Zespół wykorzystuje świadomie wszystkie swoje atuty. Nowoczesne brzmienie, progresywne elementy, mocne zagrywki Jariego, który wie kiedy zagrać mocniej, szybciej, a kiedy zgrać finezyjnie. Po tylu latach wciąż zachwyca i wpływy Kiuas, Masterplan czy Ride The Sky są wyczuwalne. Agonizer ma jednak swój styl i nie da się go tak łatwo zaszufladkować do konkretnej stylizacji i przyporządkować do konkretnego zespołu, który wpłynął na niego. Przez 9 lat mogło się wiele zmienić, ale w przypadku Agonizer skład został taki sam, muzyka i styl też. Jedynie można odnieść wrażenie, że zespół postanowił więcej wtrącić agresji czy też power metalowych patentów. Słychać, że nowy album pod wieloma względami jest bardziej power metalowy. Dynamika, przebojowość, forma konstruowania kompozycji. Nie ma się czego bać, bo „Visions of the Blind” to bardzo dobra kontynuacja „Birth/ The End”. Już „All alone” jako otwieracz sprawia, że można doznać szoku. Zespół nie zatracił swoich umiejętności ani oryginalności. Jakbyśmy słyszeli zaginiony kawałek z debiutu. Dalej mamy złowieszczy „The Devil”, który jest jeszcze mocniejszym utworem. Jeszcze większa agresywność i dominacja power metalu co zaskakuje. „Pieces” to kwintesencja power metalu i zespół zabiera nas do krainy tradycyjnej formy power metalu, tak więc fani takich formacji jak Masterplan czy Gamma Ray będą zachwyceni. Agonizer wciąż jest bardzo elastycznym zespołem i potrafi odnaleźć się w różnych rejonach. Folkowa ballada w stylu Blind Guardian? Czemu nie. Taki „Haze” to dobry przykład, że panowie potrafią poruszyć emocje słuchacza. Coś pięknego. „Sliced” to nowoczesny heavy metal z mocnym riffem w roli głównej. Taka muzyka zawsze cieszy, szkoda że coraz ciężej o takiej klasy nowoczesny metal. Emocje nie opadają w szybkim i zadziornym hicie „Eye of The Storm”. Agonizer wie jak grać power metal pozbawiony barier i uprzedzeń, wie jak porwać słuchacza. Połowa płyty za nami, a druga połowa nie jest wcale gorsza. Melodyjny i energiczny „Trail” to kolejna power metalowa petarda w wykonaniu fińskiej formacji. Co może się podobać to liczne przejścia i wyszukane melodie, które dodają uroku. Panowie wcale nie idą na łatwiznę co często spotyka inne znane nam zespoły. Wokalista Passi też imponuje swoją formą i agresywnością. Czyni tutaj cuda i upływ czasu tylko upiększył jego wokal. Sposób śpiewania i maniera przypominają styl Ricka Altziego z Masterplan. Na pewno warto wyróżnić również żywiołowy „Lullacry”, przebojowy „A lie” czy rozpędzony „Trooper”, który przywraca wiarę w power metal. Na koniec zespół postawił na marszowy i rozbudowany „Nothing Changed”.


13 utworów i godzina materiału wydaje się sporo jak na album z taką muzykę. Agonizer wybrnął i z tego problemu. Nagrali urozmaicony materiał, który zawiera przede wszystkim mocne, power metalowe petardy, które pokazują co to znaczy wysokiej klasy power metal naszych czasów. Tak powinien brzmieć nowoczesny, agresywny power metal. Nie brakuje też momentów wzruszających i pięknych pod względem emocji. Agonizer kazał nam czekać 9 lat na nowy album, ale warto było. Dopracowali każdy detal i dzięki temu nie ma mowy o jakiś minusach. Czysta perfekcja i pewien wyznacznik dla przyszłych pokoleń i obecnych zespołów, które starają się grać nowocześnie i melodyjnie. Debiut Agonizer zrobił furorę, ale „Visions of the blind” zapewni im miejsce wśród najlepszych formacji grających power metal czy też wszelkiego rodzaju melodyjny metal. Polecam!

Ocena: 10/10

sobota, 18 czerwca 2016

SARISSA - Nemesis (2016)

Działali w latach, działali w latach 90, a teraz w 2016 roku powracają po 12 latach nieobecności z nowym wydawnictwem. Tak Sarissa powraca do świata żywych i zamierza przypomnieć swoim fanom stare dobre czasy. W końcu Sarissa to band z doświadczeniem, przeszłością i statusem. Jakby nie patrzeć jest to jeden z tych zespołów, który miał wkład w grecki heavy metal. Ze starego składu został tylko Jimmy Selalmazidis, który pełni rolę basisty. Trochę lat minęło, ale Sarissa wciąż skupia się na graniu prostego, zadziornego heavy metalu z domieszką power metalu. Daleko im do najlepszych zespołów, ale nowy album zatytułowany „Nemesis” to kawał solidnego grania. Może nie ma zbyt dużej liczby chwytliwych kawałków, może nie jest to oryginalne, ale dobrze się tego słucha. Zwłaszcza, że w muzyce greckiej formacji nie brakuje odesłań do twórczości Dio, Judas Priest czy nawet Megadeth. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest otwierający „Daughter of the Night” w którym to zespół pokazuje, że potrafi tworzyć przeboje, które zapadają w pamięci. Prosty motyw, dobra melodia i wciągające solówki to sprawdzony sposób by nagrać hit. Dalej mamy energiczny „No Mans Land” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. Toporny i mroczniejszy „Sacrifice” to taka mieszanka świata Accept i DIO. Efekt wyszedł całkiem dobrze i nie ma powodów do narzekania. „Into the Night” jest bardziej nastawiony na melodyjność i nie da się tutaj ukryć wpływów Iron maiden. Na płycie zbyt dużo jest średnich heavy metalowych kawałków pokroju „Fight The Devil”, które tak naprawdę nic ciekawego nie wnoszą do całości. Wokalista George też jakby nie daje z siebie wszystkiego i momentami ociera się o monotonność. Brakuje elementu zaskoczenia, co by nieco ożywiło ten krążek. Nawet zamykający „Warriors” pozostawia sporo do życzenia i można wyczuć pewne braki. Nie jest źle, ale mogło być lepiej i takie odczucie wywołuje sama płyta. Dobrze się tego słucha, ale jest to płyta na jeden raz. Warto odnotować, że grecki band Sarissa powrócił po 12 latach i ma się całkiem dobrze. Pozycja dla zagorzałych fanów heavy metalu.

Ocena: 6/10

czwartek, 16 czerwca 2016

TWINS CREW - Veni Vidi Vici (2016)

Power metal to taki gatunek muzyczny, który można lubić albo nienawidzić. Wiele z nas postrzega ten rodzaj metalu za zbyt słodki, przebojowy i daleki od tego jaki powinien być metal. Wiele też słuchaczy twierdzi, że kolejne płyty w tym gatunku to swoiste kalki Masterplan, Helloween czy Gamma Ray. Nie brakuje młodych zespołów, które faktycznie starają się zdążyć za swoimi idolami i czasami nawet zbyt bardzo upodobnić do nich. Jednak są takie zespoły w tym światku, które potrafią zadziwić i przywrócić dobre imię tego gatunku. Właśnie cała nadzieja w takich bandach jak Twins Crew. Szwedzka machina tworząca melodyjny heavy/power metal z nutką epickości, rockowego szaleństwa, w którym słychać echa Sonata Arctica, Helloween, Blodbound, Iron Maiden czy Deep Purple. Mają na koncie trzy albumy. Dwa nagrane dotychczas zaskakiwały pozytywnie i kiedy wydawało się, że bliźniacy Dennis i David dotarli do granic swoich możliwością, wydają kolejny album, który jest jeszcze lepszy od poprzednika. Tak właśnie jest z najnowszym krążkiem zatytułowanym „Veni Vidi Vici”.

Zjawisko jest o tyle ciekawe, bowiem nie ma tutaj eksperymentowania czy też prób zmian stylu, a wręcz odwrotnie. Twins Crew udoskonalił swoją formułą z dwóch poprzednich albumów. Tak więc mamy typowe, mocne, energiczne riffy braci Janglova imponują niczym wyczyny braci Greywolf w Powerwolf. Bracia dobrze się rozumieją i wzajemnie uzupełniają. Jest agresja, jest przebojowość i pomysłowość. Dawno nie miałem tak frajdy z odsłuchu partii gitarowych. Na plus są oczywiście skojarzenia z twórczością Rainbow czy Deep Puprle. Tutaj swoje 3 groszy dorzuca klawiszowiec Nicko DiMarino. Dodaje muzyce niezwykłej przestrzeni i takiego nieco magicznego klimatu. Całość spina znakomity wokalista Andreas Larssona, który specjalizuje się w podniosłych i wysokich rejestrach. Idealna symbioza, która przedkłada się na jakość nowego albumu. Wszystkiego jest jakby więcej i to na jeszcze wyższym poziomie. Dwa poprzednie wydawnictwa były świetne i zawiesiły poprzeczkę wysoko, ale „Vini Vidi Vici” jest po prostu idealny. Wszystko jest tak jak być powinno. Szwedzkie, mocne i zadziorne brzmienie, które podkreśla umiejętności muzyków i miła dla oka okładka to cechy, które mają wkład w ten ideał. W każdym albumie liczy się muzyka i to właśnie zawartość ma największe znaczenie. Ta na „Vini Vidi Vici” jest świeża, zróżnicowana i wypchana przebojami. Dawno nie było tak dobrze zgranego materiału w świecie power metalu. Zaczyna się dość nie typowo bo podniosłego „Divide Et Impera”, który brzmi jak mieszanka ostatniego Blind Guardian i Powerwolf. Jest pomysłowo i klimatycznie i to wystarczy na początek. Riff wydobywający się z melodyjnego „Vini Vidi Vici” brzmi znajomo i nasuwa namyśl Sabaton, Powerwolf, czy Bloodbound. Marszowe tempo dodaje całości epickości, które jest tutaj wręcz niezbędna. Dodatkowym atutem staje się naturalna przebojowość i ciekawe partie gitarowe. Wszystko idealnie współgra, a to dopiero początek. „Show No Mercy” to wysokiej klasy power metalowa petarda. Są cechy neoklasycznego power metalu, twórczości Kaia Hansena, ale nie tylko. Liczne przejścia i zmiany motywów czynią ten utwór przykładem dla przyszłych pokoleń odnośnie tego jak grać tradycyjny power metal w nowej odsłonie. Nieco toporny „Stand Your Ground” to już nieco inna bajka. Występuje tutaj bowiem sporej ilości toporność i wpływy Accept są słyszalne od samego początku w tym kawałku. Więcej Gamma Ray,czy Helloween uświadczymy w rozpędzonym „Sky is Falling”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Coś z Deep Purple mamy w hard rockowym „Burn The Witch” i to takie pierwsze miłe urozmaicenie płyty. Na płycie jest całkiem sporo szybkich hitów i tutaj należy wyróżnić „Out of Time” czy „Forever Free”, które również mają coś z Rainbow i Gamma Ray. Całość zamyka piracki „Ghost of The Seven Seas”.


Nie ma mocnych na Twins Crew. Wystarczyło im nagrać trzy albumy by dojść do perfekcji. Najnowsze dzieło to kwintesencja gatunku i przykład, że nie wszystko zostało jeszcze powiedziane i wciąż można nagrywać wysokiej klasy materiał z muzyką przesiąkniętą wpływami Gamma Ray czy Bloodbound. Gorąco polecam !

Ocena : 10/10

poniedziałek, 13 czerwca 2016

SEPTAGON - Deadhead Syndicate (2016)

Niemiecki Lanfear jest znany przede wszystkim fanom progresywnego heavy metalu i power metalu. Grają od 1993 roku i mają na swoim koncie kilka albumów. W sumie od 2012 r panowie milczą i nie dają o sobie znać. Na pewno wynika to poniekąd z tego, że gitarzysta Markus Ullrich, basista Aleksander Palma i perkusista Jurgen Schrank powołali w 2013 r do życia speed/thrash metalową formację Septagon. Zespół zasilił wokalista Markus Becker i gitarzysta Stef Binning- Gollub. Muzycznie Septagon można umieścić obok Artillery czy Paradox. Nie ma dominacji agresji i brutalności, a nie brakuje w tym wszystkim dobrych, chwytliwych melodii. Panowie nie boją się wtrącić elementy czysto power metalowe bądź progresywne. Taki właśnie jest debiutancki „Deadhead Syndicate”. To nawet i dobrze, że nie mamy do czynienia z kolejnym klonem Megadeth czy Kreator. Na to w sumie wskazywała mroczna i old schoolowa okładka. Zawartość po prostu zaskakuje swoją formą i aranżacjami. Nie ma tutaj typowego łojenia, nie ma typowej agresji czy ostrego wokalu. Markus śpiewa czysto i po swojemu. Stawia na technikę i emocje, co daje w efekcie zbliża nas do świata czysto heavy metalowego czy też power metalowego. Mamy momenty, które potrafią zaskoczyć i mówię tutaj chociażby o mrocznym i rockowym „Henchman of Darkness”. Kiedy wsłuchamy się w tytułowy „Deadhead syndicate” to można dostrzec power metalową formułę i to w sumie cieszy, że panowie w żaden sposób nie ograniczają się. Niczego z pewnością nie zdradza nam intro „Ignite The Apocalypse”. Co na pewno jest mocną stroną tego wydawnictwa to dobrze rozłożone solówki i partie gitarowe. Balansowanie między thrash metalową brutalnością, a power metalową przebojowością i melodyjnością służy albumowi. To właśnie takie petardy jak „Exit... Gunfire” czy melodyjny „Ripper” stanowią trzon tego krążka. Duża dawka przebojowości pojawia się w „Septagon Conspiracy”, z kolei więcej thrash metalowej formuły uświadczymy w ostrzejszym „Unwated Company” . Na koniec mamy nieco punkowy, ale z pewnością równie thrash metalowy „Secret Silver Panorama Machine”. Werdykt co do płyty może być tylko jeden. Jestem na tak i podoba mi się nowe oblicze muzyków z Lanfear. Septagon ma dobry start i oby nie był to jednorazowy wybryk panów z Lanfear. Polecam i to nie tylko fanom speed/thrash metalu.


Ocena: 8/10

niedziela, 12 czerwca 2016

ANCIENT EMPIRE - Other World (2016)

Joe Liszt to muzyk znany fanom heavy/speed metalu z takich zespołów jak Shadowkiller, Rocka Rollas czy też Hellhound, który ostatnio podbił moje serce. Oprócz tych bandów ma jeszcze Ancient Empire czyli zespół grający klasyczny heavy metal z nutką NWOBHM w klimatach s-f. W tym zespole pomagają mu Steve i Rich Pelletier, którzy również znani są z występów w Hellhound. Muzycznie usłyszmy w Ancient Empire zarówno wpływy Hellhound, jak i Shadwokiller. Panowie nie boją się też nawiązać do twórczości Iron maiden co wychodzi im nadzwyczaj dobrze, co pokazali na swoim debiucie „When Empires Fall”. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na drugi album i „Other World” to kawał rasowego klasycznego heavy metalu, który z jednej strony przenosi nas do alt 80, a z drugiej strony brzmi świeżo i jak przystało na nasze czasy. Spora w tym zasługa brzmienia i ostrych riffów, które napędzają całość. Joe swoim wokalem tylko podkreśla jakość muzyki Ancient Empire i czynią ją jeszcze bardziej w klimatach lat 80. Tutaj wszystko jest autentyczne i prosto z serca. Kompozycje są pomysłowe, chwytliwe i pełne ciekawych rozwiązań. „Fight Another day” rozpoczyna się ciekawą melodią rodem z płyt Crystal Viper i to już powoduje uśmiech na twarzy. Kawałek szybko nabiera na szybkości i agresywności. Słychać wyraźne wpływy Judas Priest. Stonowane tempo, bardziej epicki klimat to z pewnością atuty „Dark Before the dawn”, który przemyca elementy Iron Maiden, Manowar, czy Crystal Viper. Szkoda, że band nie wykorzystuje otoczki s-f i nie przedkłada tego na klimat albumu. „Embrace the horror” robił smaka na jakiś mroczny klimat, ale tego tutaj nie ma. Nieco żywszy i bardziej energiczny jest bez wątpienia „Resistance”, który utrzymany jest w speed/power metalowej stylizacji. Echa Udo i Iron Savior mamy w toporniejszym „Other World”. Tutaj gdzieś można poczuć klimat s-f. Tytułowy utwór to w sumie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Bardzo dobrze zespół radzi sobie w epickim graniu z marszowym tempem i to właśnie potwierdza wciągający „The Forsaken”. Całość zamyka nieco dłuższy „Empire of Man”, który już jest bardziej złożony i bardziej energiczny. Jednym słowem prawdziwa power metalowa petarda, w której słychać coś z Gamma Ray, coś z Running Wild czy też Scanner. Lepszego zakończenia nie mogli nam zgotować. Drugi album Ancient Empire jest bez wątpienia bardziej dojrzały i jeszcze bardziej dopracowany. Nie ma tutaj słabych kompozycji, a każda z nich to prawdziwa frajda dla fana heavy/power metalu. Warto zapoznać się z „Other World” !

Ocena: 9/10

piątek, 10 czerwca 2016

THORNBRIDGE - What Will Preavail (2016)

Przychodzi taki dzień, że na tle wielu kapel grających podobnie pojawi się młody zespół, w którym upatrujemy przyszłą gwiazdę. Zespół, który będzie nadzieją danego gatunku. Takie zjawisko niezbyt często ma miejsce, ale jednak ostatnio trochę takich kapel się pojawiło, które mocno namieszały na rynku. Rok 2016 to nieustanne niespodzianki i największą z nich jest pojawienie się Thornbridge. Niemiecki band, który powstał w 2008 roku w końcu ma okazję pokazać się światu i przedstawić swoją muzykę. Panowie przenoszą nas do świata Helloween, Gamma Ray, Running Wild, Orden Ogan czy starego Dark Moor. Jednym słowem Thornbridge to klasyczny power metal, za którym wielu z nas tak bardzo tęskni. „What will Prevail” to coś więcej niż debiut i kolejny album na rynku, to narodziny nowej gwiazdy, które ma szanse ożywić nieco rynek muzyczny.

Już sama okładka frontowa utrzymana w klimatach Kinga Diamonda i Running Wild przyprawia o dreszcze, jednocześnie mówi do nas „ Weź, posłuchaj mnie”. Jest po prostu coś w tej okładce takiego magicznego i klasycznego, że nie trudno dać się skusić. Najlepsze jest w tym wszystkim, że niemiecka formacja ma swój pomysł, ma wizję jak grać power metal i robi to prosto z serca. Może nie jest to nic nowoczesnego i oryginalnego, ale oddaje to co najlepsze w takiej muzyce. Fani oczekują dobrej zabawy, szybkich riffów, zgranych i pomysłowych solówek z nutką finezji i hitów. Melodyjność i pomysłowość jest tutaj niezbędna, by mówić o sukcesie. Thornbridge przypomina mi młodzieńcze lata oraz to dlaczego tak kocham ten gatunek. Dobrze się tego słucha i zostaje na długo w pamięci. Skojarzenia z Orden Ogan jeśli chodzi o kompozytorstwo jak i chórki są jak najbardziej zrozumiałe i przed tym nie da się uciec. W końcu Patrick Rogalski maczał palce przy chórkach Orden Ogan. Co ciekawe sam wokal Jorga mocno przypomina głos Levermanna. Jednak Thornbridge nie jest kopią Orden Ogan, ale wpływów tej kapeli nie da się ukryć. Brzmienie bardziej nawiązuje do lat 90 i podobnie jest z kompozycjami. Jest nacisk położony na przebojowość, epicki klimat i urozmaicenie. Dzieje się sporo i właściwie nie ma na co narzekać. Band dopracował wszystko i możemy śmiało mówić o jednym z najlepszych albumów power metalowych roku 2016. Zachwyca tez praca Jorga i Patricka, którzy rozumieją się bez słów i tą chemię słychać. „Blow up the gates of Hell” to jest właśnie to czego oczekuje się od tego grania. Mocnego riffu, szybkiego tempa i odpowiedniej melodyjności. Kawałek sam wprawia nas w dobry nastrój i czuć energię bijącą z niego kawałka. Ostrzejszy jest „The dragons Reborn”, który momentami przypomina Primal Fear czy Gamma Ray. Jednym słowem klasyczny power metal osadzony w latach 90. Brawa należą się za świetne epickie chórki w tym kawałku. Marszowy i nieco toporniejszy „What Will Prevail” nasuwa namyśl najlepsze Grave Digger, paragon czy właśnie Orden Ogan. Bardzo udany kawałek, który jest wizytówką tego albumu jak i samego zespołu. Energiczny „Coachmans Curse” jak „Eternal Life” to power metalowe petardy, które napędzają ten album i dają mu kopa. Z kolei mroczny klimat pojawia się w żywym „Tower of Lies” i zadziornym „Galley of Horrors”.


Power metal rządzony jest przez takie tuzy jak Helloween, Gamma Ray, Edguy, Avantasia, Freedom Call i do grona tych najlepszych ma szanse wbić się niemiecki band Thornbridge. Brzmi jak młodszy brat Orden Ogan, tylko stawiają na bardziej klasyczne rozwiązania. Debiut brzmi jak album nagrany przez doświadczony band, a nie młody band, który rozpoczyna poważną przygodę z muzyką. „what Will Prevail” to jedna z najlepszych płyt power metalowych jakie ostatnio słyszałem. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

wtorek, 7 czerwca 2016

KHYMERA - The great Design (2015)

Muzyka hard rockowa i jej obecny kształt ma swojego wizjonera i człowieka, który tchnął w ten gatunek nowe życie. Tą osobą bez wątpienia jest amerykański basista, kompozytor i producent Dennis Ward. Miał ogromny wpływ na tą muzykę i dał światu takie kapele jak Place Vendome, Sunstorm, Pink Cream 69, Unisonic czy właśnie Khymera. Jest znany przede wszystkim z wygładzonego, soczystego i dopieszczonego brzmienia, a także geniuszu jeśli chodzi o kompozytorstwo. To człowiek, który ma swój styl i potrafi tworzyć prawdziwe hity, które zabierają nas do świata Magnum, Pretty maids, Aerosmith, czy A.S.A.P. Khymera to projekt muzyczny, który powstał z inicjatywy włoskiego muzyka Daniela Livareniego i wokalistę Kansas czyli Steve'a Walsha. Projekt muzyczny stał się zespołem, kiedy dołączył właśnie Dennis Ward. Teraz po 7 latach Khymera wydała długo oczekiwany trzeci album w postaci „The Grand design”. Khymera stała się właściwie dzieckiem Dennisa i przejął on kontrolę nad wieloma kwestiami. Zajął się produkcją, komponowaniem i to on również zajął się partiami wokalnymi. Mimo pewnych zmian i pewnego progresu, jest to swoista kontynuacja tego co słyszeliśmy na „The Greatest Wonder”. Dobre, chwytliwe melodie, łagodny, ciepły klimat, do tego wyrazisty i emocjonalny wokal Dennisa i mamy udany album w klimatach melodyjnego hard rocka i AOR. Na płycie przede wszystkim dobrze prezentuje się klawisze, które zabierają nas w rejony Magnum, Pretty Maids. Nutka progresywności też czai się w prezentowanej stylistyce. Otwierający „Never Give Up on You” to dobry zwiastun i zachęta by zapoznać się z całością. Mocnym uderzeniem jest „A night to Remember”, z kolei lekki „She'sgot the Love” to rasowy hard rockowy przebój. Na wyróżnienie również zasługuje przesiąknięty progresywnością „The Grand Design”. Sporo utworów urzeka swoim pięknym, romantycznym klimatem i lekkością. Dobrze to odzwierciedla „Streetlights”, który ukazuje komercyjne oblicze tego krążka. Szkoda, że na płycie jest tak mało udanych hitów jak „Finally”, w którym słychać echa Deep Purple. Solidny materiał, kwintesencja muzyki hard rockowej i AOR to jest to co można napisać o nowym albumie Khymera. Jest wszystko to do czego przyzwyczaił nas Dennis. Niedosyt lekki pozostał, bo nie jest to płyta idealna i pozbawiona wad. Jedną z nich jest mała liczba przebojów i zbyt duża liczba utworów.

Ocena: 6.5/10

sobota, 4 czerwca 2016

HOLY GRAIL - Times of Pride and Peril"

Co ma wspólnego heavy/power metalowy Holy Grail z heavy/speed metalowym White Wizzard? W obu tych kapelach pojawił wokalista James Paul Luna i perkusista Tyler Meahl. Pojedynek tych formacji jest bardziej na korzyść amerykańskiej Holy Grail. Ta kapela jest bardziej dojrzała i gra na wyższym poziomie. Holy Grail to zespół, który gra agresywnie, z pewną werwą i potrafią zaskoczyć swoją formą. W 2013 roku za sprawą „Ride The Void” podbili świat i wielu z nas zakochało się w ich muzyce. Można było poczuć jakby się słuchało mieszanki Judas Priest, Diamond Head i Tank. Kawał porządnego heavy metalu z domieszką power metalu i to im pozostało. Nowy album w postaci „Times of Pride and peril” to nic innego jak swoista kontynuacja tego co słyszeliśmy na „Ride The Void”. Choć można poczuć niedosyt, bo płyta nie dorównuje swojej poprzedniczce.

Czego zabrakło? Hmm niech pomyślę. Może przemyślanych i atrakcyjnych pod względem melodii hitów, które porwą nas w ten wir muzyki Holy grail. Tutaj wszystko jest jakby ugrzecznione i pozbawione energii. Uleciała przebojowość i ciekawe melodie. W efekcie pozostał nam solidny heavy/power metal, który ma w sobie zbyt dużo rzemieślnictwa. „Apetheosis” to dobry przykład tego właśnie średnich lotów heavy metalu, który momentami jest nijaki. Płyta sama w sobie nie jest zła, bo mamy przecież utwory, które zapierają dech w piersiach i mam tu na myśli otwierający „Crystal King”. Bardzo dobra kompozycja utrzymana w stylizacji Judas Priest, która cechuje się mocnym riffem i niezłym popisem wokalnym Jamesa. Mocnym uderzeniem jest również energiczny „Sudden Death”, który potwierdza że Holy Grail to dobry band, który grać potrafi. Nieco inne oblicze kapeli pokazuje stonowany „Those Who Will Remain” w którym więcej jest z hard rocka niż heavy metalu. Dobrze się słucha takich petard jak „Descent into Mealstrom” czy „No more Hereos”, które mają coś z Bloodbound czy Gamma Ray. Najlepszym utworem na płycie jest zamykający „Black Lotus”, który jednocześnie jest najdłuższym kawałkiem na krążku. Przez 9 min dzieje się naprawdę sporo. Co zachwyca w tej kompozycji to złożone i rozbudowane partie solowe i spora dawka energii. Na plus również klimaty neoklasyczne. Taki utwór daje nadzieje, że kolejny album może być tylko lepszy.

Na pewno nie udało się nagrać tak udanego krążka jak „Ride The Void”, ale nowe dzieło jest solidne i też ma kilka mocnych punktów. Jednym z nich jest soczyste brzmienie i petarda w postaci „Black Lotus” czy „Crystal King”. Zespół gra mocny, zadziorny heavy/power metal i wie jak grać na wysokim poziomie i z pewnością nie raz nas zaskoczą, ale nowy album jednak troszkę rozczarował i brakuje tutaj wykończenia. Szkoda, bo album nie jest wcale taki zły jak mógłby się wydawać.

Ocena: 7/10

czwartek, 2 czerwca 2016

THE UNGUIDED - Lust and Loathing (2016)

Bracia Roger i Richard Sjunnesson tworzyli zgrany duet w Sonic Syndicate, jednak ze względu na różne poglądy muzyczne opuścili ten band w 2010 r. Szwedzi nie zakończyli swojej podróży na tym etapie i postanowili ewoluować i stworzyć coś własnego. Tak o to narodził się The Unguided, który miał być czymś co przypomni nam właśnie twórczość Sonic Syndicate, a jednocześnie zabierze nas w rejony muzyczne Soilwork, In Flames, czy Scar Symmetry. W efekcie powstał naprawdę ciekawy band, który potrafi pomieszać grove metal, metalcore, czy melodyjny death metal, wykorzystując harsh wokale, partie czystego, epickiego wokalu i futurystyczne klawisze. Nutka progresywności i nowoczesności też jest tutaj obecna. By przekonać się o wyjątkowości tego zespołu nie trzeba daleko sięgać, wystarczy odpalić najnowsze dzieło w postaci „Lust and Loathing”.

Nie jestem fanem eksperymentów, ale to co gra ten szwedzki band trafia w mój gust. Jest to nowoczesne, zaskakujące, pełne świeżości i bardzo chwytliwe. Jest agresja, dynamika i przebojowość, a to sprawia że płyta jest łatwa w odbiorze. Wokal Rolanda Johanssona dodaje uroku i nieco komercyjności i takiej rockowej otoczki. Richard Sjunnesson swoim harsh wokalem nadaje całości agresywności i brutalności. Ciekawa mieszanka wychodzi z tego. Partie gitarowe też są urozmaicone i pełne niespodzianek. W połączeniu z pokręconymi i wyszukanymi partiami klawiszowymi stanowią mur nie do przebicia. Soczyste i czyste brzmienie tylko podkreśla atuty zespołu i ich umiejętności. Słucha się tego z wypiekami na twarzy. „Enraged” to trafiony otwieracz, który pokazuje ową przebojowość i świeżość. Dyskotekowe klawisze, odrobina słodkości wymieszanej z brutalnością, rockowym klimatem i progresywności. Wszystko współgra i nie ma mowy o chaosie. W takim „The Worst Day” można uświadczyć z pewnością komercję, ale pojawia się tylko w początkowej fazie, bo tutaj dominuje melodyjny death metal. Świetny klimat s-f pojawia się w melodyjnym i chwytliwym „King of Clubs”, który jest jednym z największych hitów na płycie. Lżejszy w swojej formie jest nieco rockowy „Heartseeker”. Na płycie jest sporo mocnych kawałków z ostrym riffem i taki właśnie jest „Phobos Grip” czy „Operation EAE”. Całość zamyka klimatyczny i nieco futurystyczny „Hate”.

Ta płyta może łączyć pokolenia i fanów różnych gatunków. Ma w sobie coś z modern rocka, coś melodyjnego death metalu, metalcoru czy groove metalu. Jednocześnie na płycie pojawia się komercyjność i patenty jakby wyjęte z popu, co słychać choćby w refrenach. Płyta imponuje swoją formą i aranżacjami. Zespół jest zgrany i dojrzały i wie jak stworzyć materiał godny uwagi. Nie często trafi się na taki krążek, gdzie bije taka świeżość i taka pomysłowość co do samego stylu. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość to nie mam nic przeciwko temu. The Unguided zaimponował mi i czekam na więcej.

Ocena: 8.5/10