Strony

wtorek, 26 lutego 2019

BLOODBOUND - Rise of the dragon empire (2019)


P
Od kiedy w szwedzkim Bloodbound pojawił się Patrik Johansson to band zyskał stabilizację i pewną świeżość. Patrik to zdolny wokalista młodego pokolenia, który przecież znany jest z równie udanego Dawn of Silence, który specjalizował się w melodyjnym heavy/power metalu.Bloodbound wydaje regularnie albumy i zyskuje z każdym wydawnictwie na mocy. Pokazują też jak elastycznym są zespołem i co jakiś czas próbują odświeżyć swoją formułę. Wiadomo, że zawsze to odbija się na ich oryginalności i charakterze, który sobie wypracowali na "Nosferatu" czy "Book of dead". Band stary styl prezentował jeszcze na "Unholly Cross" czy też poniekąd na "In the name of metal", jednak "Stormborn" zabrał już nas w nieco inne rejony. Tam band zaczął czerpać garściami z Sabaton i gdzieś poniekąd z Powerwolf. "War of Dragons" to kontynuacja stylu osadzonego w twórczości Sabaton, choć tematyka fantasy i smoków przypominała twórczość Rhapsody. Najnowsze dzieło zatytułowane "Rise of the dragon empire" sugeruję że mamy ciąg dalszy z poprzednika. Poniekąd to prawda, bo nie brakuje tutaj tematyki fantasy i takiej dużej ilości symfonicznych ozdobników przez co skojarzenia z Rhapsody są jeszcze bardziej intensywne. Nie brakuje też elementów Sabaton, Powerwolf co przedkłada się w przebojowości. Mamy też patenty wyjęte z Nightwish, Dreamtale czy nawet Beast in Black. Tym razem mamy bardziej przebojowy album, bardziej podniosły, może nawet bardziej rycerski, a z pewnością lepszy od poprzednika.

Znów Bloodbound zmienił nieco swój styl. Troszkę szkoda, że porzucają swój oryginalny styl i starają się czerpać z innych kapel. Patrik oczywiście pasuje do różnych odmian melodyjnego grania i band może sobie pozwolić na bardzo dużo. Na nowym krążku stara się śpiewać bardziej podniośle, stara się nas zaskoczyć i ta sztuka mu wyszło. Sporo dobrego robią tym razem Tomas i Henrik Ollson, którzy stawiają na ciekawe melodie, na chwytliwość i nutkę epickości. Nie ma powodów do narzekania, bo wszystko ładnie się zazębia i jest na poziomie, do jakiego nas Bloodbound przyzwyczaił na przestrzeni ostatnich lat.

Okładka, słodkie, podniosłe brzmienie to atrybuty Rhapsody, ale i w muzyce szwedów się sprawdzają i ciekawe tylko na jak długo wystarcza ta formuła. Sam materiał jest dobrze wyważony, choć mało tutaj takiego rasowego Bloodbound, więcej tutaj symfonicznego heavy/power metalu gdzie band bierze na warsztat twórczość Nightwish czy Rhapsody. Dobrze wychodzi zespołowi granie w takim stylu i słychać że muzycy odrobili zadanie domowe.  Otwieracz "Rise of the dragon empire" to rasowy hit, to również kompozycja mocno osadzona w klimatach Nightwish. Stonowane tempo, folkowa melodia i tajemniczy klimat. To jest to. Utwór szybko wpada w ucho i nie chce opuścić słuchacza. To, że mało tutaj Bloodbound a więcej Nightwish czy Rhapsody to już inna bajka. W sumie dobra decyzja, że utwór promuje album bo jest jego wizytówką. Melodia z "Slayer of kings" przypomina mi "Metal Nation" Crystal Viper., Jednak energia, duża dawka power metalu i podniosły charakter sprawiają, że to udany hołd dla Rhapsody.  Echa sabaton, Powerwolf, na pewno usłyszymy w marszowym i przesiąkniętym epickością "Skyriders and Stormbringers". Mało w tym oryginalności i dalej mało Bloodbound, ale brzmi to znakomicie i też szybko zapada w pamięci.  Podniosłe symfoniczne ozdobniki to atuty przebojowego "Magical Eye", gdzie gitary są bardziej słyszalne, choć dalej tutaj dużo Nightwish, choć niektóre parte wokalne kojarzą się z Powerwolf. Mieszanka wybuchowa, ale zdaje swój egzamin. Dyskotekowy charakter rodem z płyt Beast in Black czy Battle Beast przewija się przez słodki "Blackwater Bay". Słodki utwór, ale potrafi zauroczyć przebojowością i podniosłych charakterem. Nie brakuje tutaj też zapożyczeń z Sabaton, co nie jest żadną nowością w muzyce Bloodbound. Energiczny "Giants of Heaven" to symfoniczna petarda, która atakuje mocnym riffem i niezłą szybkością. Fani pierwszych płyt Nightwish pokochają ten kawałek. Kolejnym, nieco komercyjnym hitem na płycie jest nieco folkowy "The Warlock;s Trail". Oczywiście mamy tutaj dużo Dreamtale, czy właśnie Nightwish. Jak ktoś lubi "Art of War" sabaton ten polubi to co mamy w "A blessing in sorcery", który jest zdominowany przez słodkie partie klawiszowe. Ta bojowość też tutaj jest wyczuwalna. W podobnych klimatach utrzymany jest marszowy "Breaking the beast". Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia "Balerion", który imponuje ciekawymi partiami gitarowymi i taką pozytywną energią. Tutaj są echa starego Bloodbound. Na sam koniec mamy spokojniejszy "Reign of Fire", który pokazuje niezły ładunek klimatyczny. Znakomite nawiązanie do Blind Guardian czy Rhapsody.

Jest lepiej niż na ostatnim albumie. Band dopracował pewne elementy i w efekcie wyszedł znacznie ciekawszy krążek. Mamy więcej symfonicznych ozdobników, więcej zapożyczeń z Nightwish czy Rhapsody, ale band nadrabia ciekawymi melodiami i dużą dawką przebojowości. To sprawia, że album jest łatwy w odbiorze i szybko zapada w pamięci. Wszystko fajnie, tylko szkoda że band zatraca swój własny styl, swoją autentyczność, na rzecz powielania stylu innych kapel. Może jeszcze kiedyś wrócą do korzeni? Taką mam cichą nadzieję...

Ocena: 8.5/10

niedziela, 24 lutego 2019

FROZEN CROWN - Crowned in Frost (2019)

Jeśli ktoś lubi muzykę w klimatach Nightwish, czy ostatnich wydawnictw Blind Guardian, Rhapsody of Fire czy Bloodbound ten z pewnością powinien zapoznać się z nowym dziełem włoskiej formacji Frozen Crown.  Ta włoska kapela działa od 2017r i liderem tej grupy jest Federico Mondelli, który odpowiada za wokale, za partie klawiszowe, a także za partie gitarowe. Frozen Crown po roku przerwy od debiutu powraca z nowym krążkiem. "Crowned in frost" to bardzo udana kontynuacja "The fallen king" i może się podobać tym, którzy gustują w melodyjnym heavy/power metalu w symfonicznej oprawie. Federico po raz kolejny pokazuje jak jest utalentowany i jak pomysłowy jest. To właśnie on jest motorem napędowym tej formacji. Sam "Crowned in Frost" jest ciekawszym krążkiem niż debiut, bowiem zespół gra śmielej i nie boi się zaskoczyć słuchacza. W efekcie dostajemy przemyślany, dynamiczny i epicki materiał, który potrafi oczarować swoim stylem. Miłym dodatkiem jest wokal kobiecy, za który odpowiada Giada Etro. Znakomicie uzupełnia głos Federica i nadaje całości epickiego charakteru. Frozen Crown wszystko dopracował i tutaj nawet okładka jest miła dla oka. Jednak to właśnie materiał robi spore wrażenie. Start jest mocny i z kopyto, bowiem "Neverending" to power metalowa petarda, która rzuca na kolana. Pomysłowy riff i świetnie dopasowane partie wokalna czynią ten utwór znakomitym otwieraczem. Przebojowy "In the dark" to kolejny energiczny kawałek, który  ukazuje symfoniczne oblicze kapeli. Wpływy Rhapsody of Fire są słyszalne i to jest spory atut.  Bardzo dobrze wypada melodyjny "Battles in the night", który znów pokazuje jak powinien brzmieć rasowy europejski power metal. Kolejnym killer na płycie jest 7 minutowy "Winterfall", w którym dzieje się sporo i nie brakuje elementów progresywnych. Elementy słodkości dodają uroku "Lost in Time", gdzie można doszukać się wpływów Avantasia, Stratovarius czy Sonata Actica. Na kolana rzuca rozpędzony "Forever", który zabiera nas do wczesnego Helloween, czy Heavenly. Na sam koniec mamy równie udany "Crowned in frost" który idealnie podsumowuje całość.  Znakomita płyta, choć prezentuje wszystko co jest nam znane. Płyta niezwykle przebojowa i zagrana z polotem. Jestem na tak i gorąco polecam.

Ocena: 8/10

sobota, 23 lutego 2019

POUNDER - Uncivilized (2019)

Exhumed, Carcass,czy Nausea to kapela z kręgu death, thrash metalu czy nawet grindcoru. Co ciekawe muzycy z tych kapel złączyli siły, by grać coś bardziej klasycznego, a mianowicie heavy/speed metal z elementami power metalu. Mogło by się wydawać, że taki band jest skazany na klęskę, a jednak okazuje się że ta amerykańska formacja o nazwie Pounder może zwojować świat. Powstali w 2016r z inicjatywy Matta Harveya, Toma Drapera i Alejandro Corredora, ale to nie debiutanci, bowiem mają doświadczenie. Debiut, można uznać bo w takim wydaniu tych muzyków nie można było usłyszeć. W jakim stylu obraca się Pounder? Trochę Diamond Head, trochę Iron Maiden, Motorhead czy exciter. Znakomita mieszanka klasycznego heavy/speed i power metalu, a wszystko osadzone w latach 80. Zespół zadbał o to, aby wszystkie aspekty za tym przemawiały. Tak więc musiała być klimatyczna, ręcznie rysowana okładka i nieco przybrudzone, surowe brzmienie.Co ciekawe głos Matta sprawdza się w takim graniu i imponuje techniką i manierą. No to jest to i na takie głosy warto czekać. "Fuck off and die" to rozpędzony speed metal w czystej postaci i podoba mi się to nawiązanie do Motorhead. Jest moc, jest potencjał w tej grupie i pomysłowość, a z tym można wiele zdziałać.Jeszcze więcej pazura i speed/power metalu mamy w przebojowym "Uncivilized" i to jest wizytówka tej płyty. Niezwykle ciekawy riff pojawia się w energicznym "Red hot leather", który czerepie garściami z Iron Maiden, ale i Agent Steel czy wczesnego Helloween. Band zwalnia tempo w hard rockowym "Long time no Love", z kolei "The mists of Time" to już bardziej heavy metalowy kawałek, który przypomina dokonania Accept. W "Answer the call" band pokazuje co to znaczy piękna, metalowa  ballada. Coś niesamowitego. Płytę zamyka znów speed/power metalowa petarda w postaci "The Evil One". Znakomite podsumowane tego niezwykłego albumu. No jest tutaj wszystko co potrzeba by mówić o płycie z wyższej półki. Klasyczny heavy/speed metal, który zabiera nas do najlepszych płyt z okresu lat 80. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

OVERKILL - the wings of war (2019)

"Irombound" to album przełomowy, jeśli patrzymy na twórczość amerykańskiego Overkill. Ta kapela to dla mnie fenomen, bo przecież lata lecą i mają na swoim koncie 19 albumów, a wciąż grają na wysokim poziomie. Po tylu latach są wciąż na rynku i zaliczyć można ich do tych najlepszych jeśli patrzymy na thrash metal. Stawiają na świeżość i wciąż na agresją, nie zapominając o przebojowości. "Ironbound" wyznaczył na nowo styl Overkill, odświeżył ich formułę i pokazał całemu światu w jakiej formie jest band. Każdy kolejny album miał być w takim samie stylu. "Th eletric age" dostarczył mi podobnych emocji, a potem było już tylko dobrze. Czy "The Wings of War" powtórzył sukces "Ironbound" czy "The eletric age"?

Styl frontowej okładki, mocne, drapieżne brzmienie, czy styl komponowania kawałków. Znakomita mieszanka thrash metalu, ale i heavy metalu czy też groove metalu. To znajdziemy tutaj, a przede wszystkim dobrą zabawę muzyków i dobrze wyważony materiał. Jest szybko, ostro, ale bywa też nieco spokojniej, nieco bardziej technicznie czy mrocznie. Cały czas się coś dzieje, a muzycy starają się nas zaskoczyć. Overkill to przede wszystkim DD Verni i Bobby "Blitza" Elsworth, którzy napędzają ten band i stanowią o jego trzonie.Zadziwiają formą mimo swoich lat i to robi wrażenie.

Sam wstęp jest po prostu wyborny, bo "last man standing"  to prawdziwa petarda, która spokojnie mogła by trafić na "Ironbound". Niezwykle energiczny i drapieżny kawałek, a najlepsze w tym wszystkim to gitarowa jazda bez trzymanki.Dalej mamy przebojowy "Believe in the fight", który wyróżnia się wciągającym refrenem.  Moim faworytem z miejsca się stał "Head of Pain", który przypomina mi stylem i wykonaniem "The green and black". Bardzo pomysłowy riff i aranżacje, które czynią ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Więcej thrash metalu i takiego szaleństwa mamy w "Batshitcrazy", z kolei "Distortion" jest bardziej rozbudowany i ma więcej znamion heavy metalu. Płyta jest dynamiczna i bardzo energiczna, a takie utwory jak "A Mothers prayer" o tym jak najbardziej świadczą. Mocny kawałek, który napędza znów bardzo chwytliwy riff. W podobnej stylistyce mamy jeszcze energiczny "Welcome to the garden stare" , który pokazuje to co najlepsze w Overkill jak i tej płycie.  Dużo mroku i takiego groove metalu mamy w ponurym i stonowanym "Where few dare to walk". Na koniec band zostawił kolejny killer czyli rozpędzony "Hole in my soul", który znów brzmi jak kawałek wyjęty z "Ironbound". Prawdziwa petarda, zresztą jak cała płyta.

Overkill znów to zrobił. Nagrał kolejny świetny album z sprawdzonym stylem i patentami. Skoro to wszystko się sprawdza to po co to zmieniać? Jest energia, jest pazur i świetny Blitz, który wciąż mi imponuje swoim wokalem. Z każdym albumem brzmi jeszcze lepiej. "The wings of war" to kolejna perełka w dyskografii amerykanów.

Ocena: 9.5/10

TRAVELER - Traveler (2019)

Pojawił się nowy konkurent dla Enforcer, Striker czy Blackslah. Kanadyjski Traveler działa od 2017r i już przyciągnął uwagę za sprawą swoich demówek. Potencjał był wyczuwalny od samego początku i teraz wystarczało poczekać na debiutancki album, by można było się przekonać na co tak naprawdę stać kanadyjski Traveler. O tej płycie będzie się mówić, jeśli nie teraz to na pewno w przyszłości. Mimo, że ta młoda formacja nie tworzy niczego nowego, nie odgrywa nowe rejony heavy metalu, to jednak pokazuje, że wciąż można odkrywać, odświeżać to co tak dobrze jest nam znane. Kto by pomyślał, że patenty które w latach 80 stanowiły o potędze Iron Maiden, czy Exciter mogą znów nas cieszyć i zaskakiwać, z tym że w nieco odświeżonej formie. Niby mówimy o wtórności, o kopiowaniu pewnych schematów. Ktoś po myśli czy muzycy nie mają nic innego do zaoferowania? Ciężko o coś nowego, ale skoro fani wciąż czują głód na klasyczny heavy/ speed metal w klimatach lat 80 to nie widzę problemu że co raz więcej zespołów takich jak Traveler. Tutaj trzeba wykazać się pomysłem na kompozycje, trzeba się wykazać wyczuciem i zgraniem by dobrze wykorzystać sprawdzone patenty by nie okazały się gwoździem do trumny. Traveler pokazał, że można podjąć się tego wyzwania i stworzyć klasyczny album heavy/speed metalowy na miarę wielkich kapel, które stały się wzorem dla Traveler,

Tak jak w latach 80 tak i w przypadku Traveler minimalizm sprawdza się znakomicie. To on przejawia się w skromnej okładce, czy surowym brzmieniu. Cały ten czas towarzyszy nam duch lat 80.  Oprócz dynamicznej sekcji rytmicznej warto pochwalić gitarzystów tj Toryina i Matta, którzy stawiają na energię, na drapieżność, ale przede wszystkim na szczerość, na takie granie od serca. Takie rzeczy słychać i to one decydują o jakości danego materiału. Gwiazdą w zespole jest bez wątpienia Jean Pierre Abboud, który swoją manierą i techniką przypomina frontmana Portrait. Znakomity wokalista o znakomitych predyspozycjach i to on napędza band.  Już otwierający "Starbreaker" pokazuje na co go stać i jak świetnie śpiewa. Fani Blackslash, a zwłaszcza żelaznej dziewicy pokochają energiczny "Street Machine". Prawdziwy speed metalowy killer. Band nieźle się bawi tym oldschoolowym metalem i zaraża tym słuchacza. Znakomicie słucha się takiego "Behind the iron", gdzie roi się od chwytliwych melodii. Bardzo fajnie sprawdza się instrumentalny "Konamized", gdzie gitarzyści dają popis swoich umiejętności.  Kolejny godny uwagi hit to "Up to You", z kolei "Fallen Heroes" zachwyca hard rockowym feelingiem. Całość zamyka rozpędzony "Speed Queen", który zabiera nas do wczesnego Exciter. Prawdziwa petarda.

Nie ma słabych kawałków, a całość jest dopracowana. Traveler nie brzmi jak debiutanci, bo jest tutaj wszystko jak u profesjonalistów.  Mocna rzecz i nie ma tutaj miejsca na słabe kompozycje, na nudy. Ta płyta to ogień, to prawdziwa heavy/speed metalowa perełka. Warto odpalić i poczuć moc Traveler.

Ocena: 9.5/10

środa, 20 lutego 2019

IRON SAVIOR - Kill or Get Killed (2019)

Zabij albo daj się zabić to motto, które sprawdza się w życiu. To również złota reguła na rynku muzycznym. Trzeba tworzyć taką muzykę, która pozwoli przetrwać i tym samym zniszczyć konkurencję. Czy taka formacja jak Iron Savior musi faktycznie brać udział w wyścigów szczurów i bawić się w przepychanki z innymi kapelami? Co jak co, ale ta niemiecka machina nie potrzebuje takich zagrywek, bowiem istnieją od lat i zawsze stoją na straży heavy/power metalu mocno osadzonego w niemieckiej stylistyce. Piet Sielck jako lider dba o jakość swoich płyt i tutaj nie tylko chodzi o samo brzmienie. Razem z Kai Hansem dali podwaliny pod niemiecki power metal i podobnie tak jak Kai dostarcza swoim fanom ciekawych pomysłów i muzyki na wysokim poziomie.

Iron Savior na dobre powrócił w 2011 r  po 4 letniej ciszy. "The landing" pokazał że ta kapela wciąż potrafi zaskoczyć swoich fanów i dostarczyć wysokiej jakości materiał. "The rise of hero" to jeden z ich najlepszych albumów. Zespół na dobre się rozkręcił i często serwował nam albo album studyjny albo jakiejś inne wydawnictwo.  Po 2 latach od wydania składanki "Reforged" przyszedł czas na 10 album studyjny zatytułowany "Kill or get Killed". Jest to pierwszy album z nowym perkusistą tj Patrickiem Klose.

Okładka utrzymana w klimacie s-f, jest w roli głównej stworek przypominającego królową z serii "Alien", jest typowe dla Sielcka brzmienie i te charakterystyczne riffy. Nie ma tutaj niczego nowego, wręcz można odnieść wrażenie że band zjada już swój własny ogon, a owy materiał to kalka już znanych z poprzednich płyt utworów. Nawet jeśli, to nie mam nic przeciwko jeśli band gra na takim wysokim poziomie. Zresztą po co coś zmieniać, skoro to się sprawdza?  Jest dużo power metalu, jest dużo mocnych riffów i godnych odnotowania przebojów. Może wystarczy napisać od razu, że "Kill or get killed" to klasyczny, stary dobry Iron Savior, który z miejsca zaliczyć do najlepszych w dyskografii niemców? Wtedy każdy na pewno odetchnie z ulgą.

"Titancraft" był troszkę słabszy, ale poza tym to Iron Savior zawsze dostarcza swoim fanom bardzo udane albumy. Materiał to 10 zgranych i mocnych kawałków, które identyfikują styl tej formacji. Tytułowy "Kill or get killed" to power metalowa petarda. Mocny riff atakuje nas od razu. Ile w tym gracji i dopracowania. Tutaj nie ma przypadków i każda linia melodyjna jest idealnie zagrana. Iron Savior zawsze potrafił dostarczyć ciekawych melodii i porywających refrenów. Tutaj to jest i przypominają się czasy kultowego "Condition Red" czy nawet "Unification". Tak klasyczny Iron Savior na jaki czekałem. Iron Savior tak jak Primal Fear lubi czerpać z Judas Priest i to słychać w zadziornym i ostrym "Roaring Thunder". Piet tym kawałkiem pokazuje jak rozwinął się wokalnie i jak jego wokal nabrał przestrzeni i nieco metalowego pazura. Brzmi to znakomicie. Sam riff wyjęty jakby z "Painkiller" Judas Priest. Wszystko świetnie prowadzone i wyszedł kolejny wielki przebój. Refren tutaj jest taki oldscholowy, taki nieco może oklepany, ale sprawdza się idealnie.  W podobnym klimacie utrzymany jest rozpędzony "Eternal Quest", który znakomicie promował album. Znów znakomity popis wokali Pieta. Bawi się swoim głosem i wychodzi mu to znakomicie. Kawałek jakby wyjęty z pierwszych płyt i czuć inspiracje Gamma Ray i twórczością Kaia Hansena, z którym przecież nagrywał pierwsze płyty Iron Savior. Sielck i Kustner dają czadu w partiach solowych i mamy godne uwagi pojedynki i wbijające w fotel solówki. Stary dobry Iron Savior i już sam początek rzuca na kolana. Ciekawe robi się dalej. "From Dust and Ruble" zaczyna się troszkę jak utwór UDO, do tego gdzieś tam ulatuje słodkość Beast in Black.  Jest to bardzo intrygujący kawałek i taki nieco jakby nie w stylu Iron Savior. Kłania się tutaj klasyczny, niemiecki heavy metal z lat 80. Utwór bardzo fajnie buja i wciąga w ten lekki i przyjemny świat. Znów Sielck wykreował przedni refren, który porwie fanów podczas koncertów. Kolejny hit odnotowano. No to po odpoczynku wracamy do mocnego, ostrego power metalu. Mamy świetny, dynamiczny "Sinner or Saint", który imponuje znakomitym gitarowym łojeniem. Sekcja rytmiczna tworzy świetny klimat i taki nieco oldscholoowy wydźwięk.  Kawałek nasuwa mi czasy ostrego "Battering Ram". Kolejne zaskoczenie, to marszowy, taki nieco rycerski "Stand up and fight".  Iron Savior w takiej wersji jeszcze nie słyszałem, ale brzmi to znakomicie. Refren brzmi znajomo, ale nie jest to świat Iron Savior. Gitary ostrą tną, a refren po prostu zagrzewa do boju. Szczęka opadła, a to jeszcze nie koniec. Szybciej, mocniej to zasada "Heroes Ascending", który przypomina Pieta z czasów Savage Circus. No świetna robota, co słychać znów w sferze instrumentalnej. Nie ma pójścia na łatwiznę i w każdym utworze mamy coś innego, inny rodzaj power metalowego zniszczenia.  Refren brzmi jakby powstał w czasach "Unification". Był "Heavy metal never Dies" to teraz czas na "Never stop believing", który znów zabiera nas do heavy metalu z lat 80. Utwór bardzo fajnie buja i ukazuje zabawę Pieta sprawdzonymi patentami. Brzmi to perfekcyjnie. Niezwykle lekki i przyjemny kawałek, w którym można doszukać się elementów hard rocka. Na "Condition Red" pojawił się 7 minutowy utwór i teraz po tylu latach znów na płycie mamy 7 minutowy utwór. "Untill we meet again" to kompozycja złożona, ale nie pozbawiona klimatu, podniosłości i pomysłu. Wyszedł z tego niezwykle dojrzały utwór, który pokazuje epickie oblicze tej formacji.Całość zamyka kolejny killer, tym razem jest to "Legends of Glory". Znów Piet postawił na ostry, rasowy riff, który ma imponować agresją i zadziornością. Tak też jest. Bije z tego kawałka moc.


Mieć na koncie 10 albumów,  być na rynku od 1996r, mając za sobą wiele innych różnych produkcji, projektów muzycznych i wciąż tworzyć tak znakomite płyty jak "Kill or get killed" to trzeba być Pietem Sielckiem.  Mimo upływu lat wciąż ma wiele do powiedzenia w power metalu. Nie patrzy na modę i rynek muzyczny robi po prostu swoje. Nagrywa materiał w swoim stylu i raz jest lepiej raz gorzej. Tym razem dostaliśmy płytę z górnej półki. Ci którzy czekali na album na miarę "Condition Red" czy "Batterring Ram" mogą odetchnąć z ulgą, bowiem Piet spełnił swoją misję i nagrał jeden z swoich najlepszych albumów. Z albumu bije moc, jest dużo power metalu i sporo przebojów, które na stałe wbiją się do setlisty koncertowej. Nie mam dość Iron Savior i już chcę kolejny album na takim poziomie. Zgłaszam mojego kandydata do płyty 2019.

Ocena: 10/10

SPIRITS OF FIRE - Spirits of Fire (2019)

Rok 2019 Tim Ripper Owens może zaliczyć do bardzo zapracowanych, no bo w końcu ukazują się 3 płyty z jego udziałem. The Three Tremors, A new Revenge no i Spirits of Fire. Pierwszy zawiódł, pomimo że Tima wspierało dwóch innych, również uzdolnionych wokalistów. Druga płyta czeka na swoją premierę, a Spirits of Fire, który zapowiadał się dobrze też nie robi furory. Coś Tim Ripper nie może nigdzie zagrzać miejsca na stałe. Cały czas jakieś projekty, gościnne występy i granie coverów. Za dużo rozdrabnia się na dobre, zamiast skupić się na tych najważniejszych zespołach. Lubię jego głos, jego manierę wokalną i technikę. Szanuje go za to co zrobił z Judas Priest, Iced Earth, czy Yngwie Malmsteenem, jednak nie mogę pochwalić go za to zrobił w Spirits of Fire.

Jest dużo pisków, zadziornego śpiewania, ale jakoś brzmi to chaotycznie i bez smaku. Co ciekawe Spirits of Fire to prawdziwa super grupa, na którą składają się muzycy wysokiej klasy. Na gitarze jest Chris Caffery (ex Savatage),na perkusji Mark Zoner z Warlord, a na basie Steve Digiorgio z Testament. Wielkie nazwiska i znakomite kapele za sobą i jak może to nie wypalić? No niestety album pokazuje, że może.

Każdy najwidoczniej chciał dać popis swoich umiejętności, przez co płyta traci na atrakcyjności. Stylistycznie chcieli nawiązać do klasycznych kapel z gatunku heavy metalu. Gdzieś tam jest Judas Priest, Dio czy Metal Church, ale brzmi to nijako. Ciężko przebrnąć przez tą papkę różnych dźwięków. "Temple of the Souls" to pierwszy przykład z brzegu, gdzie ten chaos jest słyszalny od samego początku. Jasnym punktem jest energiczny otwieracz "Light Speed Marching", gdzie słychać echa Judas Priest. Ten utwór zrobił mi smaka na całość. Ostry riff i duży pokład ciężaru wyróżnia "All comes Together",  a w "Spirits of Fire" Chris daje mały popis swoich nieprzeciętnych umiejętności.  Dobrze wypada "Stand and fight", który również prezentuje agresywny styl grupy, szkoda że nieco przekombinowany i bez polotu. Mroczny klimat i motywy rodem z Black Sabbath to atuty "The path".

Tak powybierać niektóre pomysły, niektóre pozmieniać i niektóre rozwinąć i coś by z tego było. Tim Ripper stara się na siłę być agresywnym, stara się pokazać z jak najlepszej strony, ale nie idzie mu to za dobrze. Znane gwiazdy tym razem przeszkadzają sobie nawzajem, zamiast stworzyć coś ponad czasowego. Zmarnowany potencjał i kolejne tegoroczne rozczarowanie.

Ocena: 5/10

LAST IN LINE - II (2019)

Kiedy w 2016 r ukazał się debiutancki krążek formacji Last in Line to świat zamarł i był to wydarzenie muzyczne. W zasadzie wtedy po raz kolejny można był usłyszeć niemalże stary skład Dio z okresu "Last in Line" z wyjątkiem oczywiście samego Dio. Tak nazwiska i otoczka wokół tego wydarzenia była ogromna i w efekcie z dużej chmury był niewielki deszcz. "Heavy Crown" to udany album, może nawet robić wrażenie, ale to już nie to co było za czasów Dio. Plus dla kapeli, że nie poprzestała tylko na graniu utworów Dio na żywo. Postanowili wyjść z własnym materiałem i trzeba było zmierzyć się z krytyką. Teraz po3 latach band powraca z drugim albumem zatytułowanym "II".  Z zespołu odszedł klawiszowiec Claude Schnell, a Jimmy Bain niestety odszedł do świata zmarłych. Czy to zwiastun słabego albumu?

Bez wątpienia drugi album Last In Line ma więcej do czynienia z hard rockiem, rockiem niż z metalem, a już na pewno najmniej z muzyką Dio. Zawodzi tutaj w zasadzie wszystko. Okładka jest prosta i po prostu brzydka. Brzmienie jakieś takie spłaszczone i nie robi większego wrażenia. Vivian nie zaskakuje swoimi riffami czy solówkami. Poszedł na łatwiznę i gra partie bez werwy, bez pomysłu i bez wiary że to ma sens. Gwiazdą tego zespołu jest nie kto inny jak właśnie wokalista Andrew Freeman, który wypada tutaj bez zarzutów. Jest pazur i nawet słychać echa Ronniego w jego głosie, co jest spory plusem. A jak wygląda sam materiał?

"Black out of the sun" to jeden z kawałków, który promował album. To również jeden z najciekawszych kawałków na płycie, pomimo że nie rzuca na kolana. Podoba mi się tutaj mroczny klimat i riff rodem z Black Sabbath.  Drugim utworem, który był znany wcześniej to "Landslide" i tutaj słychać zapędy zespołu do hard rocka. Czyżby chęć zagrania coś w stylu Def Leppard? Band ogrania nie moc w nijakim "Gods And Tyrants" który przez dłuższy czas strasznie się ciągnie. Na uwagę zasługuje w tym kawałku całkiem udane solo. Energia jest może i w "The year of the gun", ale nie brzmi to dobrze. Jest chaos i jakiś taki nieład. Pop/ rock mamy w komercyjnym "The unknown". Obudzić można się na sympatycznym "Sword from the stone", który ma coś z starego Rainbow, czy Deep purple. Znakomicie dopasowany główny motyw. Dużo tych utworów bo aż 13, jednak ciężko tutaj o jakiś jeszcze ciekawy zryw i utwór, który warto wspomnieć.

Rozczarowanie? To bardzo delikatne słowo, w przypadku tego bandu. No jest potencjał, są doświadczeni muzycy, jednak dominuje tutaj brak pomysłu i jakiegoś takiego charakterystycznego stylu. Taka nazwa i takie dziedzictwo zobowiązuje do muzyki na wysokim poziomie i najlepiej w stylu, z którego panowie dali się poznać na płytach DIO. Nazwa i nazwiska tym razem potrafią zwieść słuchacza i skraść cenny czas.

Ocena: 4/10

GYPSY - Gypsy (2019)


Nie dajcie się zwieźć frontowej okładce tej płyty. To nie jest wydawnictwo z kręgu Heavy metalu czy NWOBHM, które zostało zarejestrowane w latach 80. Ta płyta to debiut Australijskiej formacji o nazwie Gypsy, która działa od 2015r. Band tworzy 3 muzyków, ale za to jakich uzdolnionych muzyków, którzy wiedzą czego chcą od życia. Debiutancki krążek "Gypsy" to płyta naszpikowana klasycznymi patentami, punkowym pazurem, drapieżnością i prostymi pomysłami. To płyta nagrana tak po prostu od serca przez fanów lat 80 dla fanów starego Iron Maiden, Angel Witch czy Saxon.  Całe brzemię zespołu spoczywa na barkach gitarzysty i wokalisty Tommy Adamsa. Wokalnie jest w nim charyzma i nie okiełznanie. Taka surowość i nieoszlifowanie znakomicie współgra z stylem zespołu i z tym co słychać na "Gypsy". Nie tylko okładka, ale też i brzmienie została tak skręcone by lata 80 były jeszcze bliżej nas. Całość prezentuje się bardzo apetycznie i to od pierwszych dźwięków.

Weźmy taki "Warchild", który otwiera album. To znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu i speed metalu. Można doszukać się nawet nawiązań do NWOBHM co jest sporym atutem. Jest energia, fajny i prosty motyw gitarowy i taka prawdziwa jazda bez trzymanki. Oldschoolowy "In the City" brzmi jakby band wzorował się na pierwszym albumie Iron Maiden.Nie brakuje też starego rasowego rocka co mamy w klimatycznym "Rain". Dużo energii i niezłego kopa niesie ze sobą  "Treu Lies" czy "Leaving Home". Band potrafi też wlać w to wszystko troszkę hard rocka i to sprawdza się w stonowanym "Metropolis". Całość dopełnia 11 minutowy kolos w postaci "Winter", który o dziwo nie nudzi i nie został nagrany tylko dla statystyki. Wartościowy kawałek, w którym band przemyca sporo ciekawych motywów.

Nie, to nie jest płyta idealna, która zaburzy wasz światopogląd na temat klasycznego heavy metalu jaki znamy z lat 80. "Gypsy" to płyta solidna, wtórna i miła dla ucha. Zagrana przez miłośników lat 80 dla innych fanów tego okresu metalu. W efekcie mamy dobrze skrojony materiał, który może się podobać. Czekam na dalsze losy tej grupy, bo potencjał jest.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 18 lutego 2019

HERMAN FRANK - Fight the Fear (2019)

Kiedy w 2014r Herman Frank odszedł z Accept to było pewne że skupi się przede wszystkim na swoim solowym projekcie. Efektem tego był udany "The Devil Rides Out", który pokazał że Herman Frank wciąż jest na fali i potrafi tworzyć wysokiej klasy heavy metal.  Teraz po 3 latach powraca z nowym dziełem zatytułowanym "Fight The Fear".  To już 4 album pod szyldem Herman Frank i znany niemiecki gitarzysta trzyma wysoki poziom i wciąż kontynuuje to co prezentował na poprzednich albumach. Stara dobra niemiecka szkoła heavy metalu. Znakomitym dopełnieniem Hermana jest idealnie dysponowany Rick Altzi. Co ciekawe Rick Altzi nigdy indzie nie brzmi tak dobrze jak na solowych płytach Hermana Franka. Ta charyzma, ta chrypa i pazur pasuje znakomicie do ostrych i topornych riffów. Zgrany duet, który po prostu nie zawodzi. "Fight the fear" to niezwykle udany album, który wyróżnia się dopieszczoną, mocną produkcją. Ta płyta to przede wszystkim kopalnia ostrych riffów i wysokiej klasy przebojów. No nie sposób się nudzić z tą płytą. "Untill the end" to przede wszystkim ostry i rozpędzony otwieracz. To też utwór, który ukrywa patenty Acccept i pomysłową solówkę. Herman Frank w najlepszym wydaniu. Jeszcze więcej energii i pazura ma w sobie "Fear", który imponuje polotem i pomysłowością. "Terror" brzmi jak brat "Teutonic Terror", co słychać w początkowej fazie utworu. Marszowy i niezwykle ciężki utwór, który warto znać. Heavy/power metal mamy w dynamicznym "Sinners", który przypomina debiut Panzer z Hermanem na pokładzie. Mamy też mroczny i niezwykle ciężki "Hatred", który jest wizytówką niemieckiego heavy metalu. Dobrze wypada też żwawy i nieco hard rockowy "Hitman" czy elektryzujący "Rock You" w którym Herman znów stawia na ciężar. Kolejny hit na płycie to bez wątpienia "Are you ready", a całość dopełnia lekki, klimatyczny "Lost in heaven". Podsumowanie może być tylko jedno. Znów znakomity krążek na koncie Hermana Franka i nie można jej pominąć bo to wartościowy krążek.

Ocena: 8.5/10

BOOZE CONTROL - Forgotten Lands (2019)

Oczekujesz od heavy metalu czegoś nowego? Chcesz doznać dreszczy i przeżyć szok podczas dostarczanych przez band dźwięków? Lubisz jak band zaskakuje cię ciekawymi pomysłami i kiedy idzie z duchem czasu? Cóż to najwidoczniej najnowsze dzieło niemieckiej formacji Booze Control nie jest skierowane do Ciebie. W ich muzyce jest sporo sprawdzonych i ogranych patentów. Mamy odesłania do lat 80, do NWOBHM, do złotej ery Judas Priest czy Iron Maiden. Ta stosunkowo młoda kapela działa sobie od 2009r i ma na swoim koncie 4 jakże udane wydawnictwa. Najnowsze dzieło w postaci "Forgotten Lands" to po prostu kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednich płytach. Jeśli nie przeszkadza Wam fakt, że to prosty oldcholowy heavy metal  to z pewnością owy krążek jest wart grzechu.

Okładka może nieco kiczowata, może nieco przypomina okładki Praying Mantis, ale i tak jest urocza i przykuwa uwagę. W połączeniu z przybrudzonym brzmieniem tworzy zgrany duet. Jednak to wszystko nie miało by znaczenia, gdyby nie udany materiał. Ten tutaj jest dobrze wyważony i wyrównany, tak więc nie ma mowy o nudzie czy graniu na jedno kopyto. 

Dobry start to podstawa i taki właśnie jest tytułowy "Forgotten Lands". Jest energia, jest szybkość i duża porcja przebojowości. David daje niezły popis swoich umiejętności wokalnych. Taki zwykły,rasowy metalowy głos. Duch lat 80 i ery NWOBHM jest tutaj wszechobecny. Bardzo znajomo brzmi "Attack of the Axeman" i na taki metal zawsze jest popyt. Bardzo dobrze odrobiona praca przez muzyków Booze Control. Fani starego Iron Maiden, czy Judas Priest na pewno docenią ten utwór. Pomysłowe partie basu to motor napędowy w "The nameless",z kolei "Off the deep" cechuje niezwykle zgrane partie gitarowe Davida i Jendrika. Panowie w zasadzie od początku do końca trzymają wysoki poziom i dają naprawdę czadu. Zacięcie hard rockowe mamy w przebojowym "Spellbound" i jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie.  Dużo energii i dynamiki przemyca rozpędzony "Slaying Mantis", który pokazuje jak band jest elastyczny. Dalej mamy "Playing with Fire", który również zabiera nas do twórczości Iron Maiden. Płytę urozmaica nieco bardziej stonowany "Doom of sargoth", czy rozbudowany "Cydonian Sands", który zamyka album.

Niby nic nowego, niby Booze Control nagrywa identyczny album, a jednak jest sporo frajdy podczas słuchania i takiego klasycznego heavy metalu rodem z lat 80 nigdy nie jest za mało. Płyta jest dopracowana i warta uwagi!

Ocena: 8/10

niedziela, 17 lutego 2019

VANDOR - In the land of Vandor (2019)

Jedno spojrzenie na powyższą okładkę i już przypominają mi się czasy Faithful Breath. To tyle jeśli chodzi o klimatyczną okładkę debiutanckiego krążka szwedzkiej grupy o nazwie Vandor. "In the land of the vandor" to płyta, która zadowoli fanów klasycznego, europejskiego power metalu. Band młody bo działa od 2015 r i nie tworzy niczego nowego, a wręcz przeciwnie czerpie garściami z Helloween, Dark Moor, Montany czy Dragonhammer. Ci, którzy oczekują od tego wydawnictwa czegoś oryginalnego, czy ponad czasowego to się zawiodą. Ta płyta ma być sentymentalną wycieczką do klasycznych płyt z gatunku power metalu i taka jest. Band napędza Vide Bjerde i Jack L. Stroem, którzy tworzą zgrany duet gitarowy. Jest szybkość, jest słodkość i pełno chwytliwych melodii, co przedkłada się na jakość materiału. Nie jest to może płyta, która rzuca na kolana, ale ta szczerość i jakże trafione pomysły na kompozycje są urocze i potrafią poruszyć słuchacza. Band stawia na proste motywy,  na sprawdzone patenty. Brzmienie też mocno wzorowane na latach 90 i trzeba przyznać, że pasuje do tego co gra zespół. "Wrath of the nights" to otwieracz, który pojawia się po krótkim intrze. Jest to rasowy power metal w stylu starego Helloween, czy Gamma Ray.  Takich utworów w power metalowym świecie już było pełno i nie ma tutaj żadnej świeżości czy elementu zaskoczenia.  Bajkowa aura i słodkie klawisze przyozdabiają rozpędzony  "Beneath the sky", który przypomina nieco Stratovarius jak i najlepsze lata Insania Stockholm. Nie brakuje też przebojów, które zapadają na długo w pamięci. Taki na pewno jest "Warriors of Time". Jednym z najbardziej charakterystycznych utworów na płycie jest melodyjny "Possessive Eyes", który imponuje wciągającym refrenem, a także pomysłowym głównym motywem. Brzmi znajomo, ale w niczym to nie przeszkadza. Na płycie pojawia się 13 minutowy kolos w postaci "Uncover the earth", który jest dość spokojny. Troszkę za mało tutaj ognia, za mało power metalu. Kolejną petardą na płycie jest energiczny "The land of Vandor", który znów zabiera nas do klasycznego Helloween. Vandor to klasyczny europejski power metal dedykowany dla fanów Helloween czy Insania Stockholm. Jak ktoś lubi proste i niezobowiązujące granie, ten bez wątpienia odnajdzie się na "In the land of Vandor".

Ocena: 7/10

poniedziałek, 11 lutego 2019

AVANTASIA - Moonglow (2019)

Skąd biorą się duże marki w heavy/power metalowym światku? Dróg by być na szczycie jest wiele. Jedną z nich jest tworzenie czegoś nowoczesnego, czegoś co inny nie grają, tak więc można wypracować swój oryginalny styl. Można też stawiać na przebojowość i dostarczać fanom niezapomnianych i ponadczasowych hitów. Najlepszą drogą jest nagrywanie albumów na wysokim poziomie, które przechodzą do historii w metalowym świecie. To wszystko sprowadza się do osoby lidera, do mózgu całego projektu muzycznego czy zespołu. Gdzie byłby Iron Maiden gdyby nie Steve Harris? Czy Helloween zaszedł by tak daleko gdyby nie Kai Hansen? Czy istniałby Edguy lub Avantasia bez Tobiasa Sammeta? Zapewne nie.  Tobias Sammet to ciekawa postać w power metalowym świecie Młody chłopak zapatrzony w Michaela Kiske zaczął tworzyć power metal i nic dziwnego że poszedł drogą wokalisty. Jego wokal na początku był stricte power metalowy, choć z czasem dojrzał i dzisiaj brzmi bardziej dojrzale. Jest może bardziej rockowy i może nie osiąga takich fajnych górek to jednak brzmi wciąż intrygująco. Niezwykle oryginalny wokalista z niego. Geniusz muzyczny objawia się u niego w postaci pisania niesamowitych kawałków. To jest jego znak rozpoznawalny. Co dwa lata dostarcza swoim fanom nową muzykę, która zawsze jest na wysokim poziomie. Nie tak dawno był znakomity "Ghostlights" wydany pod szyldem Avantasia, no i też składanka Edguy z nowymi utworami. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na "Moonglow" czyli na 8 album Avantasia.

Jak ten czas leci. Na początku miał to być tylko projekt muzyczny, odskocznia od macierzystego Edguy. Teraz można odnieść wrażenie, że to właśnie Avantasia zawiera najlepsze pomysły Tobiasa. Umysł tego muzyka jest fenomenalny i ta jego twórczość jest bogata i godna podziwu. 

Z Avantasia jest tak, że fani wciąż wypatrują power metalowej opery w stylu z pierwszych dwóch płyt. Tak, też uważam to za największe osiągnięcie Tobiasa, ale to nie oznacza że pozostałe płyty są słabe. Sammet odszedł od rasowego power metalu, na bardziej pokręcony melodyjny metal z domieszką power metalu, rocka, symfonicznego metalu czy nawet popu. Jest komercyjnie, ale jest więcej różnorodności, jest bardziej dojrzale i więcej takiej magicznej otoczki. "The scarecrow" to był szok, że jednak można inaczej grać niż na metalowej operze i wciąż zachwycać. Ostatni "Ghostlights" pokazał że można wymieszać rock,power metal, melodyjny metal i pop. Power metalu na ostatniej płycie było całkiem sporo. Jak z tym jest na "Moonglow"? Też przemyca Sammet sporo elementów power metalu, choć ciężko mówić tutaj o typowym power metalowym albumie. Sammet przeciera jakby zupełnie nowe szlaki w power metalu.  Jeśli kochamy ostatnie dzieła Sammeta to na pewno bardziej odnajdziemy się na "Moonglow".

Okładka jest fenomenalna. Jest pełna intrygujących kolorów i sporo mrocznych motywów. Nie wygląda jak typowa okładka Avantasia, co już potrafi zaskoczyć przeciętnego słuchacza. Brzmienie jak przystało na Sammeta jest z górnej półki. Jest moc i jest nutka takiej magii.

Goście tym razem tacy już sprawdzeni. Jak zwykle pojawia się Jorn, Kiske czy Atkins. Z nowych nazwisk mamy Petrozza, Candice Night czy Hansi Kursch. Jednak moim skromnym zdaniem jest ich za mało.

Czas się zagłębić w zawartość. Zaczyna się magicznie, spokojnie, może nieco rockowo, bo od rozbudowanego "Ghost in The moon". Jest podniośle, jest melodyjnie i gdzieś tam przewija się power metalowy riff.  Sammet zabiera nas do czasów "Mystery of Time". Nie ma mowy o power metalu z czasów metalowej opery, ale jest znakomita mieszanka rocka, symfonicznego metalu i power metalu. Magiczny klimat i wciągające chórki w refrenie robią swoje i potrafią zauroczyć słuchacza. Drugi utwór to power metalowa petarda w postaci "Book of Shallows". Riff brzmi jak zrzynka z "Do me like a caveman" Edguy. Jest ciężko, jest power metal pełną gębą i goście tutaj wymiatają. Jorn, Kursch i Atkins dają tutaj czadu. Jak te głosy znakomicie ze sobą współgrają. W połowie utwór nabiera więcej mocy i ociera się nawet o thrash metal. To jest idealnie miejsce dla wokalisty Kreator. Ciekawe jakby brzmiał album jakby był wypełniony takimi petardami. Prawdziwa perełka. Płytę promował "Moonglow" z Candice Night z Blackmore Night. Jej głos jest po prostu przepiękny i wnosi taki anielski klimat. Komercja jest z rodem z "Lost in space", choć stylistycznie bliżej tutaj do Nightwish. Utwór mało power metalowy, ale wymiata za sprawą rockowej otoczki i znakomitego refrenu, który od razu zapada w pamięci. Kolejny znakomity hit Avantasia. Drugim utworem, który Sammet udostępnił przed premierą był "The Raven Child". Niezwykły kolos, który poziomem i stylem przypomina "The Scarecrow". Znakomity początek z Hansim w roli głównej to wypisz wymaluj Blind Guardian. Swoje robi też Jorn, który dodaje sporo swoich emocji. Końcówka to czysty power power metal. Jeden z najlepszych utworów Avantasia. Czysta poezja i niezbyt dowód na geniusz Tobiasa. Dalej mamy power metalowy "Starlight" z gościnnym udziałem Ronnie Atkinsa.  Mamy echa Pretty Maids, choć tutaj mocny riff i szybsze tempo robią swoje. Przypominają mi się stare szlagiery Edguy. Mocna rzecz. Geoff Tate pojawia się w "Invicible" czyli spokojnej balladzie, która ma coś z "Inside out". Nutka progresywności pojawia się w rozbudowanym "Alchemy", gdzie znów pierwsze skrzypce gra Geoff Tate. Utwór nawiązuje do albumu "Ghostlights", co nie jest żadną wadą. Tutaj pojawią się też nieco mocniejsze riffy. Znów Tobias imponuje pomysłowością w sferze refrenu. Kolejny kolos to "The piper at the gates of a dawn", który mógłby śmiało znaleźć się na "Hellfire club". To taki klasyczny edguy i nawet miło jest usłyszeć te kiczowate partie klawiszowe. Na taki power metal zawsze warto czekać. W utworze szaleją Tate, Lande i Atkins. Murowany koncertowy hit. Jak jest Bob Catley to musi być klimatycznie i rockowo, a tak jest w "Lavender", który brzmi jak zagubiony kawałek Magnum. Stałym gościem Avantasia jest Micheal Kiske i tym razem dostał mu się power metalowy killer w postaci "Requiem for a dream". Oczywiście Kiske jest w znakomitej formie, a te echa Helloween są urocze. Sammet potrafi pisać pod Kiske. Jako bonus mamy cover w postaci "Maniac" i to taki miły dodatek, bo Tobias nie raz przerabiał znany hit z lat 80.


"Moonglow" to nie metalowa opera, to nie też "The scarecrow" i w sumie najbliżej mu do "Ghostlights".  Jest power metal i to w równie dużej ilości co na "Ghostlights", choć mam wrażenia że "Moonglow" jako całość prezentuje się lepiej. Sammet nie zawiódł i stworzył kolejne dzieło, które nie tak szybko przeminie. Dajcie się porwać w świat Avantasia i jego lidera Tobiasa Sammeta. Geniusz muzyczny naszych czasów ma się dobrze i idzie na przeciw wszystkiemu i wszystkich. "Moonglow" startuje jako mój kandydat do płyty roku i niech wszyscy mówią co chcą.

Ocena: 9.5/10

THORNBRIDGE - Theatrical Masterpiece (2019)

Najpierw na niemieckiej scenie metalowej pojawił się Running Wild, który w swojej speed metalowej formule postawił na piracki klimat i z tym związaną tematyką. Potem nadszedł czas Blind Guardian, który stawiał na opowieści o bardach i tematyce związanej z "Władcą Pierścieni". Potem nadszedł czas podobnych kapel jak Savage Circus czy Orden Ogan, który szły w ślady wspomnianych kapel. Teraz do tego grona zaliczyć należy kolejny jakże zdolny band, jakim bez wątpienia jest Thornbridge. Drugi album "Theatrical Masterpiece", podkreśla jak wysokiej rangi jest ten band i jak wiele jeszcze przed nimi.

Płytę znów zdobi klimatyczna okładka i to już świadczy o klasie tej płyty, Brzmienie wyjęte jakby z płyt Orden Ogan czy Blind Guardian. Jest przestrzeń i taka magiczna otoczka.  Znakomicie to współgra z Jorgem Naneder i jego znakomitym głosem. Jest charyzma i prawdziwy power metalowy pazur. Momentami przypomina mi wyczyny Hansiego Kurscha. Najnowsze dzieło Niemców to zbiór ciekawych melodii, ostrych riffów i wciągających pojedynków gitarowych Nanedera i Rogalskiego. Mamy tutaj starą szkołę grania power metalu i to jest właśnie piękne. Panowie sięgają po patenty odkryte przez rodaków na przestrzeni ostatnich dekad grania power metalu. Duża dawka przebojowości, szybkość i power metalowa jazda bez trzymanki to jest właśnie to co znajdziemy na "Theatrical Masterpiece. Band rozwija to co prezentował na debiutanckim krążku i nic dziwnego, skoro ten styl przysporzył im sporo fanów.

Po krótkim intrze atakuje nas tytułowy "Theatrical Masterpiece", który ociera się o styl Orden Ogan i starego dobrego Blind Guardian.  Bije z tego kawałka niezła energia i wciągający klimat. Nieco ciężej i bardziej topornie jest w "Keeper of the Royal Treasure", który przemyca piracki klimat z dawnych płyt Running Wild. Riff i agresywność "Revalation" brzmi jak kopiuj wklej z najlepszych kawałków Savage Circus. Brzmi to znakomicie i nie mam nic przeciwko takim kalkom. Liczy się wykonanie i szczere intencje. Dużo power metal w stylu Blind Guardian uchwycimy w szybszym i zadziornym "Demon in Your Heart". Gamma Ray z okresu Powerplant, czy też Running Wild można usłyszeć w pomysłowym i niezwykle melodyjnym "Journey to the other side" i na takie hity warto czekać. Cieszy mnie zwłaszcza podniosły refren, który jest mocno inspirowany Blind Guardian. Również intrygujący jest killer w postaci "Trace of Destruction", który bazuje na rozpędzonej sekcji rytmicznej i wciągającej melodii.  Coś z Running Wild mamy w przebojowym"The Helsmen" czy w pirackim "Set the sails".

Jestem fanem niemieckiego power metalu, zwłaszcza jeśli to są klimaty Blind Guardian czy Orden Ogan. Thornbridge stawia na klasyczne patenty i to zdaje egzamin. Nowe dzieło niemców jest pełne energii i znakomitych motywów. Pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu. Kto wie, może u niektórych może namieszać w tegorocznych zestawieniach.

Ocena: 9/10

sobota, 9 lutego 2019

BEAST IN BLACK - From hell with Love (2019)

Freedom Call, Gloryhammer, Sabaton czy Powerwolf uważajcie! Na rynku słodkiego i melodyjnego power metalu pojawia się nowy gracz. Beast in Black to bestia zrodzona w roku 2015 w Finlandii z inicjatywy Antona Kabanena. Ślady z dawnej kapeli tj Battle Beast są i to nic dziwnego, bo przecież Anton był tam gitarzystą. Beast in Black ma za sobą jakże udany debiut, teraz powraca po 2 letniej przerwie z "From Hell With love". Nie ma zaskoczenia. Band robi swoje i kontynuuje to co wypracował na poprzednim albumie. Doświadczeni muzycy w tym przypadku to czynnik, który uspokaja, bo wiadomo że muzycy z taką historią nie mogą zawieść. Tak też jest. Dostajemy płytę, która burzy pewien schemat słodkiego power metalu, która pokazuje zupełnie nowy patent na melodyjny power metal.  Nie obędzie się bez narzekania true heavy metalowych fanów, bez docinek że to jakiś pedalski metal, czy innego tego typu docinki. Jednak jedno jest pewne. " From hell with love" pokazuje że można grać świeżo, z jajem i pomysłem.

Abstrahując od komiksowej okładki, która już sugeruje nam że nie jest to thrash metalowy album, a właśnie słodki power metal to trzeba przyznać, że brzmienie jest wzorcowe. Podkreśla przebojowość i podkreśla kluczowe znaczenie klawiszy. To o co chodzi z tą świeżością? Nie tak łatwo do świata słodkiego power metalu zaprosić disco/pop z lat 80. Wyobraźcie sobie że łączymy muzykę  Hammerfall, czy Judas Priest z muzyką z pogranicza Modern Talking, Fancy czy Alphaville. Nie łatwe zadanie, zwłaszcza żeby ostre gitary nie gryzły się z komercją i nadmierną słodkością. Jednak Beast in Black to fenomen i pokazuje, że ta sztuka jest możliwa.

Anton i Kasperi stworzyli zgrany duet gitarowy i ta maszyna działa bez zarzutu. Jednak oni są jakby na drugim planie. Tutaj na pierwszym miejscu jest znakomity i jedyny w swoim rodzaju wokalista Yannis Papadopoulos, który idealnie pasuje do tego słodkiego power metalu przesiąkniętego disco/popem z lat 80. Dzięki niemu właśnie czuć ten duch lat 80.

A jak materiał? Tutaj nie ma miejsca na słabe utwory czy niewypały. Przebój goni przebój, tak jakby ktoś odpalił listę przebojów na stacji radiowej.  "Cry out for Hero" to rasowy otwieracz z werwą i kopem. Na dzień dobry band wita nas power metalową jazdą bez trzymanki. To taka mieszanka Batlle Beast i Sabaton, a ja to kupuje. Bee Gees gdzieś nas atakuje w dyskotekowej melodii napędzającej "from hell With Love". Jakby wyłączyć tutaj gitary to mamy prawdziwy hit disco. Fani Abby,  czy Alphaville odnajdą się w takim wydaniu power metalu. Sam utwór może i kiczowaty, ale to jest hit. Świetnie się tego słucha, a refren to prawdziwy rarytas. W podobnym klimacie utrzymany jest stonowany "Sweet true lies". Ten duch lat 80 jest tutaj wszędobylski. Czasami się zastanawiam czy to jeszcze metal czy już pop. Nie przeszkadza mi to, bo słucha się tego znakomicie. "Repentless" to podniosły i zarazem niezwykle epicki kawałek, który ma coś z starego Freedom Call czy Nightwish. Disco znów wraca z "Die by the blade", który też nie bez powodu promował owy album.Nawet ballada "Oceandeep" wypada tutaj wzorcowo. Fani gier komputerowych na pewno docenią melodyjny i klimatyczny "True believer",  który idealnie wpasowuje się w pop lat 80.  Marszowy "Heart of Steel" to znakomite nawiązanie do twórczości Sabaton. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest"No surrender" i ten riff jest po prostu fenomenalny. Pochwalę ich jeszcze za znakomity cover "No easy way out", który idealnie pasuje do całości.

Beast in Black potrzebował tylko dwóch albumów, żeby wejść do pierwszej ligi melodyjnego power metalu. Znakomita mieszanka popu, disco z lat 80 z melodyjnym power metalem. Wybuchowa mieszanka, a mając w zespole takie utalentowany osoby to można zdziałać cuda. Cud się stał i mamy perfekcyjny album, który przejdzie do historii i będzie dla następnych pokoleń. Czy Battle beast będzie stać na równie udany krążek? Zobaczymy.

Ocena: 10/10

THE THREE TREMORS - The three tremors (2019)

Tim Ripper Owen to bardzo zapracowany człowiek i co raz więcej pojawia się projektów muzycznych z nim w roli głównej. Jednym z takich nowych projektów jest The Three Tremors, w którym partnerują Timowi Sean Peck z Cage oraz Harry Conklin z Jag Panzer. Projekt powstał w 2018r i jest dedykowany fanom Judas Priest, Dio, Attacker czy Cage. Mamy więc do czynienia z heavy/power metal w amerykańskiej odmianie. Co ciekawe kiedyś w roku 2000 pod tą samą nazwą mieli działać Geoff Tate, Bruce Dickinson i Rob Halford. Kocham tych wokalistów i zawsze ich wyczyny przyprawiają mnie o dreszcze, dlatego byłem ciekaw jak zabrzmią wszyscy 3 wokaliści razem. Jest to ciekawe eksperyment, tylko że panowie maja bardzo zbliżone głosy przez co robi się lekkie zamieszanie. Gitarzyści tną ostre riffy i mamy na debiutanckim krążku "The Three Tremors" sporo mocnego grania, szkoda tylko że wyszła z tego niezła papka. Chaos jest tutaj wszędobylski. Otwierający "Invaders from the sky" to utwór szybki, ostry i wyjęty jakby z twórczości Cage. Nie brakuje na płycie też patentów charakterystycznych dla Judas Priest i przykładem tego zjawiska jest "Bullet for the damned". Jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Płytę promował "Wrath of gods" i nic dziwnego bo to całkiem poukładany heavy metalowy kawałek. Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć melodyjny "The cause". Szybko i agresywnie jest też w "Lust for the blade", z którego nic nie wynika. Mamy też energiczny "Fly or die", który też brzmi bardzo chaotycznie i co z tego że jest szybkie tempo i agresywny riff. Tak właśnie jest z The Three Tremors, czyli szybko, agresywnie i chaotycznie. Jest to głośny i dynamiczny album, ale skierowany jakby do amatorów heavy metalowej muzyki. Tym razem wielkie nazwiska nie przedłożyły się na jakość płyty. Pozostaje posłuchać to dzieło i zapomnieć.

Ocena: 4/10