Amerykański Metal Sword to band pokroju Crystal Viper czy Savage Master. To kolejny zespół grający heavy metal z domieszką power metalu w klasycznym wydaniu. Metal Sword ma już za sobą 6 lat grania i debiutancki album. Utrzymają się na rynku i mają swoje grono fanów. W tym roku kapela wydała swój drugi krążek zatytułowany "The final Door". Mamy swoistą kontynuację "Shadow and steel", tak więc nie znajdziemy tutaj nowatorskich rozwiązań, ale dużo sprawdzonych patentów, które umilają odsłuch nowego dzieła Metal Sword.
Nowy album tętni życiem i sprzyja temu mocne, soczyste brzmienie z nutką klimatu lat 80. W takim klimacie utrzymana jest też frontowa okładka. Wszystko ze sobą bardzo dobrze współgra. W zespole główną rolę odgrywa wokalistka Lily Hoy, która wyróżnia się charyzmatyczną manierą i ciekawym feelingiem. Dodatkowo na pochwałę zasługuje duet gitarowy, który dzielnie wygrywa intrygujące melodie i soczyste riffy. Dzieje się i nie ma mowy o nudzie, choć wszystko brzmi bardzo znajomo. Materiał jest krótki, ale zarazem treściwy. Mamy na przykład "The Final Door" z nutką progresywności, czy szybszy "hero of time". Melodyjny "Children of Old" wyróżnia się nieco mroczniejszym klimatem i do tego dochodzi rozbudowany i nastrojowy "Forgotten in stone".
"The Final Door" to dobrze skonstruowany album, ale brakuje mu troszkę przebojowości i mocy. Niby wszystko jest na miejscu, mamy melodie i ciekawe partie gitarowe, ale całość troszkę jest dalekie od ideału. Band ma potencjał i stać ich na więcej.
Ocena: 6.5/10
Strony
▼
wtorek, 31 grudnia 2019
czwartek, 26 grudnia 2019
THUNDER AND LIGHTNING - Demonicorn (2019)
"Demonicorn" to już 5 album niemieckiej formacji Thunder and Lightning. Na tej płycie znajdziemy wszystko to co charakteryzuje niemiecki heavy/power metal. Nie brakuje toporności, zadziorności, agresji, ale i przebojowości. W muzyce Thunder and lightning znajdziemy nawiązania do twórczości Rage, Primal Fear, czy Helloween, czyli wszystko zostaje w rodzinie. Band trzyma poziom i nie ustępuje w niczym swoim kolegom po fachu. "Demonicorn" to bardzo dobrze wyważony album, który w pełni oddaje piękno niemieckiego heavy/power metalu.
Mamy to typowe mocne, zadziornie, niemieckie brzmienie i te charakterystyczne elementy toporności. To wszystko znakomicie ze sobą współgra i nie ma się do czego przyczepić. Toporność wybrzmiewa za sprawą maniery wokalnej Norman Dittmar czy popisów gitarowych Marca i Fabrizio. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania z nutką nowoczesnego pazura. Jako całość album wypada nadzwyczaj dobrze i nie ma jakiś słabych punktów.
42 minuty muzyki zostało zawarte w 8 kawałkach. Start płyty to melodyjny i niezwykle dynamiczny "All Your Lies", który brzmi jak mieszanka Rage i Helloween. Bardzo dobry start. W podobnych klimatach utrzymany jest przebojowy "Demonicorn" w którym nie brakuje elementów Iced Earth, czy Mystic Prophecy. Znakomicie wypada tutaj refren. Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "Demmin", który wyróżnia się pomysłowymi i złożonymi solówkami. Dobrze wypada też rozbudowany i energiczny "God for a day". Dużo dzieje się w tym kawałku. Band wykorzystuje elementy thrash metalu w agresywnym "Heavens Gate", gdzie Thunder and lightning nawiązuje do Iced Earth. Prawdziwa petarda. Krótki i treściwy "Salt to the wounds" to kolejny hicior na płycie i kwintesencja niemieckiego power metalu. Ten prosty riff robi tutaj kawał dobrej roboty. Całość zamyka niezwykle melodyjny "Telltale signs", który idealnie podsumowuje cały album.
Thunder and lightning działa od 2004 i już dawno wypracował swój styl. Trzymają wysoki poziom i nowy album to tylko potwierdza. Dobrze wyważony album, gdzie przewijają się elementy heavy i power metalu. Płyta godna uwagi i jedna z ciekawszych w roku 2019.
Ocena: 8.5/10
Mamy to typowe mocne, zadziornie, niemieckie brzmienie i te charakterystyczne elementy toporności. To wszystko znakomicie ze sobą współgra i nie ma się do czego przyczepić. Toporność wybrzmiewa za sprawą maniery wokalnej Norman Dittmar czy popisów gitarowych Marca i Fabrizio. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania z nutką nowoczesnego pazura. Jako całość album wypada nadzwyczaj dobrze i nie ma jakiś słabych punktów.
42 minuty muzyki zostało zawarte w 8 kawałkach. Start płyty to melodyjny i niezwykle dynamiczny "All Your Lies", który brzmi jak mieszanka Rage i Helloween. Bardzo dobry start. W podobnych klimatach utrzymany jest przebojowy "Demonicorn" w którym nie brakuje elementów Iced Earth, czy Mystic Prophecy. Znakomicie wypada tutaj refren. Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "Demmin", który wyróżnia się pomysłowymi i złożonymi solówkami. Dobrze wypada też rozbudowany i energiczny "God for a day". Dużo dzieje się w tym kawałku. Band wykorzystuje elementy thrash metalu w agresywnym "Heavens Gate", gdzie Thunder and lightning nawiązuje do Iced Earth. Prawdziwa petarda. Krótki i treściwy "Salt to the wounds" to kolejny hicior na płycie i kwintesencja niemieckiego power metalu. Ten prosty riff robi tutaj kawał dobrej roboty. Całość zamyka niezwykle melodyjny "Telltale signs", który idealnie podsumowuje cały album.
Thunder and lightning działa od 2004 i już dawno wypracował swój styl. Trzymają wysoki poziom i nowy album to tylko potwierdza. Dobrze wyważony album, gdzie przewijają się elementy heavy i power metalu. Płyta godna uwagi i jedna z ciekawszych w roku 2019.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 22 grudnia 2019
RHODIUM - Sea of the Dead (2019)
"Sea of the Dead" to kwintesencja progresywnego power metalu. To nie papka dziwnych dźwięków, które nie współgrają ze sobą. To muzyka oparta jest na ciekawych riffach, na wyszukanych melodiach i wysokiej klasy głosie Mike;a Lee z Silent Winter. Lubię taki rodzaj progresywnego power metalu, który nie nudzi swoją formą. Grecki Rhodium tym drugim albumem pokazał, że stać ich na ciekawy krążek, który może namieszać w tegorocznych zestawieniach.
To co wyprawia Mike na tym albumie to prawdziwy popis nieprzeciętnych umiejętności. Stawia na partie w wysokich rejestrach i zadziorny styl. Znakomicie to współgra z tym co gra band. Do chodzi do tego nieco mroczny klimat i soczyste brzmienie, które potęgują wartość tej płyty. W porównaniu do debiutu jest ciekawiej i więcej się dzieje. Przede wszystkim można odczuć, że band w końcu wie co chce grać i w jaki sposób. Dojrzałość kapeli wypływa z pierwszych dźwięków i już od razu wiadomo, że to płyta z górnej półki.
Kiedy przemija krótkie intro to wkracza melodyjny "Man of Honor" i to jest świetny utwór z dużą dawką energii i intrygujących partii gitarowych. Co za hit. Nie brakuje też prostego i rasowego power metalu spod znaku Primal Fear czy Gamma Ray i taki właśnie jest agresywny "Delirio". Band specjalizuje się w progresywnym power metalu i to mamy w tytułowym "Sea of the Dead". Dzieje się tutaj sporo i urocze są orientalne dźwięki i nieco mroczniejszy klimat. Ten kawałek od samego początku imponuje swoim epickim charakterem. "The emperor" zaczyna się spokojnie, jednak szybko nabiera mocy i pazura. Niezwykle melodyjny i urozmaicony kawałek. Warto wspomnieć też o zadziornym "Sisters of Fate", który oparty jest na ostrym riffie i chwytliwym refrenie. Takich petard jest tu więcej. Końcówka płyty to dwa kawałki utrzymane w heavy metalowej stylistyce. Mowa o "Fight back" i "Doomday".
Rhodium pokazuje, że progresywny power metal nie musi być nudny i przytłoczony dziwnymi dźwiękami. "Sea of the dead" to klimatyczny krążek z dużą dawką energii i intrygujących melodii. Cały album napędza wokalista Mike Lee, który powala swoim wokalem i techniką. Niezwykle dojrzała muzyka, która potrafi poruszyć nawet najbardziej wymagającego słuchacza. To trzeba znać!
Ocena: 9/10
To co wyprawia Mike na tym albumie to prawdziwy popis nieprzeciętnych umiejętności. Stawia na partie w wysokich rejestrach i zadziorny styl. Znakomicie to współgra z tym co gra band. Do chodzi do tego nieco mroczny klimat i soczyste brzmienie, które potęgują wartość tej płyty. W porównaniu do debiutu jest ciekawiej i więcej się dzieje. Przede wszystkim można odczuć, że band w końcu wie co chce grać i w jaki sposób. Dojrzałość kapeli wypływa z pierwszych dźwięków i już od razu wiadomo, że to płyta z górnej półki.
Kiedy przemija krótkie intro to wkracza melodyjny "Man of Honor" i to jest świetny utwór z dużą dawką energii i intrygujących partii gitarowych. Co za hit. Nie brakuje też prostego i rasowego power metalu spod znaku Primal Fear czy Gamma Ray i taki właśnie jest agresywny "Delirio". Band specjalizuje się w progresywnym power metalu i to mamy w tytułowym "Sea of the Dead". Dzieje się tutaj sporo i urocze są orientalne dźwięki i nieco mroczniejszy klimat. Ten kawałek od samego początku imponuje swoim epickim charakterem. "The emperor" zaczyna się spokojnie, jednak szybko nabiera mocy i pazura. Niezwykle melodyjny i urozmaicony kawałek. Warto wspomnieć też o zadziornym "Sisters of Fate", który oparty jest na ostrym riffie i chwytliwym refrenie. Takich petard jest tu więcej. Końcówka płyty to dwa kawałki utrzymane w heavy metalowej stylistyce. Mowa o "Fight back" i "Doomday".
Rhodium pokazuje, że progresywny power metal nie musi być nudny i przytłoczony dziwnymi dźwiękami. "Sea of the dead" to klimatyczny krążek z dużą dawką energii i intrygujących melodii. Cały album napędza wokalista Mike Lee, który powala swoim wokalem i techniką. Niezwykle dojrzała muzyka, która potrafi poruszyć nawet najbardziej wymagającego słuchacza. To trzeba znać!
Ocena: 9/10
sobota, 21 grudnia 2019
IRON CURTAIN - Danger Zone (2019)
Nie brakuje płyt z heavy metalem wzorowanym na lata 80 i w tej kategorii jest w czym wybierać. Wachlarz możliwości jest szeroki i znajdziemy płyty bardziej stonowane jak i te nastawione bardziej na speed metal. W tym roku swoją propozycję ma hiszpański Iron Curtain, który powrócił po 3 latach przerwy z nowym albumem. "Danger zone" to 4 album w dyskografii tej młodej kapeli, która działa od 2007r, ale jest to pierwszy album z nowym perkusisty Moroco. Nowy nabytek dwoi się i troi by było go pełno. To jest mocny punkt, ale sam album nie powala na kolana jak poprzednik.
Okładka ciekawie się prezentuje, a brzmienie takie jak być powinno. Do tego jeszcze utalentowany wokalista Mike Leprosy, który imponuje swoją charyzmą. Wszystko pięknie, ale sam materiał jest troszkę niższych lotów. Niby jest melodyjnie, niby jest szybko i zadziornie, ale brakuje troszkę pomysłowości i ciekawszych motywów głównych.
Płyta zawiera 30 minut muzyki i jest kilka wart uwagi kompozycji. "The running man" zaskakuje mocnym wejściem perkusji i speed metalową motoryką. Prawdziwą petardą jest tutaj otwieracz "Wildlife" i ten klimat lat 80 jest uroczy. Do grona ciekawych kompozycji należy doliczyć hard rockowy "Stormbound". Rozpędzony "Rough riders" przypomina wczesny Motorhead i to jest spora zaleta. Całość zamyka stonowany "Lonewolf", który ma w sobie więcej hard rocka i klimatów Scorpions.
Wszystko jest i fajnie się słucha nowej płyty Iron Curtain. Niestety materiał już tak nie porywa i brakuje troszkę dopracowania w sferze utworów. Riffy jakieś takie oklepane i bez ikry. Brakuje ciekawszych melodii i nutki szaleństwa. Poprawna płyta i to tyle.
Ocena: 6/10
Okładka ciekawie się prezentuje, a brzmienie takie jak być powinno. Do tego jeszcze utalentowany wokalista Mike Leprosy, który imponuje swoją charyzmą. Wszystko pięknie, ale sam materiał jest troszkę niższych lotów. Niby jest melodyjnie, niby jest szybko i zadziornie, ale brakuje troszkę pomysłowości i ciekawszych motywów głównych.
Płyta zawiera 30 minut muzyki i jest kilka wart uwagi kompozycji. "The running man" zaskakuje mocnym wejściem perkusji i speed metalową motoryką. Prawdziwą petardą jest tutaj otwieracz "Wildlife" i ten klimat lat 80 jest uroczy. Do grona ciekawych kompozycji należy doliczyć hard rockowy "Stormbound". Rozpędzony "Rough riders" przypomina wczesny Motorhead i to jest spora zaleta. Całość zamyka stonowany "Lonewolf", który ma w sobie więcej hard rocka i klimatów Scorpions.
Wszystko jest i fajnie się słucha nowej płyty Iron Curtain. Niestety materiał już tak nie porywa i brakuje troszkę dopracowania w sferze utworów. Riffy jakieś takie oklepane i bez ikry. Brakuje ciekawszych melodii i nutki szaleństwa. Poprawna płyta i to tyle.
Ocena: 6/10
wtorek, 17 grudnia 2019
MAGNUM - The Serpent Rings (2020)
Lata lecą, trendy przemijają i wracają, a brytyjski Magnum wciąż istnieje i tworzy nową muzykę. Ich zapał i waleczność jest godna podziwu. Na styczeń 2020 przewidziana jest premiera ich 21 albumu zatytułowanego "The Serpent Rings", który jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na poprzednich albumach. Jest to bez wątpienia, który zasługuje na uwagę fanów Magnum, ale też fanów hard rocka czy melodyjnego metalu. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale jak dla mnie album jest słabszy od swoich poprzedników. Tym razem jest więcej rocka, niż metalu.
"The serpent king" to pierwszy album z Dennisem Wardem w roli basisty. Jest to doświadczony i utalentowany muzyk i producent. Wnosi do zespołu troszkę świeżości i hard rockowej finezji. Magnum gra swoje i tutaj nie ma niespodzianki. Rick Benton swoim partiom klawiszowym nadaje całości lekkości i romantycznego klimatu. Mam wrażenie jednak, że cały czas band napędza wciąż świetnie brzmiący wokalista Bob Catley i gitarzysta Tony Clarkin, który odpowiada cały materiał. Nie brakuje chwytliwych melodii, hard rockowego piękna, zadziornych riffów, czy przebojów. To wszystko jest, tylko że to nie robi już takiego efektu "wow".
"Where Are You Eden" to mocny i wyrazisty otwieracz. Prosty i podniosły riff od razu zapadają w pamięci. Typowy Magnum na jaki się czeka. Lekkość i rockowy feeling atakuje nas w "Madman Or Messsiah" i tutaj Bob wyśpiewuje chwytliwy refren, który jest uroczy.Brytyjski charakter daje o sobie znać od pierwszych minut. Ciekawa kompozycja, aczkolwiek brakuje tutaj trochę mocy. Nutka progresywności pojawia się w melodyjnym "The Archway of tears" czy nastrojowym "The serpent Rings". Ta druga kompozycja rozbudza wyobraźnię marszowym tempem i nieco ponurym klimatem. Dzieje się tutaj sporo i nawiązania do Whitesnake czy axel Rudi Pell są imponujące. Płytę promował równie udany rockowy kawałek w postaci "Not Forgiven". Metalowy pazur i duch Deep Purple przewija się w "House of Kings". Mamy też spokojną balladę w postaci "The last one on earth". Nie wiele wnosi do całości stonowany i lekki "Crimson on the wind sand".
Do tej pory Magnum wydał świetne krążki, w których była magia i piękno rockowej muzyki. Niestety "The serpent rings" troszkę odstaje od swoich poprzedników. Niby dalej ta sama technika, pomysł i wykonanie, a jednak czegoś brakuje. Może ciekawych kompozycji? Może troszkę mocy?
Płyta zasługuje na uwagę, ale na kolana nie powala.
Ocena: 7/10
"The serpent king" to pierwszy album z Dennisem Wardem w roli basisty. Jest to doświadczony i utalentowany muzyk i producent. Wnosi do zespołu troszkę świeżości i hard rockowej finezji. Magnum gra swoje i tutaj nie ma niespodzianki. Rick Benton swoim partiom klawiszowym nadaje całości lekkości i romantycznego klimatu. Mam wrażenie jednak, że cały czas band napędza wciąż świetnie brzmiący wokalista Bob Catley i gitarzysta Tony Clarkin, który odpowiada cały materiał. Nie brakuje chwytliwych melodii, hard rockowego piękna, zadziornych riffów, czy przebojów. To wszystko jest, tylko że to nie robi już takiego efektu "wow".
"Where Are You Eden" to mocny i wyrazisty otwieracz. Prosty i podniosły riff od razu zapadają w pamięci. Typowy Magnum na jaki się czeka. Lekkość i rockowy feeling atakuje nas w "Madman Or Messsiah" i tutaj Bob wyśpiewuje chwytliwy refren, który jest uroczy.Brytyjski charakter daje o sobie znać od pierwszych minut. Ciekawa kompozycja, aczkolwiek brakuje tutaj trochę mocy. Nutka progresywności pojawia się w melodyjnym "The Archway of tears" czy nastrojowym "The serpent Rings". Ta druga kompozycja rozbudza wyobraźnię marszowym tempem i nieco ponurym klimatem. Dzieje się tutaj sporo i nawiązania do Whitesnake czy axel Rudi Pell są imponujące. Płytę promował równie udany rockowy kawałek w postaci "Not Forgiven". Metalowy pazur i duch Deep Purple przewija się w "House of Kings". Mamy też spokojną balladę w postaci "The last one on earth". Nie wiele wnosi do całości stonowany i lekki "Crimson on the wind sand".
Do tej pory Magnum wydał świetne krążki, w których była magia i piękno rockowej muzyki. Niestety "The serpent rings" troszkę odstaje od swoich poprzedników. Niby dalej ta sama technika, pomysł i wykonanie, a jednak czegoś brakuje. Może ciekawych kompozycji? Może troszkę mocy?
Płyta zasługuje na uwagę, ale na kolana nie powala.
Ocena: 7/10
niedziela, 15 grudnia 2019
EREGION - Age of Heroes (2019)
Po 5 latach przerwy powrócił włoski Eregion. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Age of heroes" to już drugi album w dyskografii tej formacji. To znakomita kontynuacja "Lords of War". Warto wiedzieć, że Eregion działa od 2012 r i specjalizuje się w rycerskim heavy/power metalu. W ich muzyce znajdziemy wpływy Manowar, Iron Maiden czy Hammerfall. To dobry znak i można śmiało sięgać po ich nowy krążek. Emocje gwarantowane!
Dużym plusem jest klimatyczna i pełna true metalowych smaczków. Nawet brzmienie zostało tak podrasowane by był obecny rycerski klimat. Miło słucha się popisów gitarowych Giorgio i Gianluci, którzy stawiają na proste melodie i dużą dawką energii. Dobrą robotę robi tutaj wokalista Mauro, bo nadaję kompozycjom pazura i przebojowości. No imponuje swoją manierą i techniką śpiewania. Znakomicie to odzwierciedla rozpędzony "Wings of Eagle", który zaraża swoją pozytywną energią. Marszowy i stonowany "Jotunheim" to kolejny hicior na płycie. Refren brzmi old scholowo i dlatego od razu mnie kupił. Echa Manowar czy Majesty mamy w true metalowy "The stolen hammer". Band imponuje pomysłowością i ciekawymi aranżacjami. Znakomicie wypada rycerski "Hermond the brave", który ma coś z Stormwarrior. Bez wątpienia jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie. Mamy też rozpędzony killer czyli "New Order" czy marszowy " O Hey o Ho" z folkowym klimatem.
Eregion tym albumem zaskakuje, Jest dużo klasycznych rozwiązań i chwytliwych melodii, a wszystko podane w atrakcyjny sposób. Do tego dochodzi rycerski klimat. Pozycja skierowana nie tylko do fanów Hammerfall czy Manowar.
Ocena: 8/10
Dużym plusem jest klimatyczna i pełna true metalowych smaczków. Nawet brzmienie zostało tak podrasowane by był obecny rycerski klimat. Miło słucha się popisów gitarowych Giorgio i Gianluci, którzy stawiają na proste melodie i dużą dawką energii. Dobrą robotę robi tutaj wokalista Mauro, bo nadaję kompozycjom pazura i przebojowości. No imponuje swoją manierą i techniką śpiewania. Znakomicie to odzwierciedla rozpędzony "Wings of Eagle", który zaraża swoją pozytywną energią. Marszowy i stonowany "Jotunheim" to kolejny hicior na płycie. Refren brzmi old scholowo i dlatego od razu mnie kupił. Echa Manowar czy Majesty mamy w true metalowy "The stolen hammer". Band imponuje pomysłowością i ciekawymi aranżacjami. Znakomicie wypada rycerski "Hermond the brave", który ma coś z Stormwarrior. Bez wątpienia jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie. Mamy też rozpędzony killer czyli "New Order" czy marszowy " O Hey o Ho" z folkowym klimatem.
Eregion tym albumem zaskakuje, Jest dużo klasycznych rozwiązań i chwytliwych melodii, a wszystko podane w atrakcyjny sposób. Do tego dochodzi rycerski klimat. Pozycja skierowana nie tylko do fanów Hammerfall czy Manowar.
Ocena: 8/10
CRYSTAL SKY - Spell of the witch (2019)
Mam coś dla fanów Iced Earth, Crimson Glory, Gamma Ray czy Supreme Majesty. Mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. To jest właśnie to czego można się spodziewać po szwedzkim Crystal Sky. Kapelę tworzą 3 osobistości i gwiazdą tutaj jest bez wątpienia Rick Wine, który dał się poznać jako wokalista Supreme Majesty. Crystal Sky dopiero rozpoczyna swoją podróż i ich debiutancki krążek zatytułowany "Spell of the witch" może namieszać jeszcze w końcówce roku 2019.
Pete i Frank odpowiadają za warstwę instrumentalna i w tej kwestii jest czym się zachwycać. Jest nutka progresywności, a także agresji. Dominują tu wyszukane melodii i bardziej złożone motywy. Od razu na myśl przychodzą najlepsze lata Crimson Glory. Wszystko jest zagrane z pomysłem i z dbałością o technikę. W połączeniu z mocnym brzmieniem daje nam to wybuchową mieszankę. Trzeba przyznać, że Rick tutaj błyszczy i napędza ten album.
Już od pierwszych minut wiadomo co band gra i na jakim poziomie. "Insane Parallels" to jazda bez trzymanki i znakomity otwieracz. Mocny riff, progresywny charakter i duża dawka przebojowości. Jeszcze szybszy i bardziej podniosły wydaje się "Madness Envoy" . Ileż dzieje się w tym kawałku. Podoba mi się wejście perkusji w zadziornym "A kingdom in Flames". Riff brzmi znajomo i ma w sobie troszkę klasycznego wydźwięku, a trochę nowoczesnego. Co ciekawe utwór ma również troszkę neoklasycznego pazura. Słychać to w sferze solówek. Przypomina mi się band o nazwie Holy Force. Echa Lords of Black można wyłapać w tytułowym "Spell of the Witch". W podobnych klimatach utrzymany jest agresywny "No sorcery". Klimat Stratovarius można wyłapać w chłodnym "Timestorm". Na płycie nie brakuje petard i przykładem tego jest "Battle for the crown" czy "Black Death".
Co za fenomenalny album. "Spell of the witch" to krążek z muzyką dojrzałą i dużą dawką wyszukanych melodii. Ciężko mówić o debiucie, bo jest to dzieło doświadczonych ludzi. Fani Lords of Black, czy Crimson Glory powinni tego posłuchać. Polecam!
Ocena: 9.5/10
Pete i Frank odpowiadają za warstwę instrumentalna i w tej kwestii jest czym się zachwycać. Jest nutka progresywności, a także agresji. Dominują tu wyszukane melodii i bardziej złożone motywy. Od razu na myśl przychodzą najlepsze lata Crimson Glory. Wszystko jest zagrane z pomysłem i z dbałością o technikę. W połączeniu z mocnym brzmieniem daje nam to wybuchową mieszankę. Trzeba przyznać, że Rick tutaj błyszczy i napędza ten album.
Już od pierwszych minut wiadomo co band gra i na jakim poziomie. "Insane Parallels" to jazda bez trzymanki i znakomity otwieracz. Mocny riff, progresywny charakter i duża dawka przebojowości. Jeszcze szybszy i bardziej podniosły wydaje się "Madness Envoy" . Ileż dzieje się w tym kawałku. Podoba mi się wejście perkusji w zadziornym "A kingdom in Flames". Riff brzmi znajomo i ma w sobie troszkę klasycznego wydźwięku, a trochę nowoczesnego. Co ciekawe utwór ma również troszkę neoklasycznego pazura. Słychać to w sferze solówek. Przypomina mi się band o nazwie Holy Force. Echa Lords of Black można wyłapać w tytułowym "Spell of the Witch". W podobnych klimatach utrzymany jest agresywny "No sorcery". Klimat Stratovarius można wyłapać w chłodnym "Timestorm". Na płycie nie brakuje petard i przykładem tego jest "Battle for the crown" czy "Black Death".
Co za fenomenalny album. "Spell of the witch" to krążek z muzyką dojrzałą i dużą dawką wyszukanych melodii. Ciężko mówić o debiucie, bo jest to dzieło doświadczonych ludzi. Fani Lords of Black, czy Crimson Glory powinni tego posłuchać. Polecam!
Ocena: 9.5/10
sobota, 14 grudnia 2019
STREET LETHAL - Welcome to the row (2019)
Street Lethal rozpoczynał swoją karierę od grania coverów Black Sabbath, Running Wild czy Motorhead i echa kultowych kapel lat 80 słychać w ich muzyce. Ta hiszpańska formacja działa od 2014 lat i w tym roku postanowiła wydać swój debiutancki album zatytułowany "Welcome to the row". Nie ma tutaj za grosz oryginalności i też ciężko mówić o płycie, która zwołuje świat. Jednak szczery przekaz i odpowiedni dobór melodii sprawiają że jest to album godny uwagi.
W zespole kluczową rolę odgrywa charyzmatyczna wokalistka Hell Rose lethal. Wyróżnia się na tle innych wokalistek, ale troszkę brakuje jej okiełznania i odpowiedniej techniki. Band stawia na proste motywy i na chwytliwe melodie. To jest to co sprawia, że album jest łatwy w odbiorze.
Materiał trwa 30 minut i tutaj w sumie ciężko mówić o pełnym albumie. Materiał jest krótki i treściwy. "Welcome to the Row" to zadziorny kawałek, który imponuje ciekawym riffem i dobrą energią. Niby kawałek jest prosty, ale zapada w pamięci. Słychać też pierwsze wady. Po pierwsze wokalistka Hell Rose Lethal nie ma takiej mocy przebicia, żeby uczynić z tych utworów prawdziwe petardy. Brzmienie też niestety jest niskich lotów. W hard rockowym "Roll racing" można usłyszeć owe nie dociągnięcia. "Searching The Wild" to solidny heavy metalowy kawałek, ale brakuje ciekawego motywu i troszkę pomysłu. Nie wiele też wnosi "Rulers of the Underworld", który jest za bardzo rozciągnięty w czasie. Najciekawiej wypada końcówka płyty, gdzie mamy melodyjny "tyrants", czy szybszy "Into your mind".
"Welcome to the row" to płyta skierowana dla fanów lat 80, dla tych co lubią proste melodie i nutkę hard rockowego feelingu. To płyta, która może nie powala swoją jakością, ale i tak dostarcza sporo frajdy podczas słuchaniu.
Ocena: 6/10
W zespole kluczową rolę odgrywa charyzmatyczna wokalistka Hell Rose lethal. Wyróżnia się na tle innych wokalistek, ale troszkę brakuje jej okiełznania i odpowiedniej techniki. Band stawia na proste motywy i na chwytliwe melodie. To jest to co sprawia, że album jest łatwy w odbiorze.
Materiał trwa 30 minut i tutaj w sumie ciężko mówić o pełnym albumie. Materiał jest krótki i treściwy. "Welcome to the Row" to zadziorny kawałek, który imponuje ciekawym riffem i dobrą energią. Niby kawałek jest prosty, ale zapada w pamięci. Słychać też pierwsze wady. Po pierwsze wokalistka Hell Rose Lethal nie ma takiej mocy przebicia, żeby uczynić z tych utworów prawdziwe petardy. Brzmienie też niestety jest niskich lotów. W hard rockowym "Roll racing" można usłyszeć owe nie dociągnięcia. "Searching The Wild" to solidny heavy metalowy kawałek, ale brakuje ciekawego motywu i troszkę pomysłu. Nie wiele też wnosi "Rulers of the Underworld", który jest za bardzo rozciągnięty w czasie. Najciekawiej wypada końcówka płyty, gdzie mamy melodyjny "tyrants", czy szybszy "Into your mind".
"Welcome to the row" to płyta skierowana dla fanów lat 80, dla tych co lubią proste melodie i nutkę hard rockowego feelingu. To płyta, która może nie powala swoją jakością, ale i tak dostarcza sporo frajdy podczas słuchaniu.
Ocena: 6/10
piątek, 13 grudnia 2019
GREAT MASTER - Skull and Bones - Tales form over the seas (2019)
Pierwsze odsłuchy nowego albumu Great Master nie wywołały u mnie dreszczy. Najwidoczniej za bardzo nastawiłem się na klimaty Running Wild. Jasne, że znajdziemy pewne nawiązania do ekipy Rock'n Rolfa, ale prawda jest inna. Ten włoski band brzmi bardziej jak Rhapsody czy Alestorm. Great Master na swoim 4 albumie zatytułowanym "Skull and Bones - Tales from over the seas" znakomicie balansuje między symfonicznym power metalem, folk metal czy też klasycznym heavy metalem. To jest to co wyróżnia Great master na tle innych kapel, który podejmowały tematykę morza i piratów. Włoska kapela brzmi nowatorsko i wyjątkowo epicko. Jeśli szukasz epickiego klimatu, dojrzałych i podniosłych aranżacji to z pewnością ten album jest idealny dla ciebie.
Kolorystyczna okładka zdradza co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Pirackie opowieści i prawdziwą podróż do morskich klimatów to jest właśnie to. Brzmienie jest soczyste i uwypukla wyjątkowy talent muzyków. Podkreślone są podniosłe, barokowe chórki, a także fenomenalny wokal Stefano, który dołączył do zespołu w 2018r. Stefano znakomicie wprowadza nas w piracki klimat i jego specjalnością są średnie rejestry, gdzie może budować klimat i prowadzić znakomite narracje. Band nabrał świeżości za sprawą nowego gitarzysty i klawiszowca. Tutaj na pochwałę zasługuje Manuel i Giorgio. Panowie znakomicie ze sobą współgrają i ten duet daje czadu.
Najlepsze w tym wszystkim jest zawartość, która potrafi porwać i wciągnąć w ten magiczny świat piratów i morskich podróży. Marszowy "Shine On" to piękny i melodyjny kawałek. Znakomicie band wykorzystuje elementy folk metalu i symfonicznego power metalu. Dalej mamy nieco bardziej progresywny i pełen bogatych aranżacji "Urca De lima", który porywa swoim niesamowitym klimatem. Dzieje się tutaj naprawdę dużo.Bardzo dobrze wypada melodyjny "Over the Seas", który porywa swoją lekkością i przebojowością. Ileż energii i power metalu niesie ze sobą dynamiczny "War". Znalazło się też miejsce dla stonowanego i podniosłego "A Hanged man" i tutaj czuć ten magiczny świat. Echa running wild można wyłapać w rozpędzonym "Skeleton island", a elementy alestorm można odnaleźć w chwytliwym "Skull and bones".
Piracki metal nie zawsze musi kojarzyć się z Running wild. Wystarczyło kilka bliższych spotkań z nowym albumem Great Master by się o tym przekonać. Znakomita podróż do morskiego świata, w których główną rolę odgrywają piraci. Dojrzała muzyka pełna ambitnych aranżacji i pomysłów, które zapadają w pamięci i tam długi czas kiełkują i zachęcają do ponownego odsłuchania całości. Piękna przygoda! Polecam każdemu !
Ocena: 9.5/10
Kolorystyczna okładka zdradza co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Pirackie opowieści i prawdziwą podróż do morskich klimatów to jest właśnie to. Brzmienie jest soczyste i uwypukla wyjątkowy talent muzyków. Podkreślone są podniosłe, barokowe chórki, a także fenomenalny wokal Stefano, który dołączył do zespołu w 2018r. Stefano znakomicie wprowadza nas w piracki klimat i jego specjalnością są średnie rejestry, gdzie może budować klimat i prowadzić znakomite narracje. Band nabrał świeżości za sprawą nowego gitarzysty i klawiszowca. Tutaj na pochwałę zasługuje Manuel i Giorgio. Panowie znakomicie ze sobą współgrają i ten duet daje czadu.
Najlepsze w tym wszystkim jest zawartość, która potrafi porwać i wciągnąć w ten magiczny świat piratów i morskich podróży. Marszowy "Shine On" to piękny i melodyjny kawałek. Znakomicie band wykorzystuje elementy folk metalu i symfonicznego power metalu. Dalej mamy nieco bardziej progresywny i pełen bogatych aranżacji "Urca De lima", który porywa swoim niesamowitym klimatem. Dzieje się tutaj naprawdę dużo.Bardzo dobrze wypada melodyjny "Over the Seas", który porywa swoją lekkością i przebojowością. Ileż energii i power metalu niesie ze sobą dynamiczny "War". Znalazło się też miejsce dla stonowanego i podniosłego "A Hanged man" i tutaj czuć ten magiczny świat. Echa running wild można wyłapać w rozpędzonym "Skeleton island", a elementy alestorm można odnaleźć w chwytliwym "Skull and bones".
Piracki metal nie zawsze musi kojarzyć się z Running wild. Wystarczyło kilka bliższych spotkań z nowym albumem Great Master by się o tym przekonać. Znakomita podróż do morskiego świata, w których główną rolę odgrywają piraci. Dojrzała muzyka pełna ambitnych aranżacji i pomysłów, które zapadają w pamięci i tam długi czas kiełkują i zachęcają do ponownego odsłuchania całości. Piękna przygoda! Polecam każdemu !
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 9 grudnia 2019
DRESSED TO KILL- Midnight impulsion (2019)
Ten kto nie ma dość heavy metalu osadzonego w latach 80 ten powinien posłuchać "Midnight impulsion" chińskiej formacji Dressed to kill. Kapela ta działa od 2013 r i próbuje swoich sił na rynku zagranicznym. Choć w ich muzyce nie ma za grosz oryginalności, to jednak wiedzą jak grać klasyczny heavy metal. Nie boją się wykorzystać elementów NWOBHM, czerpiąc garściami z twórczości Iron Maiden, czy też Enforcer. To wszystko sprawia, że debiut Dressed to kill jest godny uwagi.
Zarówno okładka, jak i brzmienie nasuwają na myśl lat 80. Właśnie w takich klimatach utrzymana jest płyta. Band wiedział w jakim kierunku chce podejść i spełnia się w tej kategorii. Na płycie znajdziemy dużo chwytliwych melodii i dużą dawką energicznych riffów. Mamy tutaj prostą, ale za to niezwykle dynamiczną muzykę. Nie ma tutaj niczego nowego, ale nie o to chodzi przecież w takim graniu. Band napędza znakomity i utalentowany wokalista Yang Ce, który dołączył do zespołu w 2018r. Yanga wymiata w wysokich rejestrach i to jest jego tajna broń. Fuwen i Wake to dwaj gitarzyści, którzy wygrywają ciekawe partie. Nie ma tutaj miejsca na nudę i wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Na płycie znajdziemy sporo hitów i jeden z nich to rozpędzony "Midnight comes around". Co za precyzja i speed metalowa perfekcja. Po mocnym wstępie mamy przebojowy "Rose of kowloon", który zabiera nas do początków Iron Maiden. Tutaj mamy ciekawe solówki, które zapadają na długo w pamięci. Ileż energii i mocy jest w dynamicznym "Breakin thru the sky" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Świetnie wejście ma "A blade in the night" i tutaj niszczy główny motyw. Mamy też nawiązania do twórczości Judas Priest i przykładem tego jest zadziorny "Murder City". Chcecie Iron maiden z pierwszej płyty? Dressed to kill dostarcza nam taki nwobhm w przebojowym "queen of the light". Na koniec mamy jeszcze jedną perełkę i "speed metal mania" to uczta dla fanów speed metalu.
"Minight impulsion" to naprawdę udany debiut chińskiej formacji, która wie jak odtworzyć lata 80. Znajdziemy tutaj sporo elementów Iron maiden z pierwszej płyty i to jest naprawdę urocze. Od początku do końca płyta trzyma wysoki poziom i słucha się tego jednym tchem.
Ocena: 8/10
Zarówno okładka, jak i brzmienie nasuwają na myśl lat 80. Właśnie w takich klimatach utrzymana jest płyta. Band wiedział w jakim kierunku chce podejść i spełnia się w tej kategorii. Na płycie znajdziemy dużo chwytliwych melodii i dużą dawką energicznych riffów. Mamy tutaj prostą, ale za to niezwykle dynamiczną muzykę. Nie ma tutaj niczego nowego, ale nie o to chodzi przecież w takim graniu. Band napędza znakomity i utalentowany wokalista Yang Ce, który dołączył do zespołu w 2018r. Yanga wymiata w wysokich rejestrach i to jest jego tajna broń. Fuwen i Wake to dwaj gitarzyści, którzy wygrywają ciekawe partie. Nie ma tutaj miejsca na nudę i wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Na płycie znajdziemy sporo hitów i jeden z nich to rozpędzony "Midnight comes around". Co za precyzja i speed metalowa perfekcja. Po mocnym wstępie mamy przebojowy "Rose of kowloon", który zabiera nas do początków Iron Maiden. Tutaj mamy ciekawe solówki, które zapadają na długo w pamięci. Ileż energii i mocy jest w dynamicznym "Breakin thru the sky" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Świetnie wejście ma "A blade in the night" i tutaj niszczy główny motyw. Mamy też nawiązania do twórczości Judas Priest i przykładem tego jest zadziorny "Murder City". Chcecie Iron maiden z pierwszej płyty? Dressed to kill dostarcza nam taki nwobhm w przebojowym "queen of the light". Na koniec mamy jeszcze jedną perełkę i "speed metal mania" to uczta dla fanów speed metalu.
"Minight impulsion" to naprawdę udany debiut chińskiej formacji, która wie jak odtworzyć lata 80. Znajdziemy tutaj sporo elementów Iron maiden z pierwszej płyty i to jest naprawdę urocze. Od początku do końca płyta trzyma wysoki poziom i słucha się tego jednym tchem.
Ocena: 8/10
niedziela, 8 grudnia 2019
RAGE - Wings of Rage (2020)
Za wielkiego fana Rage nigdy się nie uważałem. Kocham poszczególny utwory, a najlepiej zapadł mi w pamięci "Black in Mind". Ostatnie dzieła tej zasłużonej formacji dość miło się słucha. Nie brakuje chwytliwych melodii, czy owej niemieckiej toporności. Jednak nie da się ukryć, że to wciąż co najwyżej bardzo dobre albumy, które świata nie są w stanie zwojować. W styczniu 2020 premierę będzie miał najnowszy krążek Rage czyli "Wings of Rage".
Mogę uspokoić fanów Rage. To jest płyta, która nawiązuje do starych albumów tej formacji. Jest agresja, jest szybkość, duża dawka power metalu i tej niemieckiej toporności. Pater Wagner mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze, choć na tym albumie wyjątkowo dobrze. "Wings of Rage" to przede wszystkim świetna gra gitarzysty Marcosa. Znajdziemy tutaj ciekawe pojedynki, ostre riffy i dużo interesujących melodii. Ta płyta kipi energią i przebojowością. Już sama okładka jest taka bardziej klasyczna i oddaje klimat starych płyt. Należy pochwalić Rage za soczyste i takie nieco przybrudzone brzmienie. To jest Rage na jaki wielu czekało.
Jak pierwszy raz usłyszałem "True" to jakoś mnie nie powaliło. Utwór zyskał, kiedy wysłuchałem całości. Znakomicie współgra z pozostałymi utworami i też bardzo dobrze wprowadza w nastrój "Wings of Rage". O wiele ciekawszy jest melodyjny i zadziorny "Let them rest in peace". Znakomicie wypada tutaj refren i już widzę jak ten kawałek sprawdzi się na koncertach.Kolejny hicior na płycie to rozpędzony "Chasing the twilight zone". Rage przyspiesza i daje nam prawdziwą petardą w postaci "Tommorow". Prosty, ale jaki energiczny kawałek z naprawdę agresywnym riffem. zieje się tutaj sporo. Elementy thrash metalu znajdziemy w złowieszczym "Wings of Rage". Po raz kolejny band sięga po elementy symfoniczne i "a nameless grave" to kawałek z mrocznym klimatem i nieco progresywnym zabarwieniem. Nie przekonuje mnie rozwlekła ballada "Shine light", która niczym nie zachwyca. Złe wrażenie zaciera petarda w postaci "HTTS 2.0" czy drapieżny "For those who wish to die".
Rage mimo upływu czasu wciąż trzyma się swojego stylu, wciąż gra swoje i robi to bardzo dobrze. Ostatnie albumy nie były zły, ale brakowało gdzieś tego pierwiastka klasycznych wydawnictw. Czasami materiał bywał nie równy, albo brakowało dużej ilości przebojów. Tutaj "Wings of rage" nadrabia te rzeczy i to z nawiązką. Bardzo dobry krążek i warto czekać na premierę!
Ocena: 8.5/10
Mogę uspokoić fanów Rage. To jest płyta, która nawiązuje do starych albumów tej formacji. Jest agresja, jest szybkość, duża dawka power metalu i tej niemieckiej toporności. Pater Wagner mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze, choć na tym albumie wyjątkowo dobrze. "Wings of Rage" to przede wszystkim świetna gra gitarzysty Marcosa. Znajdziemy tutaj ciekawe pojedynki, ostre riffy i dużo interesujących melodii. Ta płyta kipi energią i przebojowością. Już sama okładka jest taka bardziej klasyczna i oddaje klimat starych płyt. Należy pochwalić Rage za soczyste i takie nieco przybrudzone brzmienie. To jest Rage na jaki wielu czekało.
Jak pierwszy raz usłyszałem "True" to jakoś mnie nie powaliło. Utwór zyskał, kiedy wysłuchałem całości. Znakomicie współgra z pozostałymi utworami i też bardzo dobrze wprowadza w nastrój "Wings of Rage". O wiele ciekawszy jest melodyjny i zadziorny "Let them rest in peace". Znakomicie wypada tutaj refren i już widzę jak ten kawałek sprawdzi się na koncertach.Kolejny hicior na płycie to rozpędzony "Chasing the twilight zone". Rage przyspiesza i daje nam prawdziwą petardą w postaci "Tommorow". Prosty, ale jaki energiczny kawałek z naprawdę agresywnym riffem. zieje się tutaj sporo. Elementy thrash metalu znajdziemy w złowieszczym "Wings of Rage". Po raz kolejny band sięga po elementy symfoniczne i "a nameless grave" to kawałek z mrocznym klimatem i nieco progresywnym zabarwieniem. Nie przekonuje mnie rozwlekła ballada "Shine light", która niczym nie zachwyca. Złe wrażenie zaciera petarda w postaci "HTTS 2.0" czy drapieżny "For those who wish to die".
Rage mimo upływu czasu wciąż trzyma się swojego stylu, wciąż gra swoje i robi to bardzo dobrze. Ostatnie albumy nie były zły, ale brakowało gdzieś tego pierwiastka klasycznych wydawnictw. Czasami materiał bywał nie równy, albo brakowało dużej ilości przebojów. Tutaj "Wings of rage" nadrabia te rzeczy i to z nawiązką. Bardzo dobry krążek i warto czekać na premierę!
Ocena: 8.5/10
HUMAN FORTRESS - Reign of gold (2019)
Niemiecki Human Fortress wdarł się na szczyt za sprawą dwóch pierwszych albumów. Pokazali świeże podejście do melodyjnego, epickiego power metalu. Znakomita dawka emocji i bardziej wyszukanych melodii. Human Fortress nie krył swoich inspiracji takimi kapelami jak Kamelot, Masterplan, czy Iron Fire. W 2013r kapelę zasilił doświadczony wokalista Gus Monsanto i rozpoczął się jakby drugi rozdział Human Fortress. Złote czasy nie wrócą, a band próbuje jakoś się utrzymać na powierzchni. Nie stać ich może na coś wyjątkowego i oryginalnego jak w przypadku pierwszych albumów, ale wciąż nagrywają solidne i ciekawe krążki. "Reign of Gold" to ich najnowsze dzieło to swoista kontynuacja "Thieves of the night".
Od strony wizualnej i brzmieniowej album wypada naprawdę dobrze. Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla talent muzyków. Na płycie znajdziemy perełki takie jak "Surrrender", który pokazuje jak uzdolniony jest wokalista Gus. Znakomicie wypada power metalowy "Thunder" i tutaj band stawia na energią i dynamiczny charakter. Progresywne zacięcie słychać w przebojowym "Reign of blood". Podoba mi się teatralny charakter "Lucifers Waltz" i tutaj się sporo dzieje. Band potrafi też zaskoczyć ciekawymi melodiami i folkowym zacięciem w "Bullet of Betrayal". Jakbym miał wskazać taki najbardziej agresywny kawałek to wskazałbym na "The blacksmith". To jest jeden z najciekawszych utworów na płycie. Folkowe zacięcie pojawia się w "Martian Valor" i w zamykającym "Victory".
To już kolejny solidny album w wydaniu Human Fortress. Wszystko niby jest ok, ale jest to dalekie od stylu wypracowanego na pierwszych dwóch wydawnictwach. Solidna porcja heavy/power metalu w epickim wydaniu. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Nie ma mowy jednak o płycie ponadczasowej.
Ocena: 7/10
Od strony wizualnej i brzmieniowej album wypada naprawdę dobrze. Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla talent muzyków. Na płycie znajdziemy perełki takie jak "Surrrender", który pokazuje jak uzdolniony jest wokalista Gus. Znakomicie wypada power metalowy "Thunder" i tutaj band stawia na energią i dynamiczny charakter. Progresywne zacięcie słychać w przebojowym "Reign of blood". Podoba mi się teatralny charakter "Lucifers Waltz" i tutaj się sporo dzieje. Band potrafi też zaskoczyć ciekawymi melodiami i folkowym zacięciem w "Bullet of Betrayal". Jakbym miał wskazać taki najbardziej agresywny kawałek to wskazałbym na "The blacksmith". To jest jeden z najciekawszych utworów na płycie. Folkowe zacięcie pojawia się w "Martian Valor" i w zamykającym "Victory".
To już kolejny solidny album w wydaniu Human Fortress. Wszystko niby jest ok, ale jest to dalekie od stylu wypracowanego na pierwszych dwóch wydawnictwach. Solidna porcja heavy/power metalu w epickim wydaniu. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Nie ma mowy jednak o płycie ponadczasowej.
Ocena: 7/10
CRYSTAL EYES - Starbourne Traveler (2019)
Czy to nie jest śmieszne, że niektóre kapele mają w sobie więcej z starego Running wild niż sam Running Wild. Co za ironia, prawda? Szwedzki Crystal Eyes wraca po 5 latach przerwy z nowym albumem i "Starbourne Traveler" to płyta, która może się podobać. Jest nawiązanie do klasycznych wydawnictw tej doświadczonej formacji i jest dużo nawiązań do Running wild. W muzyce Crystal Eyes mamy też echa Stormwarrior czy nawet Gamma Ray. Jednym słowem wysokiej klasy mieszanka heavy metalu i power metalu.
Troszkę czasu minęło od wydawnictwa "Killer" i nic dziwnego, że band zasilił nowy perkusista i gitarzysta. Zmiany wniosły troszkę świeżości i polotu. Band zyskał nowe siły i nagrał album dojrzały i przemyślany. Nowy gitarzysta tj Jonatan wie jak porwać słuchacza i jego pojedynki z Mikalem są po prostu urocze. Wszystko jest zagrane z pomysłem i niezłą techniką. Nawet brzmienie jest z wysokiej półki i każdego muzyka słychać znakomicie. Dobrze to zostało wyważone, bo jest klasycznie, a zarazem współcześnie.
Crystal Eyes to band znany i lubiany i w zasadzie nie muszą nic udowadniać. Brakowało jednak albumu na takim poziomie, bo ich ostatnie dzieła były tylko solidne. Czegoś mi tam brakowało. Na nowej płycie mamy 45 minut muzyki i te 10 utworów to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Na sam start mamy energiczny i zadziorny "Gods of Disorder" i to jest Crystal Eyes na jaki czekałem. Ostry riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. To jest utwór, który z miejsca oczaruje fanów Gamma ray czy Primal Fear. Band zabiera nas do lat 80 w "Side By Side" i tutaj czuć w pełni klimat Running Wild. Brzmi to sto razy lepiej niż nowa epka Running wild.Elementy Running wild mamy też w odświeżonym "Extreme Paranoia". Marszowy i nieco bardziej epicki "Starbourne Traveler" kojarzy się nieco z Hammerfall, choć i tutaj nie brakuje nawiązań do ekipy Rock'n rolfa. Band ciekawie wypada też w hard rockowym "Paradise powerlord" i te echa Accept są tu urocze. Wracam do Running wild w lekkim i niezwykle melodyjnym "Into the Fire". Świetny kawałek i to jest kwintesencja tej kapeli. Troszkę średnio wypada ballada "In the empire of saints". Dużo tutaj rasowych przebojów i hard rockowy "Midnight Radio" i znowu słychać echa Accept.
Crystal Eyes wrócił po 5 latach i to w wielkim stylu. Ta kapela wróciła do swoich korzeni, pokazując że można grać klasycznie, ale być przy tym nowoczesnym. Znakomita mieszanka heavy i power metalu. Nowy skład, nowa jakość i Crystal Eyes jest znowu na fali. Szkoda tylko, że inne kapele grają obecnie ciekawiej niż sam Running wild. Pozostaje cieszyć się, że takie zespoły jak Crystal Eyes cierpią garściami z Running Wild i dzięki nim muzyka Rock;n rolfa wciąż żyje i ma się dobrze.
Ocena: 8.5/10
Troszkę czasu minęło od wydawnictwa "Killer" i nic dziwnego, że band zasilił nowy perkusista i gitarzysta. Zmiany wniosły troszkę świeżości i polotu. Band zyskał nowe siły i nagrał album dojrzały i przemyślany. Nowy gitarzysta tj Jonatan wie jak porwać słuchacza i jego pojedynki z Mikalem są po prostu urocze. Wszystko jest zagrane z pomysłem i niezłą techniką. Nawet brzmienie jest z wysokiej półki i każdego muzyka słychać znakomicie. Dobrze to zostało wyważone, bo jest klasycznie, a zarazem współcześnie.
Crystal Eyes to band znany i lubiany i w zasadzie nie muszą nic udowadniać. Brakowało jednak albumu na takim poziomie, bo ich ostatnie dzieła były tylko solidne. Czegoś mi tam brakowało. Na nowej płycie mamy 45 minut muzyki i te 10 utworów to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Na sam start mamy energiczny i zadziorny "Gods of Disorder" i to jest Crystal Eyes na jaki czekałem. Ostry riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. To jest utwór, który z miejsca oczaruje fanów Gamma ray czy Primal Fear. Band zabiera nas do lat 80 w "Side By Side" i tutaj czuć w pełni klimat Running Wild. Brzmi to sto razy lepiej niż nowa epka Running wild.Elementy Running wild mamy też w odświeżonym "Extreme Paranoia". Marszowy i nieco bardziej epicki "Starbourne Traveler" kojarzy się nieco z Hammerfall, choć i tutaj nie brakuje nawiązań do ekipy Rock'n rolfa. Band ciekawie wypada też w hard rockowym "Paradise powerlord" i te echa Accept są tu urocze. Wracam do Running wild w lekkim i niezwykle melodyjnym "Into the Fire". Świetny kawałek i to jest kwintesencja tej kapeli. Troszkę średnio wypada ballada "In the empire of saints". Dużo tutaj rasowych przebojów i hard rockowy "Midnight Radio" i znowu słychać echa Accept.
Crystal Eyes wrócił po 5 latach i to w wielkim stylu. Ta kapela wróciła do swoich korzeni, pokazując że można grać klasycznie, ale być przy tym nowoczesnym. Znakomita mieszanka heavy i power metalu. Nowy skład, nowa jakość i Crystal Eyes jest znowu na fali. Szkoda tylko, że inne kapele grają obecnie ciekawiej niż sam Running wild. Pozostaje cieszyć się, że takie zespoły jak Crystal Eyes cierpią garściami z Running Wild i dzięki nim muzyka Rock;n rolfa wciąż żyje i ma się dobrze.
Ocena: 8.5/10
piątek, 6 grudnia 2019
TALES OF EVENING - A new dawn awaits (2019)
Tales of Evening to węgierski band młodego pokolenia, który działa od 2011r a w tym roku wydali swój 4 album zatytułowany "A new dawn awaits". Jest to pierwszy album z nowym gitarzystą tj Krisztianem Varga i pierwszy album w wersji angielskojęzycznej. Kapela jest mało znana, ale grać potrafi i fanom Nightwish czy After Forever może przypaść do gustu. Jest to lekki, przyjemny symfoniczny power metal.
Płyta wyróżnia ciepłe i takie soczyste brzmienie, które od razu przypomina sound fińskich kapel. Nawet klimatyczna okładka robi tutaj wrażenie. A jak jest z muzyką? Mamy prosty, melodyjny i nieco komercyjny power metal w symfonicznej oprawie. Znajdziemy tutaj dużo nawiązań do twórczości Within Temptation, Nightwish czy After Forever. W zespole na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia wyrazista i charyzmatyczna wokalistka Dudas Ivett.
Materiał kryje sporo ciekawych kompozycji. Znakomicie wypada dynamiczny i przebojowy "Ton Apart". Co za energia i ukłon w stronę starego Nightwish. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Nie brakuje klimatycznych i nieco komercyjnych kawałków. Świetnym tego przykładem jest bez wątpienia zadziorny "Miracle of mine". Dalej mamy epicki i nieco o folkowym zabarwieniu "Shelterless soul", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Krótki i treściwy "Dreaming again"
to kawałek, który znów nas zabiera do świata Nightwish. Nie brakuje na płycie rasowego power metalowego kopa i to mamy w "Rebellious soul" i "Wasted". Warto jeszcze wspomnieć o bardziej progresywnym "Eye of the storm".
Jeszcze świat nie poznał dobrze Tales of evening, ale ten młody band zasługuje na uwagę. Znakomicie odnajdują się w symfonicznym power metalu w stylu Nightwish. Dobrze zrobili, że postawili na angielski język, bo teraz mogą uderzyć w rynek zagraniczny. Płyta na pewno zasługuje na uwagę fanów takiej muzyki.
Ocena: 7.5/10
Płyta wyróżnia ciepłe i takie soczyste brzmienie, które od razu przypomina sound fińskich kapel. Nawet klimatyczna okładka robi tutaj wrażenie. A jak jest z muzyką? Mamy prosty, melodyjny i nieco komercyjny power metal w symfonicznej oprawie. Znajdziemy tutaj dużo nawiązań do twórczości Within Temptation, Nightwish czy After Forever. W zespole na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia wyrazista i charyzmatyczna wokalistka Dudas Ivett.
Materiał kryje sporo ciekawych kompozycji. Znakomicie wypada dynamiczny i przebojowy "Ton Apart". Co za energia i ukłon w stronę starego Nightwish. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Nie brakuje klimatycznych i nieco komercyjnych kawałków. Świetnym tego przykładem jest bez wątpienia zadziorny "Miracle of mine". Dalej mamy epicki i nieco o folkowym zabarwieniu "Shelterless soul", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Krótki i treściwy "Dreaming again"
to kawałek, który znów nas zabiera do świata Nightwish. Nie brakuje na płycie rasowego power metalowego kopa i to mamy w "Rebellious soul" i "Wasted". Warto jeszcze wspomnieć o bardziej progresywnym "Eye of the storm".
Jeszcze świat nie poznał dobrze Tales of evening, ale ten młody band zasługuje na uwagę. Znakomicie odnajdują się w symfonicznym power metalu w stylu Nightwish. Dobrze zrobili, że postawili na angielski język, bo teraz mogą uderzyć w rynek zagraniczny. Płyta na pewno zasługuje na uwagę fanów takiej muzyki.
Ocena: 7.5/10
niedziela, 1 grudnia 2019
NIBIRU ORDEAL - Solar Eclipse (2019)
Tęsknie za dawnym stylem Sonata Arctica i Stratovarius. Złote lata te kapele mają dawno za sobą i raczej nic się nie zmieni w tej kwestii. Na szczęście pojawiają się młode zespoły, które starają się wypełnić tą lukę i pójść w kierunku stylów wypracowanych przez te kultowe kapele. Przykładem takiego stanu rzeczy jest bez wątpienia debiutancki album fińskiej formacji Nibiru Ordeal. "Solar Eclipse" to podróż w czasie i band gwarantuje nam przednią zabawę. Tak właśnie jest.
Band zadbał o każdy detal i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Każdy szczegół jest dopracowany. Mamy okładkę, która przykuwa uwagę swoim motywem i kolorystyką. Jest też mocne, nieco chłodne brzmienie, które przypomina najlepsze płyty Sonata Arctica. Tak to powinno brzmieć. Muzycy wiedzą co robią i robią to na wysokim poziomie. Melodie są rozegrane z polotem, a riff są pełne energii i miłości do power metalu. Pochwalić muszę gitarzystę Mirko, który zna od podstaw muzykę Sonaty Arctica, Helloween czy Stratovarius. Słychać wpływy tych kapel, ale nie brakuje ciekawych rozwiązań czy techniki. Kluczową rolę odgrywa tutaj głos Andiego, który sprawdza się w wysokich rejestrach, jak i w bardziej klimatycznych kompozycjach.
"Gone With the wind" to klasyczny utwór Sonata Arctica. Ta melodia, aranżacje i poprowadzenie linii melodyjnych. Tak to powinno brzmieć. Dalej mamy złożony i bardziej zadziorny "Spacebeast" i tutaj band tworzy ciekawy, chłodny klimat. Dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Stonowany i nieco progresywny "Icon 21" pokazuje jak band jest elastyczny. Kto kocha "Ecliptica" Sonaty Arctica ten zostanie oczarowany za sprawą szybkiego i przebojowego "Demons and angels". Tutaj Nibiru Ordeal pokazuje klasę i swój prawdziwy potencjał. W podobnym klimacie mamy "Manual to Life", który jest kwintesencją power metalu lat 90. Band jest specem od ciekawych melodii, bo ta w "Civilization" jest po prostu urocza. Niby jest lekko i przyjemnie, to jednak potrafi poruszyć słuchacza. Nibiru Ordeal pokusił się też o 13 minutowy kolos i w tej kategorii "Vortex of dead galaxies" sprawdza się idealnie. Bardzo ciekawy i epicki kawałek, który potrafi oczarować klimatem s-f. Drugi kolos to "Solar Eclipse", czyli fiński power metal w pigułce. Znakomita petarda na sam koniec tej świetnej płyty.
Sonata Arctica niech gra sobie pop metal, ja mam teraz Nibiru ordeal, który kontynuuje to co niegdyś grała ta kultowa kapela. Dobrze wyważona płyta, pełna dynamiki, przebojowości, ale i z progresywnym zacięciem. Świetny debiut fińskiej formacji, która szturmem wdarła się na salony, jeśli chodzi o tegoroczny power metal. Brawo!
Ocena: 8.5/10
Każdy szczegół jest dopracowany
Band zadbał o każdy detal i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Każdy szczegół jest dopracowany. Mamy okładkę, która przykuwa uwagę swoim motywem i kolorystyką. Jest też mocne, nieco chłodne brzmienie, które przypomina najlepsze płyty Sonata Arctica. Tak to powinno brzmieć. Muzycy wiedzą co robią i robią to na wysokim poziomie. Melodie są rozegrane z polotem, a riff są pełne energii i miłości do power metalu. Pochwalić muszę gitarzystę Mirko, który zna od podstaw muzykę Sonaty Arctica, Helloween czy Stratovarius. Słychać wpływy tych kapel, ale nie brakuje ciekawych rozwiązań czy techniki. Kluczową rolę odgrywa tutaj głos Andiego, który sprawdza się w wysokich rejestrach, jak i w bardziej klimatycznych kompozycjach.
"Gone With the wind" to klasyczny utwór Sonata Arctica. Ta melodia, aranżacje i poprowadzenie linii melodyjnych. Tak to powinno brzmieć. Dalej mamy złożony i bardziej zadziorny "Spacebeast" i tutaj band tworzy ciekawy, chłodny klimat. Dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Stonowany i nieco progresywny "Icon 21" pokazuje jak band jest elastyczny. Kto kocha "Ecliptica" Sonaty Arctica ten zostanie oczarowany za sprawą szybkiego i przebojowego "Demons and angels". Tutaj Nibiru Ordeal pokazuje klasę i swój prawdziwy potencjał. W podobnym klimacie mamy "Manual to Life", który jest kwintesencją power metalu lat 90. Band jest specem od ciekawych melodii, bo ta w "Civilization" jest po prostu urocza. Niby jest lekko i przyjemnie, to jednak potrafi poruszyć słuchacza. Nibiru Ordeal pokusił się też o 13 minutowy kolos i w tej kategorii "Vortex of dead galaxies" sprawdza się idealnie. Bardzo ciekawy i epicki kawałek, który potrafi oczarować klimatem s-f. Drugi kolos to "Solar Eclipse", czyli fiński power metal w pigułce. Znakomita petarda na sam koniec tej świetnej płyty.
Sonata Arctica niech gra sobie pop metal, ja mam teraz Nibiru ordeal, który kontynuuje to co niegdyś grała ta kultowa kapela. Dobrze wyważona płyta, pełna dynamiki, przebojowości, ale i z progresywnym zacięciem. Świetny debiut fińskiej formacji, która szturmem wdarła się na salony, jeśli chodzi o tegoroczny power metal. Brawo!
Ocena: 8.5/10
Każdy szczegół jest dopracowany
BULLETRAID - Time travellers (2019)
W 2016 roku pisałem o mini albumie wrocławskiej formacji o nazwie Bulletraid. Ten młody band uraczył mnie szczerym przekazem i miłością do klasycznego metalu. Poczułem się jakby ktoś wymieszał znane i uwielbiane przeze mnie kapele metalowe z lat 80. Taki był "Louder than hell", który miał swoje wady i zalety. Wiedziałem, że Bulletraid ma potencjał i stać ich na ciekawy debiutancki krążek. "Time Travellers" nie zawodzi i śmiało może konkurować z naszymi najlepszymi kapelami. W zasadzie band tak dobrze tutaj brzmi, że można mierzyć w rynek zagraniczny. W skrócie można by napisać, że jest to płyta lepsza niż mini album i zapraszam do kupna, ale ta płyta wymaga głębszej analizy, a i band zasługuje na pochwały.
Przede wszystkim, mamy tutaj zmiany, bo w kapeli pojawiło się dwóch nowych gitarzystów. Kamil Turczynowicz i Michał Bugała znakomicie się dogadują i dają czadu. Nie brakuje szybkich motywów, jak i ciekawych złożonych solówek. Klasyczne podejście do tematu jest po prostu urocze. Klimat lat 80 cały czas nam towarzyszy. Tym razem jednak band próbuje nieco bardziej urozmaicać swoją muzyką. Słychać nie tylko klasyczny metal, ale mamy też patenty thrash metalowe, może z pogranicza hard rocka czy NWOBHM. Kawał dobrej roboty robi tu wokalista Grzegorz Kolasiński, który momentami przypomina mi charyzmatycznego Pavy Wagnera z Rage czy Pieta Sielcka z Iron Savior. Bardzo ciekawy głos i zapada w pamięci.
Na plus zaliczę o wiele ciekawszą i bardziej dopracowaną szatę graficzną niż ta znana nam z mini albumu. Poprawie uległo brzmienie, które jest bardziej podrasowane. Jest agresywnie, ale z poszanowaniem klasyki.
"Bored With Love" to właściwie jedyny kawałek, który jakoś mi nie pasuje przy tym albumie. Kawałek za bardzo rockowy, za dużo komercyjny, a za mało konkretny. Dobrze dopasowano otwieracz, bo klimatyczny "Unholy Crusade" z lekkim, nastrojowym intrem robi tutaj robotę. Słychać dojrzałość muzyków i bardziej intryguje aranżacje. Brud, niemiecka toporność daje o sobie znać w stonowanym "Damnations Eye". Coś dla fanów Accept, czy też Rage. Buletraid bardzo korzystnie wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "Sword of Destiny" to prawdziwa petarda. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Time Travellers". Co za moc i chwytliwy refren. No muszę przyznać, że na długo zapadł mi w pamięci. Prosty i melodyjny "Oathkeeper" to rasowy przebój i wokalista znakomicie daje się ponieść uczuciom. Idealny kawałek na koncerty i do wspólnej zabawy z publiką. Sama melodia jakoś kojarzy mi się troszkę z Gamma Ray i Iron maiden. Z kolei "Nuclear salvation" ma motyw główny nieco podobny do "Blood of the nations" Accept. Kolejny mocny punkt na tej płycie i kolejny hicior. Całość zamyka melodyjny "Masters of Rock", który jest hołdem dla żelaznej dziewicy, ale też choćby Running wild.
Polska to nie tylko Crystal Viper, Roadhog, Axe Crazy, czy Scream maker, to również Bulletraid. Nie boję się tego sformułowania, bo ekipa z Wrocławia tworzy świetną muzykę na światowym poziomie. Słucha się tego nie zwykle przyjemnie i chce się więcej. "Time Travellers" to jak nazwa wskazuje, prawdziwa podróż w czasie, Cofnęliśmy się do lat 80 i ja tu zostaję wraz z muzyką Bulletraid.
Ocena: 8.5/10
Przede wszystkim, mamy tutaj zmiany, bo w kapeli pojawiło się dwóch nowych gitarzystów. Kamil Turczynowicz i Michał Bugała znakomicie się dogadują i dają czadu. Nie brakuje szybkich motywów, jak i ciekawych złożonych solówek. Klasyczne podejście do tematu jest po prostu urocze. Klimat lat 80 cały czas nam towarzyszy. Tym razem jednak band próbuje nieco bardziej urozmaicać swoją muzyką. Słychać nie tylko klasyczny metal, ale mamy też patenty thrash metalowe, może z pogranicza hard rocka czy NWOBHM. Kawał dobrej roboty robi tu wokalista Grzegorz Kolasiński, który momentami przypomina mi charyzmatycznego Pavy Wagnera z Rage czy Pieta Sielcka z Iron Savior. Bardzo ciekawy głos i zapada w pamięci.
Na plus zaliczę o wiele ciekawszą i bardziej dopracowaną szatę graficzną niż ta znana nam z mini albumu. Poprawie uległo brzmienie, które jest bardziej podrasowane. Jest agresywnie, ale z poszanowaniem klasyki.
"Bored With Love" to właściwie jedyny kawałek, który jakoś mi nie pasuje przy tym albumie. Kawałek za bardzo rockowy, za dużo komercyjny, a za mało konkretny. Dobrze dopasowano otwieracz, bo klimatyczny "Unholy Crusade" z lekkim, nastrojowym intrem robi tutaj robotę. Słychać dojrzałość muzyków i bardziej intryguje aranżacje. Brud, niemiecka toporność daje o sobie znać w stonowanym "Damnations Eye". Coś dla fanów Accept, czy też Rage. Buletraid bardzo korzystnie wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "Sword of Destiny" to prawdziwa petarda. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Time Travellers". Co za moc i chwytliwy refren. No muszę przyznać, że na długo zapadł mi w pamięci. Prosty i melodyjny "Oathkeeper" to rasowy przebój i wokalista znakomicie daje się ponieść uczuciom. Idealny kawałek na koncerty i do wspólnej zabawy z publiką. Sama melodia jakoś kojarzy mi się troszkę z Gamma Ray i Iron maiden. Z kolei "Nuclear salvation" ma motyw główny nieco podobny do "Blood of the nations" Accept. Kolejny mocny punkt na tej płycie i kolejny hicior. Całość zamyka melodyjny "Masters of Rock", który jest hołdem dla żelaznej dziewicy, ale też choćby Running wild.
Polska to nie tylko Crystal Viper, Roadhog, Axe Crazy, czy Scream maker, to również Bulletraid. Nie boję się tego sformułowania, bo ekipa z Wrocławia tworzy świetną muzykę na światowym poziomie. Słucha się tego nie zwykle przyjemnie i chce się więcej. "Time Travellers" to jak nazwa wskazuje, prawdziwa podróż w czasie, Cofnęliśmy się do lat 80 i ja tu zostaję wraz z muzyką Bulletraid.
Ocena: 8.5/10