Przeszło od dekady Lordi nie nagrał albumu, który by porwał od początku do końca. "Deadache" był świetny, a każdy kolejny krążek to już tylko spadek formy. "Killection" czyli najnowsze dzieło finów dawał nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy. Na pewno imponuje sam pomysł, że band chciał stworzyć swoją własną kompilację utworów, które mogłyby się ukazać w latach 90 czy nawet 70. Band wykorzystał różne techniczne możliwości, aby faktycznie osiągnąć zamierzony cel. Pomysł ciekawy i nawet się sprawdza. Nie jest to może najlepsze dzieło Lordi, ale z pewnością wypada o wiele lepiej niż ich ostatnie wydawnictwa.
Ostoją Lordi od lat jest wokalista Mr Lordi i to on właśnie napędza ten band. Jego forma wokalna mimo lat nie zawodzi. "Killection" świetna mieszanka hard rocka i heavy metalu. Nie brakuje brudu, klimatu lat 80. Dużym plusem jest mocne, wyraziste brzmienie, ale do tego band nas już przyzwyczaił na przestrzeni lat. Podoba mi się, że nowy album jest urozmaicony i przebojowy, a to jest ważny element płyt tej grupy.
"Horror for hire" zachwyca klimatem grozy, mocnym riffem i przebojowym charakterem. Niby prosty kawałek, a od razu zapada w pamięci. Inny jest "Shake the baby silent", który ma w sobie troszkę elektroniki i klimatów rodem z twórczości Ramstein. Dalej mamy "Like a bee to the honey", który brzmi niczym pop z lat 80. Troszkę nieco inne oblicze Lordi, a brzmi to fantastycznie. Miłym akcentem jest tutaj solówka na saksofonie. "Blow my fuse" ma elementy Black Sabbath, a "Zombimbo" to piękny hołd dla grupy Kiss. Bez wątpienia jest to najmocniejszy punkt tej płyty. Mamy też jeszcze przebojowy "Up to no good", a także niezwykle agresywny "Evil".
Tym razem Lordi zaskoczył i nagrał wyjątkowo przemyślany i przebojowy album, który imponuje lekkością, przebojowością. To płyta, która faktycznie brzmi jak kompilacja utworów z przełomu lat 70 i 90. Płyta godna polecania!
Ocena: 7/10
Strony
▼
piątek, 31 stycznia 2020
SERIOUS BLACK - Suite 226 (2020)
O sukcesie Serious black nie przesądza tyle ich bogata dyskografia czy jakieś wybitne wydawnictwo, ale właśnie nazwiska, które tworzą ten zespół. Formacja działa od 2014r i ma na swoim koncie 5 albumów i każdy z nich to kawał solidnego heavy/power metalu. Serious Black to magia nazwy i super grupa, która przyciąga uwagę nazwiskami muzyków. Mamy tu Urbana Breeda, który jest znany z płyt Bloodbound i to on działa jak magnes. Mamy też Mario Lochert z Emergancy gate czy Ramiego Ali z Iron Mask. Najnowsze dzieło zatytułowane "Suite 226" to dobrze skrojony album w klimatach melodyjnego power metalu. Od takiej super grupy oczekuje się niestety więcej niż tylko dobrego albumu.
Muzycy są utalentowani i doświadczeni, ale to niestety nie przedkłada się na wymiar samych kawałków. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale brakuje efektu "wow". Płyta na pewno zasługuje na pochwałę za soczyste i mocne brzmienie. Okładka utrzymana jest w klimatach opowieści Lovecrafta i to jest miły dodatek. Szkoda, że ten klimat nie został przeniesiony na utwory.
Sam materiał jest równy, dobrze wyważony i niezwykle melodyjny. Troszkę to wszystko wtórne i nieco na jedno kopyto, ale słucha się tego bardzo dobrze. Podoba mi się otwarcie płyty energicznym "Let me go". Prosty i melodyjny refren robi tu robotę, Słychać od razu klimat starego Bloodbound. Bardzo dobrze wypada przebojowy "When the stars are right" i znów wokal Urbana odgrywa kluczową rolę. Na płycie znajdziemy nutkę progresywności co potwierdza to "Solitude Etude" czy melodyjny "Castial". Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć "Way back home" i tutaj można doszukać się wpływów Helloween. Moim faworytem szybko został "We still stand tall", który również czerpie garściami z twórczości Kaia Hansena. Utwór to prawdziwa petarda i wystarczy w słuchać się w rozpędzony riff. Całość zamyka rozbudowany i epicki "Suite 226".
Były oczekiwania i była nadzieja, że tym razem uda się stworzyć coś wielkiego, godnego tych nazwisk. Po raz kolejny Serious Black dostarcza nam solidny i melodyjny album, który nie ma szans zwojować świata. Szkoda, bo zespół stać na taki wyczyn.
Ocena: 7/10
Muzycy są utalentowani i doświadczeni, ale to niestety nie przedkłada się na wymiar samych kawałków. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale brakuje efektu "wow". Płyta na pewno zasługuje na pochwałę za soczyste i mocne brzmienie. Okładka utrzymana jest w klimatach opowieści Lovecrafta i to jest miły dodatek. Szkoda, że ten klimat nie został przeniesiony na utwory.
Sam materiał jest równy, dobrze wyważony i niezwykle melodyjny. Troszkę to wszystko wtórne i nieco na jedno kopyto, ale słucha się tego bardzo dobrze. Podoba mi się otwarcie płyty energicznym "Let me go". Prosty i melodyjny refren robi tu robotę, Słychać od razu klimat starego Bloodbound. Bardzo dobrze wypada przebojowy "When the stars are right" i znów wokal Urbana odgrywa kluczową rolę. Na płycie znajdziemy nutkę progresywności co potwierdza to "Solitude Etude" czy melodyjny "Castial". Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć "Way back home" i tutaj można doszukać się wpływów Helloween. Moim faworytem szybko został "We still stand tall", który również czerpie garściami z twórczości Kaia Hansena. Utwór to prawdziwa petarda i wystarczy w słuchać się w rozpędzony riff. Całość zamyka rozbudowany i epicki "Suite 226".
Były oczekiwania i była nadzieja, że tym razem uda się stworzyć coś wielkiego, godnego tych nazwisk. Po raz kolejny Serious Black dostarcza nam solidny i melodyjny album, który nie ma szans zwojować świata. Szkoda, bo zespół stać na taki wyczyn.
Ocena: 7/10
niedziela, 26 stycznia 2020
WOLFPAKK - Nature strikes back (2020)
Kto by przypuszczał, że projekt muzyczny o nazwie Wolfpakk, który powstał w 2010r będzie działał po dzień dzisiejszy. Jednak lata lecą, a projekt stworzony przez Micheala Vossa z Mad Maxa i Marka Sweeneya z Crystall Ball wciąż działa i ma się dobrze. W tym roku panowie powracają z nowym albumem zatytułowanym "Nature strikes back". To już 5 album tego projektu i tym razem udało się zebrać ciekawych gości. W efekcie dostajemy kolejny solidny materiał Wolfpakk.
Na płycie znajdziemy 11 utworów i każdy z nich jest godny uwagi. Na pierwszy ogień idzie tytułowy "Nature strikes back" i tutaj jest czym się zachwycić. Melodyjny riff, duża dawka przebojowości i wszystko to co najlepsze w power metalu. Micheal Sweet robi tutaj furorę. Dalej mamy Yannisa Papadopoulosa w energicznym "The Legend" i znów kolejny hicior. Idealnie dopasowany kawałek do głosu Yannisa. Dużo mocnego i bardziej klasycznego heavy metalu mamy w melodyjnym "Beyond the sites" z Carlem Sentancem w roli głównej. Uroczy jest też stonowany, epicki "Land of Wolves", gdzie nastrój buduje nie kto inny jak utalentowany Mats Leven. Ileż energii i zadziorności mamy w rozpędzonym "Under Surveillance". Urocze są tutaj partie klawiszowe i niezwykły wokal Perrego McCarty'ego znanego z zespołu Warrior. To bez wątpienia kolejny killer na płycie. Micheal Bormann, który znany jest z Bloodbound czy Silent Force błyszczy w marszowym, epickim "Lone Ranger".Kocham takie klimaty. Nie brakuje też hard rockowych utworów i w tej roli sprawdza się "Lovers Roulette" czy "One Day". Jako fan Gamma Ray czekałem na popis Francka Becka w "Revolution". Wyszedł prawdziwy killer i jego wokal jest naprawdę bardzo dobry. Sam utwór to mieszanka Primal Fear i Gamma Ray. To mój ulubiony kawałek z nowej płyty Wolfpakk.
Wolfpakk nie zawodzi. To dobrze naoliwiona machina, która zawsze się sprawdza. "Nature strikes back" to dobra mieszanka heavy i power metalu. Plejada gwiazd zapewnia prawdziwą ucztę dla fanów tego gatunku.
Ocena: 8/10
Na płycie znajdziemy 11 utworów i każdy z nich jest godny uwagi. Na pierwszy ogień idzie tytułowy "Nature strikes back" i tutaj jest czym się zachwycić. Melodyjny riff, duża dawka przebojowości i wszystko to co najlepsze w power metalu. Micheal Sweet robi tutaj furorę. Dalej mamy Yannisa Papadopoulosa w energicznym "The Legend" i znów kolejny hicior. Idealnie dopasowany kawałek do głosu Yannisa. Dużo mocnego i bardziej klasycznego heavy metalu mamy w melodyjnym "Beyond the sites" z Carlem Sentancem w roli głównej. Uroczy jest też stonowany, epicki "Land of Wolves", gdzie nastrój buduje nie kto inny jak utalentowany Mats Leven. Ileż energii i zadziorności mamy w rozpędzonym "Under Surveillance". Urocze są tutaj partie klawiszowe i niezwykły wokal Perrego McCarty'ego znanego z zespołu Warrior. To bez wątpienia kolejny killer na płycie. Micheal Bormann, który znany jest z Bloodbound czy Silent Force błyszczy w marszowym, epickim "Lone Ranger".Kocham takie klimaty. Nie brakuje też hard rockowych utworów i w tej roli sprawdza się "Lovers Roulette" czy "One Day". Jako fan Gamma Ray czekałem na popis Francka Becka w "Revolution". Wyszedł prawdziwy killer i jego wokal jest naprawdę bardzo dobry. Sam utwór to mieszanka Primal Fear i Gamma Ray. To mój ulubiony kawałek z nowej płyty Wolfpakk.
Wolfpakk nie zawodzi. To dobrze naoliwiona machina, która zawsze się sprawdza. "Nature strikes back" to dobra mieszanka heavy i power metalu. Plejada gwiazd zapewnia prawdziwą ucztę dla fanów tego gatunku.
Ocena: 8/10
TIDAL DREAMS - Access Denied (2020)
Do trzech razy sztuka. Pierwsze dwa wydawnictwa greckiego Tidal Dreams były solidne i przyciągały utwagę potencjonalnego fana melodyjnego heavy/power metalu. Cały czas brakowało pierwiastka przebojowości i agresywności. Brakowało tego czegoś, co by wybiło ten band ponad przeciętność. Dwa razy Tidal Dreams poległ i nie stworzył dzieła o którym można byłoby dłużej dyskutować. Dopiero teraz po 3 latach udało się nagrać album dopracowany i interesujący pod każdym względem. "Access Denied" to bez wątpienia najlepszy album tej grupy.
Band zadbał o każdy detal, aby płyta robiła dobre wrażenie od samego początku. Okładka rodem z płyt Iron Maiden od razu daje znać, że szykuje się ciekawa płyta. Brzmienie jest czyste, mocne i z nutką lat 80. Tidal dreams muzycznie dalej trzyma się stylistyki heavy/power metalu, tak więc nie ma tu niespodzianki. Na nowej płycie roi się od ostrych riffów i intrygujących melodii i to jest zasługa duetu gitarzystów. Paris i John grają z dużą lekkością i pomysłowością, co przedkłada się na jakość prezentowanych utworów. Każdy kawałek potrafi oczarować pod tym względem. Nektorias to jest bez wątpienia ta osoba, która najbardziej się rozwinęła. Jego wokal jest niezwykle melodyjny i bardzo techniczny. No jest główną atrakcją Tidal Dreams.
Przejdźmy zatem do zawartości, bo tutaj dzieje się najwięcej. Na start mamy klimatyczny i przebojowy "Tidal Disruption". Co za refren, co za popis wokalny Nektoriasa. Petarda! Kto kocha epickie dźwięki i nieco marszowe tempo, ten pokocha stonowany "Reach for the sky". Echa Stratovarius czy Helloween słychać w melodyjnym i nieco słodkim "Acces Denied". Mocny riff i echa Judas Priest to atuty zadziornego "Flesh Hunt" . Niewinnie zaczyna się "Warrior", ale to nie jest ballada, a killer z prawdziwego zdarzenia. Bije z tego kawałka niezła moc i to jest mój faworyt. Hit goni hit i tak mamy "Evil Bringer" czy złowieszczy "Haunted castle".
Nie liczyłem, że Tidal Dreams nagra taki album, a tu taka niespodzianka. Album jest dopracowany i niezwykle przebojowy. Co za przemiana. Do tej pory band grał na średnim poziomie i niczym się nie wyróżniał, a teraz nagrał album z górnej półki. Uczta dla fanów heavy/power metalu.
Ocena: 9/10
Band zadbał o każdy detal, aby płyta robiła dobre wrażenie od samego początku. Okładka rodem z płyt Iron Maiden od razu daje znać, że szykuje się ciekawa płyta. Brzmienie jest czyste, mocne i z nutką lat 80. Tidal dreams muzycznie dalej trzyma się stylistyki heavy/power metalu, tak więc nie ma tu niespodzianki. Na nowej płycie roi się od ostrych riffów i intrygujących melodii i to jest zasługa duetu gitarzystów. Paris i John grają z dużą lekkością i pomysłowością, co przedkłada się na jakość prezentowanych utworów. Każdy kawałek potrafi oczarować pod tym względem. Nektorias to jest bez wątpienia ta osoba, która najbardziej się rozwinęła. Jego wokal jest niezwykle melodyjny i bardzo techniczny. No jest główną atrakcją Tidal Dreams.
Przejdźmy zatem do zawartości, bo tutaj dzieje się najwięcej. Na start mamy klimatyczny i przebojowy "Tidal Disruption". Co za refren, co za popis wokalny Nektoriasa. Petarda! Kto kocha epickie dźwięki i nieco marszowe tempo, ten pokocha stonowany "Reach for the sky". Echa Stratovarius czy Helloween słychać w melodyjnym i nieco słodkim "Acces Denied". Mocny riff i echa Judas Priest to atuty zadziornego "Flesh Hunt" . Niewinnie zaczyna się "Warrior", ale to nie jest ballada, a killer z prawdziwego zdarzenia. Bije z tego kawałka niezła moc i to jest mój faworyt. Hit goni hit i tak mamy "Evil Bringer" czy złowieszczy "Haunted castle".
Nie liczyłem, że Tidal Dreams nagra taki album, a tu taka niespodzianka. Album jest dopracowany i niezwykle przebojowy. Co za przemiana. Do tej pory band grał na średnim poziomie i niczym się nie wyróżniał, a teraz nagrał album z górnej półki. Uczta dla fanów heavy/power metalu.
Ocena: 9/10
DARK TRIBE - Voici'l homme (2020)
"Voici'l homme" to trzecie wydawnictwo francuskiej formacji Dark Tribe. To bez wątpienia punkt zwrotny w historii tego zespołu. W końcu wszystko zaskoczyło i powstał album niezwykle dojrzały. To dopiero trzeci krążek tej kapeli działającej od 2004r, ale bez wątpienia jest to najciekawsze wydawnictwo. Band bardzo się rozwinął i znakomicie wykorzystuje elementy power metalu, melodyjnego metalu i progresywnego metalu. Dark Tribe tworzy muzykę, która czerpie garściami z twórczości Dream Theater, Stratovarius, Bloobound, czy Symphony x. To też słychać na "Voice'l Homme".
Band postawił na nowoczesne i takie ciepłe brzmienie, które czyni ich muzykę o wiele łatwiejszą w odbiorze. Mocnym atutem tej kapeli jest niezwykle utalentowany wokalista Anthony. Potrafi nadać utworom charakteru i niezwykłego klimatu. Bardzo dobrze to uchwycił tytułowy kawałek. Sekcja rytmiczna stawia na dynamikę i mocną grę. Pod tym względem dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Trzeba też pochwalić Loica, która dopieszcza nas jeśli chodzi o partie gitarowe. Mocne riffy, nutka nowoczesności i chwytliwe melodie, to jego znak rozpoznawczy. Te stan rzeczy odzwierciedla znakomity otwieracz "Prism of memory". Na płycie znajdziemy też agresywny i nieco progresywny "A silent curse", który w pełni oddaje styl tej kapeli. Nie brakuje hitów i tutaj na wyróżnienie zasługuje prosty i przebojowy "Back in Light". Dalej znajdziemy jeszcze agresywny i rozpędzony "According to darkness", który jest najmocniejszym kawałkiem na płycie. Całość zamyka nieco mroczniejszy "Symbolic Story".
5 lat kazał czekać swoim fanom Dark Tribe na nowy album. Warto było czekać, bo nowy album jest dobrze wyważony i pełen ciekawych utworów. Jest przebojowo, agresywnie, ale zarazem band prezentuje szeroki wachlarz swoich możliwość. Mocna rzecz!
Ocena: 8/10
Band postawił na nowoczesne i takie ciepłe brzmienie, które czyni ich muzykę o wiele łatwiejszą w odbiorze. Mocnym atutem tej kapeli jest niezwykle utalentowany wokalista Anthony. Potrafi nadać utworom charakteru i niezwykłego klimatu. Bardzo dobrze to uchwycił tytułowy kawałek. Sekcja rytmiczna stawia na dynamikę i mocną grę. Pod tym względem dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Trzeba też pochwalić Loica, która dopieszcza nas jeśli chodzi o partie gitarowe. Mocne riffy, nutka nowoczesności i chwytliwe melodie, to jego znak rozpoznawczy. Te stan rzeczy odzwierciedla znakomity otwieracz "Prism of memory". Na płycie znajdziemy też agresywny i nieco progresywny "A silent curse", który w pełni oddaje styl tej kapeli. Nie brakuje hitów i tutaj na wyróżnienie zasługuje prosty i przebojowy "Back in Light". Dalej znajdziemy jeszcze agresywny i rozpędzony "According to darkness", który jest najmocniejszym kawałkiem na płycie. Całość zamyka nieco mroczniejszy "Symbolic Story".
5 lat kazał czekać swoim fanom Dark Tribe na nowy album. Warto było czekać, bo nowy album jest dobrze wyważony i pełen ciekawych utworów. Jest przebojowo, agresywnie, ale zarazem band prezentuje szeroki wachlarz swoich możliwość. Mocna rzecz!
Ocena: 8/10
sobota, 18 stycznia 2020
BRITISH LION - The Burning (2020)
A jednak British Lion to nie był jednorazowy skok w bok basisty Iron Maiden. Steve Harris i jego koledzy nagrali drugi krążek pod szyldem British Lion i "The burning" to płyta zdecydowanie ciekawsza niż debiut. Więcej tutaj heavy metalowego zacięcia, więcej przebojów. To solidna porcja brytyjskiego hard rocka. Cieszy fakt, że na nowej płycie słychać jakby więcej patentów, które gdzieś tam pojawiały się w twórczości Iron Maiden. Nie ma tutaj mowy o klonie iron maiden, bo to band o innym stylu i predyspozycjach.
"The burning" to płyta dopracowana i o wiele ciekawsza niż debiut. Dopracowanie widać w klimatycznej i miłej dla oka okładce czy w mocnym, zadziornym brzmieniu. Na pewno rozwinęli się gitarzyści i ta współpraca Grahame i Davida układa się znacznie ciekawiej. Panowie stawiają na bardziej pomysłowe melodie, a przy tym trzymają się hard rockowego stylu. Tym razem dodano troszkę heavy metalu i progresywnego rocka. Nowa płyta jest łatwiejsza w odbiorze i o wiele ciekawsza, choć Steve;a Harrisa stać na znacznie więcej. Cały czas w tej kapeli nie pasuje mi do końca wokalista Richard Taylor, który niczym mnie nie przekonuje. Maniera też taka nijaka.
Od strony technicznej album wypada bardzo dobrze, a jak ma to się w przypadku zawartości? Tutaj też nie ma mowy o totalnej kompromitacji. Wystarczy w słuchać się w energiczny "City of fallen angels", żeby poczuć zmianę w stosunku do debiutu. Jest energia i jakiś pomysł na granie. Bardzo maidenowy jest "The burning", który w końcu promował ten album. Ta progresywność i melodyjny riff to te elementy, które są bardzo dobrze znane w twórczości Steva Harrisa. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Uroczy jest zadziorny "Elysium", który znakomicie oddaje pięknego brytyjskiego rocka. Znakomity mroczny klimat potrafi przeszyć słuchacza.Bardzo podoba mi się gra Steva w mocniejszym "Lightning". To kolejny kawałek z mocnym, wyrazistym riffem o progresywnym zabarwieniu. Mocna rzecz. Dużo tutaj intrygujących partii Steva, a także klimatycznych kompozycji i w tej kategorii sprawdza się melodyjny "Split fire", czy "Land of the perfect people".
"The burning" to fajna odskocznia od tego co Steve Harris prezentuje w Iron maiden. To wariacja na temat Brytyjskiego rocka i nie brakuje tutaj progresywnego zacięcia. Płyta jest o wiele ciekawsza niż debiut i wszystkiego jest tu więcej. Większa dawka przebojowości i zadziorności. Płyta jest godna uwagi !
Ocena: 7.5/10
"The burning" to płyta dopracowana i o wiele ciekawsza niż debiut. Dopracowanie widać w klimatycznej i miłej dla oka okładce czy w mocnym, zadziornym brzmieniu. Na pewno rozwinęli się gitarzyści i ta współpraca Grahame i Davida układa się znacznie ciekawiej. Panowie stawiają na bardziej pomysłowe melodie, a przy tym trzymają się hard rockowego stylu. Tym razem dodano troszkę heavy metalu i progresywnego rocka. Nowa płyta jest łatwiejsza w odbiorze i o wiele ciekawsza, choć Steve;a Harrisa stać na znacznie więcej. Cały czas w tej kapeli nie pasuje mi do końca wokalista Richard Taylor, który niczym mnie nie przekonuje. Maniera też taka nijaka.
Od strony technicznej album wypada bardzo dobrze, a jak ma to się w przypadku zawartości? Tutaj też nie ma mowy o totalnej kompromitacji. Wystarczy w słuchać się w energiczny "City of fallen angels", żeby poczuć zmianę w stosunku do debiutu. Jest energia i jakiś pomysł na granie. Bardzo maidenowy jest "The burning", który w końcu promował ten album. Ta progresywność i melodyjny riff to te elementy, które są bardzo dobrze znane w twórczości Steva Harrisa. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Uroczy jest zadziorny "Elysium", który znakomicie oddaje pięknego brytyjskiego rocka. Znakomity mroczny klimat potrafi przeszyć słuchacza.Bardzo podoba mi się gra Steva w mocniejszym "Lightning". To kolejny kawałek z mocnym, wyrazistym riffem o progresywnym zabarwieniu. Mocna rzecz. Dużo tutaj intrygujących partii Steva, a także klimatycznych kompozycji i w tej kategorii sprawdza się melodyjny "Split fire", czy "Land of the perfect people".
"The burning" to fajna odskocznia od tego co Steve Harris prezentuje w Iron maiden. To wariacja na temat Brytyjskiego rocka i nie brakuje tutaj progresywnego zacięcia. Płyta jest o wiele ciekawsza niż debiut i wszystkiego jest tu więcej. Większa dawka przebojowości i zadziorności. Płyta jest godna uwagi !
Ocena: 7.5/10
piątek, 17 stycznia 2020
MINDLESS SINNER - Poltergeist (2020)
Moda na powroty kultowych kapel z lat 80 nie przemija, a to dobry znak. W końcu w latach 80 najlepiej rozwijał się heavy metal. Szwedzka scena metalowa kryła sporo interesujących zespołów. Jednym z nich jest bez wątpienia Mindless Sinner. Działają od 1982r i w latach 80 wydali dwa świetne krążki i potem przepadli. Wrócili w 2014 r i do teraz mają się dobrze. Najnowsze dzieło zatytułowane "Poltergeist" to znakomita kontynuacja tego co band prezentował w latach 80. To płyta, która oddaje to co najlepsze w klasycznym heavy metalu rodem z lat 80, ale to również wydawnictwo które imponuje świeżością i pomysłowością. Nie ma mowy o odcinaniu kuponów od swoich najlepszych płyt.
Prosta, nieco kiczowata okładka od razu sygnalizuje, że mamy do czynienia z płytą przesiąkniętą latami 80. Te klasyczne rozwiązania przedkładają się również na brzmienie jak i zawartość. "Poltergeist" to dzieło skończone, a przede wszystkim przemyślane i dopracowane. Każdy utwór dostarcza sporo frajdy. Mimo upływu czasu muzycy imponują energią, pomysłowością, a także techniką. Christer Goransson to wokalista z charyzmą i niezłą techniką, co przedkłada się na drapieżność utworów. Na uwagę zasługuje również duet gitarzystów. Magnus i Jerker nie kombinują i grają swoje. Znakomita jazda bez trzymanki i te klasyczne solówki i riffy są urocze. Niby to wszystko jest wtórne i brzmi znajomo, ale najlepsze jest to że nie jest to kolejny nudny album z muzyką w stylu lat 80.
"Poltergeist" to kultowy horror i znakomicie czuć ten klimat grozy w rozpędzonym tytułowym utworze. Co za energia, co za pomysłowość. Takie otwieracze zawsze są mile widziane. Za każdym razem jak widzę w tytule "heavy metal" to wiem, że szykuje się zacny kawałek. Tak jest z melodyjnym "Heavy metal mayhem", który potrafi zauroczyć dynamiką i ostrym riffem. Mindless Sinner momentami brzmi jak Axe witch czy Heavy load, ale to miły akcent całości. Epickość i ponury klimat wybrzmiewa w marszowym "Valkyrie" czy "World of madness". Dalej mamy mroczny i stonowany "The road to nowhere", w którym band wykorzystuje elementy Black Sabbath czy Manowar. Band przyspiesza w energicznym "Rewind the future" i to prawdziwa petarda. Każdy riff potrafi zauroczyć pomysłowością i klasycznym wydźwiękiem. Tak jest z przebojowym "Hammer of thor". Epickość i styl Manowar wraca w "Altar of the king", zaś "Roll the dice" mam w sobie ducha iron maiden.
Mindless Sinner wrócił na dobre i to jeszcze silniejszy niż kiedyś. Najnowsze dzieło to hołd dla lat 80 i znakomita kontynuacja tego co band prezentował na początku swojej kariery. Płyta jest urozmaicona i bardzo dynamiczna. Prawdziwa petarda!
Ocena: 9.5/10
Prosta, nieco kiczowata okładka od razu sygnalizuje, że mamy do czynienia z płytą przesiąkniętą latami 80. Te klasyczne rozwiązania przedkładają się również na brzmienie jak i zawartość. "Poltergeist" to dzieło skończone, a przede wszystkim przemyślane i dopracowane. Każdy utwór dostarcza sporo frajdy. Mimo upływu czasu muzycy imponują energią, pomysłowością, a także techniką. Christer Goransson to wokalista z charyzmą i niezłą techniką, co przedkłada się na drapieżność utworów. Na uwagę zasługuje również duet gitarzystów. Magnus i Jerker nie kombinują i grają swoje. Znakomita jazda bez trzymanki i te klasyczne solówki i riffy są urocze. Niby to wszystko jest wtórne i brzmi znajomo, ale najlepsze jest to że nie jest to kolejny nudny album z muzyką w stylu lat 80.
"Poltergeist" to kultowy horror i znakomicie czuć ten klimat grozy w rozpędzonym tytułowym utworze. Co za energia, co za pomysłowość. Takie otwieracze zawsze są mile widziane. Za każdym razem jak widzę w tytule "heavy metal" to wiem, że szykuje się zacny kawałek. Tak jest z melodyjnym "Heavy metal mayhem", który potrafi zauroczyć dynamiką i ostrym riffem. Mindless Sinner momentami brzmi jak Axe witch czy Heavy load, ale to miły akcent całości. Epickość i ponury klimat wybrzmiewa w marszowym "Valkyrie" czy "World of madness". Dalej mamy mroczny i stonowany "The road to nowhere", w którym band wykorzystuje elementy Black Sabbath czy Manowar. Band przyspiesza w energicznym "Rewind the future" i to prawdziwa petarda. Każdy riff potrafi zauroczyć pomysłowością i klasycznym wydźwiękiem. Tak jest z przebojowym "Hammer of thor". Epickość i styl Manowar wraca w "Altar of the king", zaś "Roll the dice" mam w sobie ducha iron maiden.
Mindless Sinner wrócił na dobre i to jeszcze silniejszy niż kiedyś. Najnowsze dzieło to hołd dla lat 80 i znakomita kontynuacja tego co band prezentował na początku swojej kariery. Płyta jest urozmaicona i bardzo dynamiczna. Prawdziwa petarda!
Ocena: 9.5/10
czwartek, 16 stycznia 2020
VICTORIUS - Space ninjas from hell (2020)
Dragonforce ostatnio chciał nas zabrać do świata gier i komiksów, co miało być gratką dla młodszych słuchaczy. Pomysł ciekawy, ale wykonania nie powalało na kolana. W słodkim melodyjnym power metalu poległ również Freedom Call. Tym razem niemiecki Victorius stara się podjąć ten sam co wspomniane zespoły, tylko że Victorius odrobił domowe zadanie i nagrał album który jest dojrzały i przemyślany. Nie łatwo jest stworzyć krążek, który będzie słodki, młodzieżowy i w dodatku pełen dynamiki i pomysłowości. W roku 2019 ta sztuka udała się Beast in Black, a teraz Victorius to powtarza. "Space ninjas from hell" to album który oddaje styl Victorius i to co jest piękne w power metalu. To płyta, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach.
Victorius to band, który dzielnie od 16 lat dostarcza nam energicznego i melodyjnego power metalu, który jest frajdą dla fanów Gamma Ray, Freedom Call, czy Dragonforce. Lata lecą a wokalista David wciąż brzmi świeżo i profesjonalnie. To znakomity frontman, który napędza ten band. To już kolejny album tej formacji, gdzie gitarzyści pokazują w pełni swój potencjał. Flo i Dirk wiedzą jak pobudzić zmysły słuchaczy i przy tym dobrze się bawić. Cały czas słychać lekkość, pozytywną energią i przebojowość. Wszystko zostało dopracowane i nawet brzmienie jest idealnie podrasowane by można było poczuć klimat gier komputerowych. Okładka przypomina okładkę ostatniego albumu Dragonforce, ale wypada o wiele lepiej.
Płyta to 12 kompozycji dających nam 45 minut power metalu w europejskim wydaniu. Wejście w postaci "Tale of the sunbladers" to wycieczka do najlepszych płyt Freedom Call, czy Gamma Ray. Co za energia, co za moc. Tak powinien brzmieć radosny, melodyjny power metal. "Ninjas Unite" to utwór nieco bardziej stonowany i troszkę w klimacie Beast in Black. Refren to taki prosty chwyt, ale się w pełni sprawdza. Świetny klimat panuje w "Super sonic samurai", który potrafi oddać klimat japońskiej mangi czy innych anime typu Dragon Ball. Znakomicie to współgra z melodyjnym riffem i pozytywną energią. Duch starych płyt Gamma Ray wybrzmiewa w mocniejszym "Evil Wizard Wushu master" i to kolejny hicior na płycie. Klimat Japonii powraca w melodyjnym "Nippon Knights" i ten główny motyw jest po prostu uroczy. Dalej mamy energiczny "Shuriken Showdown" , który jest znakomitym nawiązaniem do twórczości Beast in black. Ta słodkość jest tutaj wszędobylska, ale nie przytłacza i nie przyprawia o wymioty. Band potrafi też być śmieszny jak niegdyś Helloween i to potwierdza agresywny "Wasabi warmachine". Refren przebojowego "Wrath of the dragongod" brzmi jakby był inspirowany twórczością Rhapsody. Bardzo miła niespodzianka. Tytułowy "Space ninjas from hell" to Victorius w pigułce i prawdziwa wizytówka tej płyty.
Victorius na nowej płycie brzmi świeżo i troszkę pokazał nieco inne oblicze power metalu. Dragonforce na ostatnim albumie nie udała się w pełni sztuka połączenia świata gier, anime i power metalu. Niemiecka ekipa pokazał, że te świata można wymieszać i otrzymać album dojrzały i przebojowy. Ta kapela nie zawodzi i to już kolejna perełka w ich dyskografii."Space ninjas from hell" to uczta dla fanów power metalu. Gorąco polecam.
Ocena: 9/10
Victorius to band, który dzielnie od 16 lat dostarcza nam energicznego i melodyjnego power metalu, który jest frajdą dla fanów Gamma Ray, Freedom Call, czy Dragonforce. Lata lecą a wokalista David wciąż brzmi świeżo i profesjonalnie. To znakomity frontman, który napędza ten band. To już kolejny album tej formacji, gdzie gitarzyści pokazują w pełni swój potencjał. Flo i Dirk wiedzą jak pobudzić zmysły słuchaczy i przy tym dobrze się bawić. Cały czas słychać lekkość, pozytywną energią i przebojowość. Wszystko zostało dopracowane i nawet brzmienie jest idealnie podrasowane by można było poczuć klimat gier komputerowych. Okładka przypomina okładkę ostatniego albumu Dragonforce, ale wypada o wiele lepiej.
Płyta to 12 kompozycji dających nam 45 minut power metalu w europejskim wydaniu. Wejście w postaci "Tale of the sunbladers" to wycieczka do najlepszych płyt Freedom Call, czy Gamma Ray. Co za energia, co za moc. Tak powinien brzmieć radosny, melodyjny power metal. "Ninjas Unite" to utwór nieco bardziej stonowany i troszkę w klimacie Beast in Black. Refren to taki prosty chwyt, ale się w pełni sprawdza. Świetny klimat panuje w "Super sonic samurai", który potrafi oddać klimat japońskiej mangi czy innych anime typu Dragon Ball. Znakomicie to współgra z melodyjnym riffem i pozytywną energią. Duch starych płyt Gamma Ray wybrzmiewa w mocniejszym "Evil Wizard Wushu master" i to kolejny hicior na płycie. Klimat Japonii powraca w melodyjnym "Nippon Knights" i ten główny motyw jest po prostu uroczy. Dalej mamy energiczny "Shuriken Showdown" , który jest znakomitym nawiązaniem do twórczości Beast in black. Ta słodkość jest tutaj wszędobylska, ale nie przytłacza i nie przyprawia o wymioty. Band potrafi też być śmieszny jak niegdyś Helloween i to potwierdza agresywny "Wasabi warmachine". Refren przebojowego "Wrath of the dragongod" brzmi jakby był inspirowany twórczością Rhapsody. Bardzo miła niespodzianka. Tytułowy "Space ninjas from hell" to Victorius w pigułce i prawdziwa wizytówka tej płyty.
Victorius na nowej płycie brzmi świeżo i troszkę pokazał nieco inne oblicze power metalu. Dragonforce na ostatnim albumie nie udała się w pełni sztuka połączenia świata gier, anime i power metalu. Niemiecka ekipa pokazał, że te świata można wymieszać i otrzymać album dojrzały i przebojowy. Ta kapela nie zawodzi i to już kolejna perełka w ich dyskografii."Space ninjas from hell" to uczta dla fanów power metalu. Gorąco polecam.
Ocena: 9/10
czwartek, 9 stycznia 2020
IRONSWORD - Servents of steel (2020)
Ciężko dzisiaj w dzisiejszych czasach o wysokiej klasy album z epickim heavy metalem w stylu Omen, Manilla Road, Manowar czy Battleroar. Nadciąga z odsieczą portugalski Ironsword. Ta kapela to band nie do zdarcia i od 1995r działają sukcesywnie na rynku. To specjaliści od epickich motywów, od energicznych partii gitarowych i przebojów godnych wielkich kapel z lat 80. Ironsword już ma na swoim koncie wielkie albumy, dlatego oczekiwania względem nowego działa zatytułowanego "Servent of steel" były spore. Band jednak podołał zadaniu i nagrał jeden z swoich najlepszych albumów w historii.
Kocham takie klimatyczne okładki, które są ręcznie rysowane. To są dzieła, które można podziwiać i to przez długi czas. Brzmienie dopasowane jest do tego co band gra. Jest brud, naturalność i klimat lat 80. Fani Manilla road czy Omen będą zachwyceni. Band napędza bez wątpienia wokalista i gitarzysta Tann. Jego specyficzna maniera wyróżnia ten zespół i czyni go jedynym w swoim rodzaju. Wszystko, ze sobą znakomicie współgra i tworzy muzykę spójną i oddającą piękno epickiego heavy metalu z lat 80.
Płyta zaczyna się od klimatycznego intra w postaci "Hyborian Scrolls" i już wiadomo co się święci. Mamy dwa kawałki z gościnnym udziałem Bryana Hellroadie Patricka z Mannila Road czyli przebojowy "Rogues in the house" i epicki "Red nails". Prawdziwa uczta dla fanów starej, dobrej Manilla Road. Nie brakuje też szybkich i zadziornych killerów i przykładem tego jest "Upon the throne". Tann imponuje tutaj pomysłowością i techniką. Jeden z mocniejszych utworów na płycie. Jest też marszowy i bardziej epicki "Tower of the elephant" i tutaj dzieje się sporo. W podobnym stylu jest rycerski "Gods of the north" czy epicki "Keepers of the north". Tytułowy "Servents of steel" to idealne zwieńczenie całości i znakomite podsumowanie to co mamy na płycie.
Ironsword potrafi zabrać słuchacza do świata epickiego metalu i tym razem ta wycieczka jest bardzo owocna. Znajdziemy na nowej płycie zarówno stonowane i marszowe kompozycje, jak i te szybsze i pełne dynamiki. Bardzo dobrze wyważony album z muzyką w klimatach Omen, czy Manilla road. Pozycja, której nie można pominąć w tym roku.
Ocena: 8/10
Kocham takie klimatyczne okładki, które są ręcznie rysowane. To są dzieła, które można podziwiać i to przez długi czas. Brzmienie dopasowane jest do tego co band gra. Jest brud, naturalność i klimat lat 80. Fani Manilla road czy Omen będą zachwyceni. Band napędza bez wątpienia wokalista i gitarzysta Tann. Jego specyficzna maniera wyróżnia ten zespół i czyni go jedynym w swoim rodzaju. Wszystko, ze sobą znakomicie współgra i tworzy muzykę spójną i oddającą piękno epickiego heavy metalu z lat 80.
Płyta zaczyna się od klimatycznego intra w postaci "Hyborian Scrolls" i już wiadomo co się święci. Mamy dwa kawałki z gościnnym udziałem Bryana Hellroadie Patricka z Mannila Road czyli przebojowy "Rogues in the house" i epicki "Red nails". Prawdziwa uczta dla fanów starej, dobrej Manilla Road. Nie brakuje też szybkich i zadziornych killerów i przykładem tego jest "Upon the throne". Tann imponuje tutaj pomysłowością i techniką. Jeden z mocniejszych utworów na płycie. Jest też marszowy i bardziej epicki "Tower of the elephant" i tutaj dzieje się sporo. W podobnym stylu jest rycerski "Gods of the north" czy epicki "Keepers of the north". Tytułowy "Servents of steel" to idealne zwieńczenie całości i znakomite podsumowanie to co mamy na płycie.
Ironsword potrafi zabrać słuchacza do świata epickiego metalu i tym razem ta wycieczka jest bardzo owocna. Znajdziemy na nowej płycie zarówno stonowane i marszowe kompozycje, jak i te szybsze i pełne dynamiki. Bardzo dobrze wyważony album z muzyką w klimatach Omen, czy Manilla road. Pozycja, której nie można pominąć w tym roku.
Ocena: 8/10
MYSTIC PROPHECY - Metal Division (2020)
Mystic Prophecy to marka, z którą trzeba się liczyć w świecie heavy/power metalu. To jedna z tych kapel, która dzielnie reprezentuje niemiecką scenę metalową i tood kilku ładnych lat. 20 lat działalności i 11 płyt na swoim koncie to statystyka, która to tylko potwierdza, że ta formacja to prawdziwi weterani. Każdy album tej kapeli to uczta dla fanów takiej muzyki i wielkie święto, które trzeba celebrować. "Metal Division" był długo wyczekiwanym dziełem i warto było czekać te 2 lata.
Fani tej kapeli wiedzą czego można się spodziewać Mystic Prophecy. Charakterystyczny wokal Roberto Liapakisa, ostre riffy, duża dawka przebojowości i mroczny klimat dalej pełnią główną rolę w muzyce Niemców. Panowie zawsze dbają o swoje okładki i brzmienie, tak też jest i tym razem. Brzmienie podkreśla tylko poziom tej płyty i doświadczenie muzyków. Jest moc i to od samego początku po sam koniec. Ci którzy nie znają tej kapeli śmiało mogą sięgnąć po "Metal Division" bo to kwintesencja ich stylu i jednocześnie encyklopedyczny przykład heavy/power metalu. Płyta na pewno może się spodobać fanom Gamma Ray, Firewind, czy Bloodbound. Każdy znajdzie coś tutaj dla siebie.
Materiał nie jest może jakoś specjalnie długi, ale jest bardzo treściwy. Band dostarcza 40 minut świetnej muzyki. Płytę otwiera tytułowy "Metal Division", który band wykorzystał do promocji. Kawałek ma niezłego kopa i ten refren jest idealny na koncert. Marszowe tempo i mocny riff robią tutaj niezłą robotę. Petarda i takie otwarcia to ja kocham. Nutka thrash metalu pojawia się w agresywnym "Eye to Eye". To kolejny przebój na płycie i taki ukłon w stronę Gamma Ray. Nietypowo zaczyna się "Hail to the king", ponieważ jest nutka melodyjnego metalu, a nawet hard rocka. Utwór jest stonowany i dobrze wyważony, a to tylko pokazuje jak band jest elastyczny. Duże brawa za klimat i niezwykłą melodyjność w "Here Comes the winter". Jeden z bardziej urozmaiconych kawałków na płycie. Mystic Prophecy potrafi tworzyć killery i znakomicie potrafi wtrącić thrash metalowe patenty. Taki "Curse of the slayer/ 666: 8 mesiah"to dobry tego przykład i to jest też mój ulubiony utwór z nowej płyty. Drugi utwór, który posłużył do promowania płyty to mroczniejszy i przebojowy "Dracula". Hit goni hit i płyta nabiera rumieńców. Fani Primal Fear powinni docenić agresywny "Together we fall" i to jest niemiecki power metal jaki kocham. W podobnej stylistyce utrzymany jest rozpędzony "Die with the hammer". Nawet spokojniejszy i nieco hard rockowy "Mirror of a broken heart" też sprawdza się i pasuje do całości. Było świetne otwarcie to i koniec jest emocjonujący. "Victory is mine" to killer z prawdziwego zdarzenia. Co za riff i moc.
Lata lecą, a Mystic Prophecy wciąż jest na fali i dostarcza swoim fanom płyty na wysokim poziomie. "Metal Division" to kopalnia killerów, to płyta pełna mocnych riffów, przebojowości i wszystko co najlepsze w heavy/power metalu i Mystic Prophecy. Płyta petarda i jedna z najlepszych w dyskografii tej formacji. Świetny początek roku 2020.
Ocena: 9.5/10
Fani tej kapeli wiedzą czego można się spodziewać Mystic Prophecy. Charakterystyczny wokal Roberto Liapakisa, ostre riffy, duża dawka przebojowości i mroczny klimat dalej pełnią główną rolę w muzyce Niemców. Panowie zawsze dbają o swoje okładki i brzmienie, tak też jest i tym razem. Brzmienie podkreśla tylko poziom tej płyty i doświadczenie muzyków. Jest moc i to od samego początku po sam koniec. Ci którzy nie znają tej kapeli śmiało mogą sięgnąć po "Metal Division" bo to kwintesencja ich stylu i jednocześnie encyklopedyczny przykład heavy/power metalu. Płyta na pewno może się spodobać fanom Gamma Ray, Firewind, czy Bloodbound. Każdy znajdzie coś tutaj dla siebie.
Materiał nie jest może jakoś specjalnie długi, ale jest bardzo treściwy. Band dostarcza 40 minut świetnej muzyki. Płytę otwiera tytułowy "Metal Division", który band wykorzystał do promocji. Kawałek ma niezłego kopa i ten refren jest idealny na koncert. Marszowe tempo i mocny riff robią tutaj niezłą robotę. Petarda i takie otwarcia to ja kocham. Nutka thrash metalu pojawia się w agresywnym "Eye to Eye". To kolejny przebój na płycie i taki ukłon w stronę Gamma Ray. Nietypowo zaczyna się "Hail to the king", ponieważ jest nutka melodyjnego metalu, a nawet hard rocka. Utwór jest stonowany i dobrze wyważony, a to tylko pokazuje jak band jest elastyczny. Duże brawa za klimat i niezwykłą melodyjność w "Here Comes the winter". Jeden z bardziej urozmaiconych kawałków na płycie. Mystic Prophecy potrafi tworzyć killery i znakomicie potrafi wtrącić thrash metalowe patenty. Taki "Curse of the slayer/ 666: 8 mesiah"to dobry tego przykład i to jest też mój ulubiony utwór z nowej płyty. Drugi utwór, który posłużył do promowania płyty to mroczniejszy i przebojowy "Dracula". Hit goni hit i płyta nabiera rumieńców. Fani Primal Fear powinni docenić agresywny "Together we fall" i to jest niemiecki power metal jaki kocham. W podobnej stylistyce utrzymany jest rozpędzony "Die with the hammer". Nawet spokojniejszy i nieco hard rockowy "Mirror of a broken heart" też sprawdza się i pasuje do całości. Było świetne otwarcie to i koniec jest emocjonujący. "Victory is mine" to killer z prawdziwego zdarzenia. Co za riff i moc.
Lata lecą, a Mystic Prophecy wciąż jest na fali i dostarcza swoim fanom płyty na wysokim poziomie. "Metal Division" to kopalnia killerów, to płyta pełna mocnych riffów, przebojowości i wszystko co najlepsze w heavy/power metalu i Mystic Prophecy. Płyta petarda i jedna z najlepszych w dyskografii tej formacji. Świetny początek roku 2020.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 6 stycznia 2020
WAR DOGS - Die by my sword (2020)
Tęsknicie za starym dobrym Iron maiden? A może jesteście fanami "screaming for Vengeance"Judas Priest? W duszy gra ci Angel Witch, Accept czy Diamon head ? Jeśli jesteś właśnie takim słuchaczem to bez wątpienia musisz sięgnąć po debiutancki krążek hiszpańskiej formacji War Dogs. "Die by my sword" to płyta, która zabiera nas do przeszłości, do złotych lat 80 i oczarowuje swoim kunsztem i przebojowością. To płyta, którą trzeba znać.
Nie dajcie się zwieść, że to pierwszy album tej formacji. War Dogs działa od 2015 r i już mają na swoim koncie mini album "War dogs", który okazał się w 2018r. Band w swojej muzyce stawia na proste rozwiązania, na klasyczny wydźwięk gitar i dużą dawką energii. Bez trudu tworzą hity i to one napędzają ich debiutancki album. War Dogs to przede wszystkim wyrazisty i utalentowany wokalista Alberto Rodriguez. Słychać, że inspirował się wokalistami starszej generacji. Enrique i Eduardo to dwa gitarzyści, którzy dają czadu i znakomicie bawią się heavy metalem. To taka wycieczka w stronę Iron Maiden, Judas Priest czy nawet Running Wild. Jest moc i to przez cały album, a to robi wrażenie.
Płytę otwiera rozpędzony "Die by my sword", który przemyca troszkę patentów Visigoth czy choćby iron maiden. Klasyczny riff, szybkie tempo i przebojowy refren czynią ten tytułowy kawałek prawdziwą petardą. Perkusista pokazuje się tutaj z jak najlepszej strony. Bardzo dobry start. Mamy też nieco punkowy i buntowniczy "Castle of Pain", który przypomina debiutancki krążek Iron Maiden. Dalej mamy rozpędzony "Wings of Fire", który swoim stylem i motoryką przypomina twórczość Running Wild. Tutaj band pokazuje jak drzemie w nich potencjał. To co napędza ten utwór to pomysłowy riff i duża dawka przebojowości. Gitarzyści też dają tutaj czadu i pokazują swoje umiejętności. W "Master of Revenge" War Dogs zabiera nas do klasycznych dźwięków Judas Priest. Niby prosty motyw, a zachwyca swoją naturalnością. Band przyspiesza w energicznym "Kill the past", który ociera się o speed metalową konwencję. W tym utworze dzieje się dużo w sferze partii gitarowych i jest czym się zachwycać. W podobnych klimatach mamy dynamiczny i rozpędzony "Ready to strike", który również utrzymany jest w speed metalowym stylu. Znakomita petarda i właśnie w takich aranżacjach band wypada najlepiej. Lata 80 wybrzmiewają i to w najlepszy sposób w "The Shark". Prawdziwy hit, który od razu wpada w ucho. Mroczniejszy "The lights are on" jest uroczy i znów nie brakuje elementów Iron maiden. Nawet taki prosty i nieco hard rockowy "Wrath of thesus".
War Dogs dopiero zaczyna swoją przygodę z heavy metalem i ten start jest naprawdę udany. "Die by my sword" to porcja klasycznego heavy metalu w stylu lat 80. Band pokazuje tutaj swój talent i pomysł na granie. Jest w nich ogromny potencjał i mam nadzieję, że go w pełni wykorzystają. Dla fanów Iron Maiden, Diamond head czy Judas Priest pozycja obowiązkowa.
Ocena: 8/10
Nie dajcie się zwieść, że to pierwszy album tej formacji. War Dogs działa od 2015 r i już mają na swoim koncie mini album "War dogs", który okazał się w 2018r. Band w swojej muzyce stawia na proste rozwiązania, na klasyczny wydźwięk gitar i dużą dawką energii. Bez trudu tworzą hity i to one napędzają ich debiutancki album. War Dogs to przede wszystkim wyrazisty i utalentowany wokalista Alberto Rodriguez. Słychać, że inspirował się wokalistami starszej generacji. Enrique i Eduardo to dwa gitarzyści, którzy dają czadu i znakomicie bawią się heavy metalem. To taka wycieczka w stronę Iron Maiden, Judas Priest czy nawet Running Wild. Jest moc i to przez cały album, a to robi wrażenie.
Płytę otwiera rozpędzony "Die by my sword", który przemyca troszkę patentów Visigoth czy choćby iron maiden. Klasyczny riff, szybkie tempo i przebojowy refren czynią ten tytułowy kawałek prawdziwą petardą. Perkusista pokazuje się tutaj z jak najlepszej strony. Bardzo dobry start. Mamy też nieco punkowy i buntowniczy "Castle of Pain", który przypomina debiutancki krążek Iron Maiden. Dalej mamy rozpędzony "Wings of Fire", który swoim stylem i motoryką przypomina twórczość Running Wild. Tutaj band pokazuje jak drzemie w nich potencjał. To co napędza ten utwór to pomysłowy riff i duża dawka przebojowości. Gitarzyści też dają tutaj czadu i pokazują swoje umiejętności. W "Master of Revenge" War Dogs zabiera nas do klasycznych dźwięków Judas Priest. Niby prosty motyw, a zachwyca swoją naturalnością. Band przyspiesza w energicznym "Kill the past", który ociera się o speed metalową konwencję. W tym utworze dzieje się dużo w sferze partii gitarowych i jest czym się zachwycać. W podobnych klimatach mamy dynamiczny i rozpędzony "Ready to strike", który również utrzymany jest w speed metalowym stylu. Znakomita petarda i właśnie w takich aranżacjach band wypada najlepiej. Lata 80 wybrzmiewają i to w najlepszy sposób w "The Shark". Prawdziwy hit, który od razu wpada w ucho. Mroczniejszy "The lights are on" jest uroczy i znów nie brakuje elementów Iron maiden. Nawet taki prosty i nieco hard rockowy "Wrath of thesus".
War Dogs dopiero zaczyna swoją przygodę z heavy metalem i ten start jest naprawdę udany. "Die by my sword" to porcja klasycznego heavy metalu w stylu lat 80. Band pokazuje tutaj swój talent i pomysł na granie. Jest w nich ogromny potencjał i mam nadzieję, że go w pełni wykorzystają. Dla fanów Iron Maiden, Diamond head czy Judas Priest pozycja obowiązkowa.
Ocena: 8/10
niedziela, 5 stycznia 2020
HAUNT - Mind Freeze (2020)
Nagrać płytę w klimatach lat 80 to wyczyn, które wiele kapel potrafi zrobić i to bez większego problemu. Bardzo łatwo przychodzi też odtworzenie odpowiedniego mrocznego, przybrudzonego brzmienia. Problem zawsze tkwi w ciekawych melodiach i pomysłowych riffach. Jeśli ten aspekt zostanie zaniedbamy to skończy się to nie powodzeniem. Amerykański Haunt to dobry przykład, że czasami może coś nie wyjść. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Mind Freeze" to najsłabszy album w ich dyskografii.
Przede wszystkim band niczym nie zaskakuje i poszedł trochę na łatwiznę.Mamy kontynuację tego co band prezentował na poprzednich płytach, ale jakość jest niższych lotów. Brakuje ikry, troszkę intrygujących melodii. Mamy jasne punkty, ale album jako całość wypada nie równo. Haunt to przede wszystkim znakomity duet Trevora i Johna, który niestety na tym albumie wypada troszkę poniżej oczekiwań. Niby jest dynamicznie, niby melodyjnie, ale jest to wszystko jakieś takie monotonne i bez polotu. Trevor to człowiek, który odpowiada za partie wokalne i to on napędza ten band.
Haunt zaskoczył mnie mrocznym klimatem i prawdziwym klimatem lat 80, który wybrzmiewa w otwierającym "Light the Beacon". Niestety brakuje tutaj jakiegoś mocnego riffu i ciekawszej melodii, które by porwały słuchacza. Jak wspomniałem nowy album ma swoje dobre momenty i jednym z nich jest "Hearts on Fire". Znakomicie tutaj band idzie w ślady Angel Witch, Night Demon czy Cauldron. Bardzo dobrze wypada też energiczny "Divide and conquer" czy klimatyczny "Saviors of man", który przemyca troszkę stylistyki z filmów Johna Carpentera. Kolejną petardą na płycie jest rozpędzony "fight or flight", który utrzymany jest w speed metalowej stylistyce. "Have no fear" ma ciekawy klimat, ale brakuje tutaj nieco dopracowania i mocniejszego uderzenia. Warto jeszcze wyróżnić melodyjny "On the stage" z nutką twórczości iron maiden w tle.
Haunt pokazuje, że grać potrafi i że nie są im obce klimaty mroczne zaczerpnięte z lat 80. " Mind Freeze" to dobry album, który słucha się całkiem dobrze, aczkolwiek brakuje tutaj równego materiału i więcej petard pokroju "Hearts on fire". Troszkę szkoda, bo band miewał lepsze albumy.
Ocena: 6.5/10
Ocena: 6.5/10