Strony
▼
poniedziałek, 29 kwietnia 2024
MELODIUS DEITE - Demonology (2024)
Melodius Deite powraca po 4 latach ciszy i ma do zaoferowania nowy krążek zatytułowany "Demonlogy". To już 5 album w dorobku grupy i pierwszy z udziałem nowego wokalisty tj Maxa Cruza. Poprzedni krążek "Elysium" bardzo mi przypadł do gustu i tutaj słychać kontynuacje stylu zaprezentowanego na tamtym albumie. W dalszym ciągu słychać nawiązania do twórczości Dark Moor czy Rhapsody i bardziej klasycznych grup grających power metal. Przede wszystkim mocno dają o sobie znać lata 90, gdzie power metal rozkwitał w najlepsze. "Demonlogy" to bez wątpienia pozycja godna uwagi, choć do pełni szczęścia troszkę zabrakło.
24 kwietnia ukazał się "Demonlogy" i to premiera warta uwagi, jeśli gustuje się w power metalu. Przede wszystkim brawa za pewne powiązania z neoklasycznym power metalem, za pomysłowe i łatwo wpadające w ucho partie gitarowe. Znakomicie one współgrają z klawiszami, tworząc przepiękną barierę dźwięków. Jest z polotem, majestatycznie i tak klasycznie. Nowy wokalista ma łagodną manierę, pokroju Kiske i pasuje do takiego grania. Jest tutaj sporo momentów, które potrafią rzucić słuchacza na kolana. Tak jest w przypadku "Lucifer" i aż łezka w oku się kreci, bo brzmi to znakomicie i bardzo w stylu starych płyt Dark Moor. Podobne emocje wzbudza bardziej stonowany i wyważony "Knights of Heaven" , gdzie band stawia na klimat i romantyczny nastrój. Czasami band za bardzo idzie w takie stonowane i spokojne dźwięki, co nie do końca mi to odpowiada. Odnoszę wrażenie, że miało być epicko i z rozmachem, a zrobił się przerost formy nad treścią. Taki "Warriors heart and soul" jest dobrym tego przykładem. Mocny i pełen energii jest "Heroes Strike Back" i w takim stylu band wypada najlepiej. Potem im dalej w las tym różnie bywa. Mamy ciekawe momenty przeplatane z spokojnymi i bardziej komercyjnymi. Mimo niedociągnięć, słabszych momentów, ta płyta zasługuje na uwagę.
Melodius Deite ma intrygujący styl i duży plus dla nich za petenty wyjęte z twórczości Dark Moor, Insania czy Rhapsody. Band ma swój własny styl, który rozwijają i upiększają. Przepiękne nawiązania do lat 90, gdzie power metal rozkwitał i był boom na ten rodzaj metalu. Nowy wokalista wpasował się do muzyki Melodius Deite. "Demonlogy" to może nie najlepszy album tej grupy, ale wciąż bardzo udane dzieło w kategorii power metalu, które zasługuje na uwagę !
Ocena: 8.5/10
ps. Sorry Stefan za brak ostatniego akapitu, ale internet coś płata dzisiaj figla :)
niedziela, 28 kwietnia 2024
RAT KING - Rat City (2024)
Jak miło jest widzieć, że polska scena heavy metalowa rośnie w siłę. Niegdyś dominowały tylko agresywne i ciężkie odmiany heavy metalu. Death Metal czy black metal to był nasz konik, a heavy metal jakoś tak kulał i był bardzo podziemny. W obecnych czasach przybywa nam kapel grających klasyczny heavy metal, czy też heavy metal z domieszką power metalu czy speed metalu. Duma rozpiera na samą myśl. Pewnie wielu maniaków heavy metalu obserwuje kanał nwothm full albums na you tube i pewnie nie raz coś dla siebie wybrało. Zobaczyć tam na tym kanale, kolejny polski band, który dociera do innych zakamarków świata to naprawdę rozpiera duma. Zwłaszcza widząc nazwę Rat King, która ma w sobie to coś, co pozwoli jej się przebić. Band ma pomysł na siebie, a przede wszystkim talent i nie przeciętnie pomysły. Tak "Rat City" to coś więcej niż debiut pochodzącej z Katowic formacji Rat King.
Płyta zawiera heavy/speed metal osadzony w latach 80. Band zadbał, żeby ta skojarzenia z latami 80 towarzyszyły nam na każdym kroku. Kiczowata i prosta okładka, solidne, nieco przybrudzone brzmienie, czy wreszcie krzykliwy głos Stanley Cioska z Axe Crazy sprawiają, że można się poczuć jakby płyta została nagrana w latach 80. Całość jest bardzo szczera i pomysłowa. Te wykonania trafiają do serca i zachwycają swoją prostotą. Tutaj nie trzeba eksperymentowania, partie gitarowe oparte są na zadziorności, szybkości, a przede wszystkim chwytliwości i przebojowym charakterze. Każdy kawałek niesie ze sobą energią i heavy metalowy pazur. Panowie odrobili zadanie domowe i zmajstrowali majstersztyk.
Szczury słychać w intrze, pojawia się nie pokój i nutka tajemniczości. Intro "Invitation to the rat feast" i słychać hołd dla Iron Maiden. Kocham intro "the Ides of March" ironów z killers i tutaj intro brzmi podobnie. To nie minus, a spory plus. Piękne wejście melodii w "rat city" i mamy klasyczny heavy/speed metal. Grać old schoolowo to jedno, ale robić to na wysokim poziomie to już wyższa szkoła jazdy. Gitary tną aż miło, ale to nie tylko pędzenie do przodu. Pomysłowo to wszystko rozplanowane. Jestem kupiony! "Enemy of an Enemy" jakoś mi zaleciało w początkowej fazie Accept, ale to już nie chodzi skąd są wzorce, ale ile w tym miłości do lat 80, do swoich idoli, którzy ukształtowało tych młodych muzyków. Ryk gitar, rozpędzona sekcja rytmiczna i speed metalowa jazda bez trzymanki to atuty "Homonculus". Hit za hitem i "Leather Shop" też do nich należy. Band bawi się konwencją i nie chce lecieć na jednym riffie, dlatego tak dobrze się tego słucha. Ciekawe przejścia i podniosły refren sprawiają, że "Witches and Skulls" to heavy metal lat 80 w pigułce. "Game of Two" to już więcej starego Accept niż na nowej płycie "Humanoid". Klasyka! Jakże piękne wejście perkusji mamy w zadziornym "The Cat" i jakoś zaleciało mi Warlock czy grave Digger. Panowie nawet radzą sobie z kolosami i "Rulers Machine" to kopalnia ciekawych partii gitarowych i solówek. Wielki finał to petarda w postaci "The Duel". Włosy stają dęba, jak to świetnie brzmi. Szokuje, że to wszystko jest made in Poland. Szok i nie dowierzanie.
Nie, to nie jest kolejny heavy speed metal z Kanady. Oni mają Traveler, czy Riot City, a my mamy Rat city, czyli Rat King, który pokazuje że heavy/speed metal można u nas grać i podjąć walkę z najlepszymi na świecie. Brawo panowie! Kawał świetnej roboty. Niech idzie to w świat i niech wiedzą, że i u nas powstają świetne płyty.
Ocena: 9/10
TASSACK - Old Skull (2024)
Jedno spojrzenie na okładkę i można odnieść wrażenie, że gdzieś ten styl rysowania widziałem. Przypomnijmy sobie okładkę "Dead End" Turbo, czy okładkę "Oddech wymarłych światów" i zobaczymy powiązania z okładką najnowszego albumu thrash metalowej formacji Tassack z Budzynia, która nosi tytuł "Old Skull". Jerzy Kurczak znów namalował godną zapamiętania okładkę, ale to nie szata jest najważniejsza, lecz zawartość. Tassack działa od 2014r i już w sumie nagrali 4 albumy. Trochę wstyd się przyznać, ale jakoś wcześniej nie miałem do czynienia z tym bandem. Mój błąd, bo w tej kapeli drzemie ogromny potencjał. Panowie potwierdzają, że to nazwa która budzi respekt, pokazuje że w Polsce może powstać znakomita thrash metalowa płyta na światowym poziomie.
Nie tylko okładka zabiera nas w rejony lat 90. Samo brzmienie, styl komponowania i aranżacji też mocno nawiązuje do starych dobrych płyt z polskiej sceny metalowej, ale nie tylko. W muzyce Tassack jest też coś z Anthrax, czy Tankard. Kto szuka energię, agresję, a zarazem melodyjność i przebojowość ten trafił pod właściwy adres. Na płycie błyszczy lider Grzegorz Wojtasik, który pełni rolę basisty i wokalisty. Jego wokal jest zadziorny i idealnie pasujący do zawartości i stylu grupy. Do tego znakomicie brzmi na tej płycie bas. Bardzo intensywny, wyrazisty i nadający odpowiedniego tonu całości. Potęgą Tassack jest duet gitarowy tworzony przez Mikołaja i Dawida. Panowie dają czadu i nie ma tutaj miejsca na nie potrzebna zwolnienia czy kombinowanie. Od początku do końca jest thrash metalowe łojenie na najwyższym poziomie. Brzmi to tak znakomicie, że słucha się tego jednym tchem.
Jakże szybko mija czas z muzyką Tassack. 34 minuty upchane w 9 kompozycjach szybko zlatuje. Na dzień dobry strzał prosto w pysk za sprawą brutalnego, ale jakże melodyjnego "Łupieżca". Old schoolowy thrash metal, który przypomina mi poniekąd stare czasy Turbo, ale nie tylko. Ten bas na tej płycie to istne cudo. Już tytułowy "Old Skull" to znakomicie prezentuje. Co za pokaz mocy i umiejętności. Sam utwór zróżnicowany, pełen ciekawych przejść i nawet coś z Anthrax można się doszukać. Trzeba przyznać, że teksty i używanie przekleństw pasuje do tej kapeli i nie irytuje to w żaden sposób. Dobitnie to potwierdza taki zagrany na luzie "Wiejska Maszyna Rozpierdolu" i to luzackie podejście przypomina nieco Tankard. Numer 4 to "Szajse Musik" i tutaj band zaskoczył pomysłowością i świeżością. Utwór bardzo ciekawie brzmi, a wszystko za sprawą patentów bardziej hip hopowych. Udział Nagły Atak Spawacza zrobił swoje i znakomicie połączył się z thrash metalową manierą. Tak jak oni tutaj śpiewają "dla innych gówno warte, a dla innych hity". Dla mnie to akurat hit. Dobra wracamy, do thrash metalowego łojenia i "Krąg" to kolejny mocny punkt na płycie. Kawałek o nieco bardziej technicznym wydźwięku i z ciekawymi przejściami. Nieco zwalniamy tempo w bardziej heavy metalowym "Zemsta królowej anny" i znów ten przeszywający bas. Można słuchać bez końca. Band na pewno zaskakuje lekkim, nastrojowym wejściem w "Pokłosie/Zimny chirurg". Imponują umiejętności muzyków i ich pomysły na kompozycje i aranżacje. Nie ma lipy i brzmi to na miarę najlepszych thrash metalowych kapel. Sporo energii niesie ze sobą dynamiczny "Śmierć Ożywieńcom" i sam finał to "Rozdroża" czyli ballada w thrash metalowym stylu. Pomysłowo i z pazurem.
Jeden tytuł z tej płyty idealnie określa styl Tassack. "Wiejska Maszyna Rozpierdolu" i coś w tym jest. Band gra agresywnie, bardzo pewnie siebie i z jednej strony czerpie garściami od najlepszych, a z drugiej strony mają pomysł na siebie i na swój styl. Thrash metal pełną gębą i Tassack pokazuje, że w naszym kraju można jeszcze stworzyć znakomity thrash metalowy album, którym można się chwalić zagranicami Polski. Świetna Robota Tassack! Jedna z najmilszych niespodzianek roku 2024.
Ocena: 9/10
sobota, 27 kwietnia 2024
MORGUL BLADE - Heavy metal Wraiths (2024)
Black metal to jeden z tych odmian heavy metalu, który jakoś nigdy nie był mi po drodze. Były różne podejścia, ale zazwyczaj kończyło się to wszystko niepowodzeniem. Ostatnim czasy sięgam po mieszankę black/heavy/speed metal i taka mieszanka bardzo mi odpowiada. Mroczny, ponury klimat nie przytłacza, a specyficzny, drapieżny wokal zamiast być wadą, staje się atutem. Tak porwał mnie Graveripper, Hellripper czy Diabolic Night. W tym roku roku też jest kilka takich płyt z taką stylistyką. Demonslaught 666 był najpierw, a teraz czas na pochwały dla najnowszej płyty amerykańskiej formacji Morgul Blade. "Heavy metal wraiths" to bez wątpienia płyta warta grzechu, nawet dla tych którzy na co dzień nie siedzą w black metalu.
Co ciekawe skład tego zespołu tworzy muzycy, którzy również grywają w Heavy Temple, który gra klimatyczny doom metal. Sam morgul blade powstał w 2018r i dorobił się tylko debiutu. Nowe dzieło to znakomita dawka nwothm, pomysłowych riffów, ciekawych przejść, zmian temp i rasowych hitów. Black metal jest tutaj dodatkiem, uzupełnieniem, który nie przytłacza a sprawia że płyta ma swój urok. Wokal Klaufa jest specyficzny, ale oddaje black metalowy charakter. Klauf to też uzdolniony gitarzysta, który współtworzy zgrany duet gitarowy z Elyse Nighthawk. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, na chwytliwe melodie i proste, a zarazem zadziorne partie gitarowe. Nie ma nudy i w każdym utworze w zasadzie coś się dzieje.
Brzmienie kreowane na wzór płyt z lat 80, co jest kolejnym atutem. Z resztą sama oładka to prawdziwe cudo i można się w nią gapić godzinami i wciąż zachwyca. Cudo! Co do kompozycji, to już "Eagle Strike" daje sygnał bardzo wyrazisty, że tutaj dominuje heavy metal lat 80. Coś z Manowar można doszukać się w marszowym i takim bojowym "Beneath the black sails". Tytułowy utwór to rasowy killer. "Heavy metal wraiths" opiera się na wciągającej melodii, która może nie brzmi oryginalnie, to jednak zachwyca. Do tego te elementy black metalowe, które dodają uroku całości. Podobne chwyty zastosowano w "Frostwyrm Cavarly", choć tutaj można doświadczyć potęgę black metalu. Band przyspiesza w "Spider god" i znów band pokazuje, że potrafi bawić się konwencją i nie poprzestają na jednym motywie. Jakże piękna paleta dźwięków pojawia się w "Neither Cross Nor Crown" i nawet momentami gdzieś tam echa Mercyful Fate można się doszukać. Mocny i pomysłowy kawałek.
Heavy metal Wraiths to tytuł, który może dotrzeć do wielu słuchaczy. Dotrze do maniaków speed metalu, do fanów heavy metalu lat 80, do tych co lubią speed metalowe patenty, a także do tych co kochają agresję, ale również i melodyjny aspekt metalu. Każdy znajdzie coś dla siebie. Morgul Blade to kolejna ważna pozycja do zapoznania się z tego roku! Warto mieć na swojej półce.
Ocena: 9/10
piątek, 26 kwietnia 2024
ACCEPT - Humanoid (2024)
Accept to żywa legenda, to jeden z tych kultowych kapel z lat 80, która wciąż istnieje, gra, daje masę koncertów i tworzy nową muzykę. Nie ma Udo, nie ma Baltesa, czy Hermana Franka, ale wciąż jest Wolf Hoffmann i póki on jest to dziedzictwo Accept będzie trwać. Udo ze swoim zespołem najwięcej ma tutaj dopowiedzenia i Accept troszkę jakby w cieniu Udo. Zostawmy porównywanie dwóch obozów muzyków Accept i skupmy się na Wolfie i Accept. Od kiedy pojawił się w zespole Mark Tornillo to band jakby na nowo ożył i nowy wokalista pokazał, że bez charyzmatycznego Udo można dalej tworzyć i nagrywać albumy nie gorsze niż te kultowe z lat 80. Terapia szokowa za sprawą "Blood of the nations" to jeden z najlepszych albumów Accept i znakomity powrót po latach. Kolejne albumy trzymały wysoki poziom i dostarczały hity na miarę tych z lat 80. "The Rise of chaos" okazał się nieco bardziej schematyczny i taki nieco na jedno kopyto. Serce moje skradł "Too mean to die", który mocno zbliżył się do czasów "Objection Overruled". Byłem ciekawy w jakim kierunku band pójdzie. Accept to wiadomo klasa sama w sobie i nigdy nie nagrali gniota. "Humanoid", który niby nawiązuje gdzieś tam do "metal heart" w niczym nie przypomina tamten album. Nie dostaniemy tutaj kolejny klasyk, który przetrwa próbę czasu. A co dostajemy?
Do Accept nic nie ma, bo uwielbiam ich. To jeden z tych zespołów, który wprowadził mnie w świat heavy metalu. Mają swój styl i dostarczyli sporo świetnych albumów. Moje metalowe serce jednak krwawi, kiedy słyszę że jeden z moich idoli nagrywa płytę schematyczną, zagraną taką od niechcenia. Gdzie się podziały te znakomite melodie? te charakterystyczne solówki? Gdzie te chwytliwe i proste refreny? Gdzie się podziały wyraziste i pomysłowe riffy? Bardzo skromnie pod tym względem. Płyta jest solidna, dobra czy co tam chcecie. Jest, bo nagrali to doświadczeni muzycy, którzy oparli się na sprawdzonym schemacie. Brzmienie Andy Sneap, ciekawa okładka, krzyczący Mark, który próby maskować wszystko i wszędobylski Wolf, który wszędzie próbuje zaznaczyć swoją obecność. Co z tego wynika? W sumie nic. Dostajemy masę zadziornego heavy metalu, który nie rzuca na kolana, nie zaskakuje i nie zapada w pamięci. Płyta przelatuje i co jest przykre, że single który były dobre stanowią najlepsze kompozycje na płycie.
To uczucie, że cały materiał jakby powstał w jakimś kreatorze utworów accept, jakby sztuczna inteligencja stworzyła nam materiał accept. Niby mamy mroczne wejście w "Diving into Sin". Ot co solidny kawałek, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. Riff taki oklepany i mało wybijający się, a sam refren też taki bez emocji. Singlowy "Humanoid" nie skradł mojego serca i również początkowo wydał mi się jakiś taki bez wyrazu. Z czasem ten utwór stał się jednym z najlepszych kawałków na płycie. Solówki Wolfa robią tutaj robotę i przypominają echa starych płyt. Uwielbia kiedy Accept tworzy takie lekkie, przyjemne kawałki jak "Frankestein", gdzie nie boją się wkręcić patenty bardziej hard rockowe. Nie rusza mnie też stonowany "Man up", który również ociera się o hard rocka. Wieje nudą niestety. O dziwo ożywienie następuje przy "Reckoning" i singiel też od razu nie przypadł mi do gustu. Tu na płycie zyskał sporo, kiedy wokół pojawiają się gorsze kompozycje. Ballada "Ravages of Time" też jakoś niczym się nie wyróżnia i przemija nie zauważona. Klasycznie zaczyna wybrzmiewać taki "Unbreakable" i nie jest to może majstersztyk, ale to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Mocny i zadziorny riff i partie wokalne Marka sprawiają, że utwór zasługuje na wyróżnienie. Dalej mamy mało atrakcyjny "Mind games", który też jest jakiś bez mocy i pomysłu. Echa Ac/Dc znajdziemy w "Straight up jack". Taki hard rockowy kawałek na rozluźnienie. Killer na pewno dostajemy na sam koniec. "Southside of hell" opiera się na szybkim tempie, agresywnym riffie i to jest Accept na jaki się czeka.
"Humanoid" to po prostu kolejny album accept i nic więcej. To na pewno nie jest najlepszy album w dorobku grupy, to nie jest płyta które pokazuje w pełni potencjał Accept. Stać ich na więcej. Nowy album jest schematyczny, oklepany, bez ikry i bez tego przebłysku geniuszu. Doświadczenie i umiejętności sprawiają, że to solidny heavy metalowy krążek. Fani Accept będą wychwalić i wywyższać pod niebiosa. No jeśli nie zna się nic innego niż Accept czy Judas Priest, to kto wie można nawet ktoś wrzuci ten album do top 10? Wynudziłem się i albo zostaje odpalić starsze płyty Accept, albo odpalić ostatnie dzieło Udo, która wypada bardziej korzystniej w starciu z "Humanoid".
Ocena: 7/10
czwartek, 25 kwietnia 2024
VALKYRIA - Indomito (2024)
Rok 2024 jest bardzo intensywny i dostarcza nam sporo płyt i to na wysokim poziomie. W natłoku tego wszystkiego umknęła mi premiera najnowszego krążka hiszpańskiej formacji Valkyria. To nie jakieś tam żółtodzioby, co stawiają pierwsze kroki na scenie metalowej. Band działa od 2014 r i już na swoim koncie mają dwa znakomite krążki. 6 lat przerwy i pojawienie się w 2021r nowego basisty tj Roberto Castaneda, ale w końcu udało się zmajstrować nowy materiał. Fanom heavy/power metal nie może być obcy "Indomito".
To płyta wielowymiarowa, pomysłowa i zagrana z polotem. Każdy dźwięk ma swoje miejsce, przeznaczenie, a całość jest klimatyczna i taka współczesna. Aguirre i Hernandez to dwaj uzdolnieni gitarzyści, którzy wyczyniają tutaj cuda. Ich gra jest urocza, pełna różnych ciekawych przejść, zwolnień, zmian temp. Ogólnie dużo się dzieje i jest czym się zachwycać. Całość znakomicie spina wokal Hernandeza. Gość ma charyzmę, technikę, parę w głosie i ogólnie sieje zniszczenie na każdym kroku. Muzycznie jest tutaj wszystko. Otwierający "La cuna del silencio" to rasowy heavy/power metal z mocnym riffem i nutką progresywności. Lekki, chwytliwy i niezwykle melodyjny power metal mamy w "Ave inmortal". Majstersztyk! Dynamiczny, a zarazem zadziorny "Siempre fuertes" to taki hicior, który w pełni oddaje potencjał i jakość tej grupy. Brzmi to świeżo i pomysłowo. "Espiritu Indomito" i znów zabawa konwencją i dostarczanie klimatyczne i pomysłowego heavy/power metalu. Dalej warto wyróżnić podniosły i przebojowy "Vive imaginacion", który imponuje zgraniem i techniką zespołu. Jest szybko, z niezwykle podniosłym i chwytliwym refrenem. Co za moc! Na sam finał zostaje "Zyklon B", gdzie band wtrąca elementy progresywne, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Brawo panowie!
Valkyria na tej płycie jest pewna siebie, tworzy pomysłowe utwory i pokazuje, że heavy/power metal nie musi być przewidywalny i oklepany. Wciąż można grać współcześnie, pomysłowo i z pazurem. Band trzyma wysoki poziom i pokazuje po raz kolejny klasę. Jeśli komuś umknęła premiera tak jak mi, to trzeba to czym prędzej nadrobić.
Ocena: 9/10
PERSEUS - Into the Silence (2024)
Najpierw była Metalowa Opera Avantasia, potem legend Valley doom Mariusa Danielsena, a teraz w podobnej konwencji jest włoski Perseus i ich najnowsze dzieło zatytułowane "Into the Silence". Dwie pierwsze płyty tej formacji przykuwały uwagę i dawały nadzieję na coś wspaniałego w przyszłości. Potem nastał okres milczenia, a teraz po 8 latach wydają nowy album, który znakomicie definiuje power metal. Tu znajdziemy wszystko co charakteryzuje ten styl muzyczny. Płyta, która sieje zniszczenie, która jest kopalnią hitów i niezwykle atrakcyjnych melodii. To coś więcej niż kolejny power metalowy album.
Goście tutaj są znakomici. Każdy z nich odbija swoje piętno i pozostawia swój ślad. Mamy prawdziwą śmietankę włoskiego power metalu i melodyjnego grania. Francesco Cavalieri, Marco Pasterino czy wild steel to tylko pierwsze z brzegu nazwiska. Piękna tajemnicza okładka od razu daje sygnał, że czeka nas coś wyjątkowego. Samo brzmienie mocno nawiązuje do lat 90, co bardzo cieszy. Znajdziemy tutaj dużo klasycznych rozwiązań, dużo wpływów Helloween, ale nie tylko. Power metal jest tu wszechobecny i można poczuć się tak jakby Perseus próbował podać nam różne odmiany tego gatunku. Bywają progresywne zacięcia, jest też symfonicznie, jest też rycersko, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Antonio Abate to znakomity i utalentowany wokalista, a do tego te pojedynki na wokale z gośćmi są naprawdę urocze. Do tego płyta jest bardzo zróżnicowana pod względem partii gitarowych i tutaj chylę czoło przed popisami duetu Guzzo/Pinto. Jest szybko, majestatycznie, z rozmachem i z pomysłem. Nie ma miejsce na nudę i całość brzmi świeżo, pomimo że band nie kreuje niczego nowego w tym gatunku.
Dużo starego Helloween na pewno znajdziemy w klasycznie brzmiącym "Into the Silence". Jest szybkość, mocny i chwytliwy riff, do tego sam refren niezwykle podniosły i oddający hołd Helloween. To jest power metal w najlepszym wydaniu. Tiranti z Labyrinth zrobił tu fenomenalną robotę. Sporo klimatu fantasy mamy w melodyjnym "Strange House" i to kolejna piękna kompozycja. Francesco Cavalieri musiał się pojawić w power metalu z nutką folku i taki jest "The kingdom". To kompozycja, która z miejsca stała się moją ulubioną. Prawdziwy hicior, który na długa zapada w pamięci. Sam podniosły refren rozkłada na łopatki. Taki ma być power metal! Kto gustuje w nastrojowym, progresywnym power metalu, ten doceni zróżnicowany "The Picture of my time". Uwielbiam głos Pasterino i to co się dzieje w "Defenders of the light" przyprawia o ciarki. Rozpędzony, power metalowy killer w rycerskim klimacie. Mocna rzecz! Pomysłowy "Twilight" pokazuje, że można grać uroczy epic heavy metal w stonowanym tempie, gdzie liczy się pomysłowa melodia i mocny riff. Kawałek wyróżnia się, dlatego od razu zapada w pamięci. Band znakomicie się bawi konwencją, nie ma silenia się na coś konkretnie, nie ma kopiowania, a jest próba stworzenia coś wyjątkowego, świeżego. Ten epicki heavy metal daje o sobie znać jeszcze w zadziornym "Warrior", który sprawdza się jako heavy metalowy hymn. Te bojowe okrzyki, ten rycerski klimat jest tutaj naprawdę uroczy. Na sam finisz znów melodyjny, nieco taki słodszy power metal, ale "Cruel Game" to nie jakaś parodia, czy kicz. Tutaj gra się na poważnie i dawka melodii i energii jest piorunująca. Świetne zwieńczenie płyty.
Perseus zebrał znakomitych wokalistów, którzy gloryfikują tutaj power metal. Każdy z nich zostawia po sobie ślad i odbija swoje piętno. Pojedynki na głosy są imponujące, a cała oprawa przyprawia o dreszcze. Tutaj jest hołd dla power metal, jest definiowanie tego gatunku i pokazanie, że wciąż można tworzyć prawdziwe perełki. Rok 2024 dalej nas rozpieszcza i dostarcza nam kolejną perełkę. Najlepszy album perseus.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 22 kwietnia 2024
DEMONSLAUGHT 666 - Endless Witchcraft (2024)
Nie często sięgam po wydawnictwa z Chin, ale kiedy zobaczyłem okładkę debiutu Demonslaught 666 i gatunek w którym się obracają, postanowiłem za ryzykować i zobaczyć co mają do zaoferowania. Ryzyko się opłacało, bo to kolejna perełka roku 2024. Sam zespół powstał w 2020r i obrali za cel granie heavy/speed metalu z wyraźnymi wpływami black metalu czy thrash metalu. Nie kryją inspiracji Venom, Sodom, czy przede wszystkim Hellripper czy Cruel Force. "Endless Witchcraft" to prawdziwa petarda, która sieje zniszczenie.
Band tworzy 3 muzyków i każdy może się pochwalić doświadczeniem. Perkusista A New Machine grywał w Avalanche, gitarzysta Evilslaughter grał w Chemical Assault, a Paravoid odpowiada za bas i wokal. To doświadczenie przedkłada się na jakość, na świeżość i atrakcyjność zawartych tu dźwięków. Wszystko jest spójne i przemyślane. Płyta kipi energią, drapieżnością i pomysłowymi partiami gitarowymi. Okładka jest mroczna i ten mrok tworzy odpowiednią aurę. Samo brzmienie z jednej strony nasuwa na myśl lata 80, ale jest mocne, wyraziste. Nie ma miejsce na fuszerkę. Wokal Paravoid to taki ukłon w stronę thrash metalu i black metalu. Jest charyzma, technika i pazur, który nadaje całości drapieżności. Zgrany team, który może działać cuda.
8 kawałków, 8 killerów, 8 dobrze wyważonych kompozycji, które rzuca na kolana. Nie ma miejsce na nie potrzebne zwolnienia i udziwnienia. Klasyka rządzi. Ileż energii niesie ze sobą otwieracz "Deadly Autumn", który od razu pokazuje na co stać zespół. Szybkie tempo, mocny riff i spora dawka atrakcyjnych melodii. Równie dynamiczny jest "Witchcraft & tempestuous fire" i dostajemy kolejną znakomitą porcję speed/thrash metalu z nutką black metalu. Nie brakuje w tym wszystkim ciekawych i łatwo wpadających w ucho melodii co potwierdza "Phathom Witch" czy "Banshee". Całość zamyka "Eternity, Darkness & Damnation", który kipi energią i taki speed metal to ja kocham. Ta pewność siebie, ta świeżość i drapieżność jest imponująca.
Debiut to złe słowo, by opisać "Endless Witchcraft", bowiem ta płyta to majstersztyk w kategorii heavy/speed metalu. Miłym dodatkiem są elementy black metalu, czy też thrash metalu. Jazda bez trzymanki od początku do samego końca. Chińska formacja Demonslaught 666 to prawdziwa niespodzianka roku 2024.
Ocena: 9/10
niedziela, 21 kwietnia 2024
BATTLECREEK - Maze of the mind (2024)
Thrash metal w tym roku też pozytywnie zaskakuje, bo jest ogromny wypływ ciekawych wydawnictw, które zasługuję na uwagę i potrafią uzależnić. To nie jakieś tam chwilowe zauroczenie. Do tej śmietanki na pewno warto dodać niemiecki Battlecreek, który powraca z nowym albumem po 9 letniej przerwie. Szykowali w podziemiach, w domowym zaciszu prawdziwą petardę i "Maze of the Mind" to bez wątpienia najlepszy album w ich dorobku i jeden z najciekawszych krążków thrash metalowych roku 2024.
Ostoją tej kapeli jest utalentowany gitarzysta Chris i wokalista Berne, który potrafi nadać całości agresji i przebojowego charakteru. Talent to jedno, ale trzeba też mieć pomysł na ciekawe kompozycje, na wciągające partie gitarowe i na to, żeby nie przytłoczyć słuchacza brutalnością i jednocześnie przyciągnąć uwagę. Band umiejętnie balansuje między agresją, a chwytliwością i melodyjnością. Bawią się konwencją, a przy tym inspirują się twórczością Exodus, czy Testament.
W końcu band zadbał o klimatyczną i miłą dla oka okładkę, a samo brzmienie też jakby bardziej dopieszczone. Słuchając płyty można odpłynąć przy rozpędzonym "Implosion of the sun", a można zachwycić się również niezwykle melodyjnym "King of Rats". Dalej wkracza nieco bardziej techniczny "Maze of the mind", który potwierdza znakomitą formę zespołu. O szybsze bicie serca przyprawia rozpędzony "Thou shalt not kill" i to też dobry przykład, że nie brakuje tutaj hitów. Mocna rzecz! Nieco bardziej stonowany "Pleasures of the Hangman" przemyca sporo heavy metalowego pazura. Z kolei dużo agresji i ciekawych przejść uświadczymy w dynamicznym "Border Patrol", gdzie dostajemy thrash metalowe szaleństwo. Killer z prawdziwego zdarzenia.
Ciężka praca battlecreek w końcu zaowocowała. Band pracował na to, żeby nagrać w końcu coś z górnej półki i w końcu się udało osiągnąć cel. "Maze of the mind" to soczysty thrash metal, w którym nie brakuje killerów, ostrych partii gitarowych, ale i ciekawych melodii, czy prawdziwych hitów. Płytę słucha się jednym tchem. Mocna rzecz! Najlepszy album Battlecreek!
Ocena: 8.5/10
SAVAGE WIZDOM - Whos Laughing Now (2024)
10 lat kazał nam czekać amerykański Savage Wizdom na nową porcję muzyki. Nie jeden fan heavy/power metalu czekał na ich powrót w końcu panowie grają na wysokim poziomie, a ich ostatnie wydawnictwo "A new beginning" to kawał wysokiej klasy krążka w kategorii heavy/power metalu. Byłem ciekaw, czy band po takim czasie nie zatraci swojego charakteru i jakości. Jak się okazuje najnowsze dzieło zatytułowane "Whos Laughing Now" podtrzymuje wysoką formę zespołu, choć nie udało się przebić "A new Beginning". Mimo pewnych wad, to wciąż płyta która zasługuje na uwagę.
Również i tym razem nie obeszło się bez zmian personalnych. Do formacji wrócił perkusista Chris Salazar,doszedł też basista Faron Valencia i ta sekcja rytmiczna dobrze się spisuje, co zresztą słychać od pierwszych sekund. Jest odpowiednia dynamika, tempo, a to zawsze cieszy. Duet gitarowy tworzony przez Steve'a i Pablo stara się trzymać klasycznych rozwiązań. Mocne wyraziste riffy, rycerski charakter, nutka epickości i duża dawka ciekawych melodii. Panowie wiedzą jak grać ciekawy heavy/power metal, który potrafi pozytywnie zaskoczyć. Nagrali kolejny udany album, który umacnia ich pozycje na rynku.
Ileż energii, ileż pasji jest w takim rozpędzonym "Life on the Run". Szybkie tempo, mocny riff i łatwo wpadający w ucho refren i killer gotowy. Mocny start płyty. Henning Base jakoś przypomniał mi stare dobre czasy Metalium w "The Need To Soar". Heavy metal pełną gębą i panowie dają czadu. Pojawiają się tutaj też bardziej rozbudowane kompozycje jak "Blayden's Conquest", czy bardziej stricte power metalowe kawałki jak "Dark Horizon". Zwłaszcza "Dark Horizon" przyciąga uwagę, bo jest niezwykle dynamiczny, zadziorny i przebojowy. Mocna rzecz, które potwierdza drzemiący potencjał w tej grupie. Nieco toporniejszy "Whos laughing now" imponuje melodyjnością, a "Revenge for a king" drapieżnością i rozbudowaną formą. Na koniec kolos w postaci "The wreck of the Titan" i tutaj sporo dobrego się dzieje, choć kawałek wydłużany troszkę na siłę.
Savage Wizdom wrócił w dobrym stylu i nagrał naprawdę udany album, który umacnia ich pozycję. Może nie udało się przebić poziomu poprzedniej płyty, może jest kilka wad i troszkę słabszych momentów, to jednak jako całość album wypada bardzo dobrze. Jest pazur, jest pasja, jest sporo klasycznych dźwięków i nie brakuje też killerów. Tak, "Whos laughing now" to płyta godna uwagi.
Ocena: 8/10
sobota, 20 kwietnia 2024
TAROT - Glimpse of the dawn (2024)
Widząc nazwę Tarot, jakoś pierwsze co mi przyszło na myśl to fiński Tarot w którym gra Marko Hietala z Nightwish. Tym razem chodzi o inny Tarot, a mianowicie ten z Australii. Formacja działa od 2011r i nagrała póki co dwa albumy. Najnowszy krążek zatytułowany "Glimpse of the dawn", który ukazał się 12 kwietnia. Okładka intryguje i wiele osób pewnie podobnie tak jak ja pominęło owe wydawnictwo. Warto jednak może wrócić i nadrobić zapoznanie się z tym co gra Tarot, zwłaszcza jeśli kochamy dźwięki z pogranicza Deep Purple, czy Uriah Heep. Duża dawka hard rocka z lat 70 czy 80, co już jest miłą zachętą do sięgnięcia po nowy krążek Tarot.
Okładka zabiera nas do lat 70 i sam styl i kolorystyka daje nam wyraźny sygnał. Samo brzmienie też mocno wzorowane na tamtych latach. Klimatyczny wokal Willa Spectre pasuje do takiego grania i oddaje klimat lat 70. Tylko jakoś brakuje mi charyzmy i mocy w jego głosie. Znacznie mocniejszym ogniwem zespołu są gitarzyści. Tutaj Will Spectre współpracuje z Felixem Russelem. Panowie stawiają na finezje, lekkość. na urozmaicenie i złożone konstrukcje. Brakuje może konsekwencji i troszkę pazura w niektórych momentach. Mimo pewnych wad, niedociągnięć, miło jest usłyszeć kolejne wydawnictwo, które ociera się taki hard rocka jaki kocham najbardziej. Wpływów Ritchiego Blackmore;a nigdy za dużo.
Dobrze nastraja tytułowy "Glimpse of the Dawn" i ten klimat lat 70 unosi się nad nami. Pomysłowy riff, odpowiednie partie klawiszowe i partie gitarowe sprawiają, że nie brakuje skojarzeń z Deep Purple czy Uriah Heep. Słabsze momenty to choćby "Leshy Warning", który jest nijaki, bez werwy i do tego te akustyczne gitary jakoś bardziej przeszkadzają niż tworzą coś wyjątkowego. Jest kilka perełek na tym wydawnictwie, a jedną z nich jest "Echos Through Time", który jakoś skojarzył mi się z Rainbow i "Man on the silver mountain". Świetny poziom prezentuje też nastrojowy i bardziej złożony "The Vagabonds Return', gdzie znów słychać pomysłowość i umiejętności zespołu. Mocny i wyrazisty riff robi tu robotę. Zamykający "Heavy weighs the crown" też jest uroczy i zwłaszcza solówki są tutaj niezwykle atrakcyjne. Udane zwieńczenie całości.
Pełno tu patentów hard rocka lat 70, nie brakuje kilka perełek i godnych pochwały kompozycji. Szkoda, że zabrakło pomysłów na cały materiał, przez co mamy kilka słabszych momentów. Sam wokal też nie jest z górnej półki, a band też nie potrafi zaskoczyć drapieżności. Troszkę tej mocy brakuje. Mimo pewnych wad, to wciąż płyta która zasługuje na uwagę. Zwłaszcza jeśli kocha się muzykę przesiąkniętą wpływami Uriah Heep czy Deep purple.
Ocena: 7/10
EVILDEAD - Toxic Grace (2024)
Jednak amerykański Evildead wrócił na dobre. Wrócili w roku 2016r, co dalszym efektem było wydanie nowego krążka, ale jak dla mnie "United States of Anarchy" przeszedł bez większego echa i raczej wrzuciłbym to wydawnictwo do kategorii rozczarowania. Ten kultowy band nagrał dwa świetne krążki na przełomie lat 80 i 90. Teraz czas na nowe czasy Evildead i choć pierwszy album po powrocie nie ruszył mnie, to już inaczej jest z "Toxic Grace", który ukaże się 24 maja nakładem Steamhammer. To płyta przemyślana, dojrzała, urozmaicona i potwierdzająca, że Evildead to zespół, który potrafi pozytywnie zaskoczyć.
Okładka typowa dla Evildead i mogłoby się wydawać, że autorem jest ed Repka, to jednak za jej stworzenie odpowiada Dan Goldsworthy. Miłe zaskoczenie, bo wygląda to obłędnie. Od razu wiadomo, że sięgamy po thrash metalowe wydawnictwo. Samo brzmienie też podkreśla jakość i nadaje całości agresywnego charakteru. Duet gitarowy Juan Garcia i Albert Gonzales postawili na urozmaicenie, na mocne i wyraziste riffy. Nie brakuje też ciekawych zwrotów czy przejść, zmiany temp. Dzieje się sporo dobrego w tej sferze. Phil flores mimo swoich lat wciąż potrafi pokazać pazur i nadać kompozycjom agresywności. Miło jest widzieć, że ci sami ludzie którzy nagrali "The underworld" i "Annihalition of Civilization" wciąż nagrywają nową muzykę i to na bardzo dobrym poziomie.
Płytę otwiera "F.A.F.O" i to jest mocne uderzenie na samym starcie. Mocny riff, ponury klimat i taki klimat lat 90. Brzmi to obiecująco i o wiele ciekawiej niż utwory z poprzedniej płyty. Przyspieszamy w "Reverie", który nie tylko kusi szybkości, ale takim bardziej technicznym charakterem. Praca gitar jest naprawdę imponująca. Płytę promował "Raising Fresh Hell", który sprawdza się w roli hiciora na pożarcie przed zapoznaniem się z całością. Taki Evildead to ja mogę słuchać i to z niezwykłą przyjemnością.Taki trochę punkowy feeling można uświadczyć w rozpędzonym "stupid on parade" i band nie poprzestaje w zaskakiwaniu na tym albumie. Taki "Subjugated souls" imponuje melodyjnym charakter i niezwykłą dynamiką. Thrash metalowa petarda. Nie trafił do mnie klimatyczny i taki nieco bardziej stonowany "Bathe in fire", a "Poetic Omen" taki troszkę nijaki, ospały dla mnie. Wolę kiedy band gra szybko, drapieżnie i nie bawi się w podchody. Taki bezkompromisowy jest "Fear porn" i to równie mocne zamknięcie, co otwarcie płyty. Słychać, że wrócił stary dobry Evildead.
Thrash metalowa płyta roku? Dwa słabsze momenty to wykluczyły. Na pewno jest to pozycja, której nie można pominąć. Fani na pewno będą zadowoleni, bo Evildead nagrał kawał świetnej muzyki, która imponuje zróżnicowaniem, drapieżnością i ciekawymi motywami gitarowymi. Płyta jest dojrzała, przemyślana i od razu pozytywnie zaskakuje. Powrót na właściwe tory słabszym poprzedniku. Czy jest to najlepszy album grupy? Jak dla mnie, ale można śmiało postawić obok klasyków z lat 80 i 90. Brawo Evildead! Wypatrujcie "Toxic Grace"!
Ocena: 9/10
piątek, 19 kwietnia 2024
PRAYING MANTIS - Defiance (2024)
Ostatnie płyty brytyjskiego Praying Mantis to była prawdziwa uczta dla maniaków hard rocka czy AOR. Choć już band za wiele z heavy metalem nie ma do czynienia, to jednak jakość i doświadczenia zawsze przemawia za tym zespołem. To już obecnie troszkę inna formacja, ale nigdy nie zawodzą i za każdy razem stają na wysokości zadania, kiedy przychodzi do stworzenia nowego materiału. Band działa już ponad 50 lat i to jest piękny wynik, a jeszcze piękniejsze jest to, że wciąż grają i wydają nowe płyty. "Defiance" to 13 album w bogatej dyskografii zespołu. Czyżby konkurencja dla tegorocznego Magnum?
Płyty mają wiele wspólnego ze sobą. Ta brytyjska maniera, ten klimat daje o sobie znać. Na "Defiance" też jest lekko, klimatyczne, z nutką romantyczności i finezji. Dominują patenty AOR, znacznie mniej jest jakiegoś hard rockowego szaleństwa. Ma to swój urok. Band może działać cuda, bo na podkładzie od paru ładnych lat jest John Cuijpers, którego niesamowity talent często ubarwia płyty Arjena Lucassena. Pojawił się choćby w Star One, czy w świetnym Supersonic Revolution. Prawdziwy hard rockowy głos, który zaskakuje charyzmą, techniką i swoim ciepłem. Niesamowity wokalista. Gitarzyści Tino i Andy stawiają na pełne finezji i piękna dźwięki. Kto szuka jakieś dynamiki, zadziorności, czy hard rockowego pazura to raczej tutaj tego nie znajdzie. Okładka nawiązująca do serii Obcego, czy soczyste brzmienie to miły dodatek, a liczy się muzyka. Ta naprawdę nie jest zła.
Z mocniejszych utworów na pewno można wyróżnić otwierający "From the Start" i jakoś przypomniały mi się lata 80 czy 70. Taki klasyczny hard rock, który skupia się na wyrazistym riffie i łatwa w padającym w ucho refrenie. Lekki i przyjemny jest przebojowy "Defiance", który definiuje styl grupy i to co nas czeka na płycie. Wyraziste partie klawiszowe i nieco szybsze tempo i wkracza jeden z najciekawszych kawałków na płycie, czyli "Feelin Lucky". Skoczny, radosny i taki pozytywny kawałek, który pokazuje że hard rock ma się wciąż bardzo dobrze. Popis wokalny John pokazuje w coverze Rainbow i "I surrender" brzmi tu wyśmienicie. Kurcze, muszę to przyznać, że marzy mi się płyta rainbow z Johnem na wokalu. Niezwykle utalentowany wokalista. Dużo Aor i melodyjnego rocka można uświadczyć w lekkim "Never can say goodbye". Dalej mamy też nastrojowy "Give it up" czy zadziorny "Let see", który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Muszą go zagrać na koncertach, bo to prawdziwa perełka.
Praying Mantis od kilku paru ładnych lat idzie drogą melodyjnego hard rocka i AOR. W tej kategorii opracowali znakomity styl, który nawiązuje do klasyki, ale jest też bardzo świeży i współczesny. Mają uzdolnionych muzyków i wysokiej klasy wokalisty. Z takim składem można działać cuda. Kolejny świetny album został stworzony i na pewno warto odsapnąć od heavy metalowego łojenia i zaznać trochę spokoju przy dźwiękach Praying mantis.
Ocena: 8/10
czwartek, 18 kwietnia 2024
TYRAN - Tyrans Oath (2024)
Obstawiałem, że za tą mroczną okładką kryje się muzyka w klimatach Mercyful Fate czy Portrait, a tutaj dostajemy taki klasyczny heavy metal z wyraźnymi wpływami judas priest z lat 80.Dużo tu prostego i mało wymagającego heavy metalu, który mocno nawiązuje do lat 80. Jest przy tym do bólu wtórne i pozbawione pierwiastka geniuszu. Nic nowego nie prezentuje Tyran na swoim debiutanckim krążku "Tyrans Oath", ale odwalają kawał dobrej roboty, tak więc nie można zlekceważyć ich wysiłku. To wciąż płyta, która broni się muzyką i zasługuje na uwagę fanów klasycznego heavy metalu.
Ten niemiecki band działał najpierw pod nazwą Martyr, a od 2020 r działają pod nazwą Tyran. Debiutancki album został wydany 12 kwietnia tego roku nakładem Iron Shield Records. Co do samego zespołu to mamy specyficzny wokal Nicolasa Petera, który nadaje całości klimatu lat 80. Potrafi porwać zwłaszcza w wysokich rejestrach. Równie dobrze radzi sobie duet gitarowy Kirr/Dukart, który stawia na sprawdzone chwyty, na proste i chwytliwe riffy. Pod tym względem band imponuje zgraniem i pomysłem na dobre melodie, wciągające refreny. To wszystko jest dopracowane i godne uwagi. Problem tkwi w tym, że takich kapel dzisiaj jest pełni i jest w czym wybierać. Tyran w pierwszej lidzie jeszcze nie jest, ale druga liga to i owszem.
Brzmienie podobnie jak okładka przywołuje klimat lat 80, przywołuje mrok. Same kompozycje potrafią dostarczyć radości i przypomnieć stare dobre czasy klasycznego heavy metalu. Już otwierający "Protectors of Metal" potrafi zauroczyć swoją energią, drapieżnością i dynamiką. Prosty patent na hit, ale sprawdził się. Bardzo udany start, który potwierdza że Tyran naprawdę potrafi grać. Kolejny udany cios to bez wątpienia "Bomber". Niby nic odkrywczego, dużo wtórności, ale słucha się tego bardzo dobrze. Taki chwytliwy "Fist of Iron" czy stonowany "Thrill of the chase" brzmi jakby powstały na bazie "Screaming for vengeance" judas priest. Jest klasycznie, z pomysłem i naprawdę dobrze się tego słucha, choć przejawu geniuszu czy perfekcji nie uświadczyłem. Przebojowy "Strike of the Whip" przemyca elementy hard rocka i wyszedł z tego naprawdę godny uwagi kawałek. Jeden z barwniejszych na płycie. Zamykający "Tyrans Oath" to utwór bardziej nastrojowy, bardziej złożony i przemyca sporo smaczków. Znów można doszukać się hard rockowego pazura. Bardzo udane zwieńczenie całości.
Niemiecka scena heavy metalowa wzbogaciła się o kolejny band grający klasyczny heavy metal. Co ciekawie nie słychać tu aż tyle niemieckiego teutońskiego heavy metalu, a dużo jest właśnie brytyjskiej sceny metalowej, dużo jest wpływów judas priest. Band jest zgrany, potrafi grać i robi to naprawdę bardzo dobrze. Wyrazisty wokalista, uzdolnieni gitarzyści, którzy wiedza jak stworzyć godny uwagi riff, czy atrakcyjną melodię. Płyta może jakich wiele i niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale to kawał bardzo dobrego grania, które zasługuje na uwagę fanów takiego grania. Udany debiut niemieckiego Tyran.
Ocena: 7/10
wtorek, 16 kwietnia 2024
DREADSTONE - Złoty Wiek (2024)
Z każdym roku przybywa nam sporo nowych zespołów, które próbują sił w heavy metalu i często zdarza się, ze jest to muzyka godna uwaga. Miło jest widzieć, że nie tylko death metal liczy się na polskiej scenie metalowej, ale przybywa nam zespołów grających klasyczny heavy metal, power metal, speed metal czy też thrash metal. Zachwycamy się zagranicznymi wydawnictwami, a na naszej scenie też jest sporo ciekawych wydawnictw. Takim bez wątpienia jest debiutancki album formacji Dreadstone, który nosi tytuł "Złoty wiek". Nic odkrywczego, ani też nic co można by określić mianem arcydzieła, ale każdy kto lubi solidny heavy metal z nutką thrash metalu ten powinien zapoznać się z tą płytą.
Pochodzący z Gdańska Dreadstone powstał w roku 2021r i teraz 5 kwietnia wydał swój debiutancki album, który zawiera muzykę z pogranicza heavy metalu i thrash metalu. Całość osadzona jest w mrocznym klimacie i nie brakuje w tym wszystkim drapieżności. Miło jest też usłyszeć ojczysty język, bo takich płyt jest niestety mało. W muzyce Dreadstone ważną rolę odgrywa duet gitarowy Grabowski/Stencel, który stawia na proste, zadziorne riffy. Całość jest przemyślana i dobrze się tego słucha, bo nie brakuje chwytliwych melodii, czy wciągających refrenów. Do tego dochodzi dobry wokal Grabowskiego, który potrafi śpiewać z pazurem i pasją. Pasuje do tego co gra zespół.
Co do zawartości to warto pochwalić, za bardziej rozbudowany "absurdela", który pokazuje co gra Dreadstone. Niby nic nowego tu nie ma, a słucha się tego całkiem przyjemnie. Solidny heavy/thrash metal. Mocny riff i dobra praca gitar to atuty zadziornego "Gaz do (grobowej ) dechy". W końcu można uświadczyć wyraziste elementy thrash metalu. Pomysłowy riff napędza rozpędzony "Machina", który potwierdza że w zespole drzemie potencjał. Potrafią umiejętnie mieszać patenty heavy metalowe i thrash metalowe. Złożony i pokręcony "Strach się bać" przemyca coś z twórczości Metaliki, nastrojowa ballada "W teatrze Cieni" czy agresywny "Grząski grunt" to mocne punkty tej płyty.
Dreadstone stawia pierwsze poważne kroki na polskiej scenie metalowej i robią naprawdę dobre wrażenie. Postawili na mieszankę heavy metalu i thrash metalu, dbając o mocne riffy, wciągające partie gitarowe i przemyślane kompozycje. Każdy element wypada na tyle dobrze, że płyta staje się atrakcyjna i godna uwagi. Udany start młodej formacji z Gdańska!
Ocena: 7/10
poniedziałek, 15 kwietnia 2024
HELLWAY TRAIN - Borderline (2024)
Brazylijski Hellway train nie miał lekko. Pełno singli, gdzieś tam mini lp i tak w sumie przez 14 lat. W końcu udało się wydać pierwszy pełnoprawny album. "Borderline" brzmi bardziej w stylu europejskim czy amerykańskim, a na pewno nie zgadłbym że to album brazylijskiej formacji. Nie ma jakiegoś eksperymentowania, nie ma zaciągów progresywnym, jest za old schoolowy heavy metal z nutką speed metalu czy hard rocka. Echa Accept czy Judas Priest są słyszalne, tak samo klimat lat 80 i takiego prostego heavy metalowego łojenia. Każdy kto lubi chwytliwe melodie, proste refreny i łatwo wpadające w ucho riffy, a przede wszystkim heavy metalowe hity to z pewnością musi poznać Hellway Train. Są dobrzy w tym co robią. Potrafią pozytywnie zaskoczyć.
Sama okładka swoją tajemniczością zachęca aby zapoznać się z zawartością. Co do samego zespołu, to warto pochwalić gitarzystę Vinciusa Thrama, który stawia na klasyczne rozwiązania. Bawi się konwencją i balansuje między heavy/speed metalem a hard rockiem. Niby nic nowego tutaj się nie pojawia, to jednak słucha się tego bardzo przyjemnie. Wokalista marc Hellway ma odpowiednią manierę i predyspozycję, by napędzać tego typu kapelę. Wpisuje się w styl grupy i nadaje całości klimat lat 80 i drapieżność. Sama muzyka jaka tutaj się znajduje jest mało wymagająca, dynamiczna, przebojowa i taka old scholowa. Płyta niby jakich wiele, ale broni się jakością.
8 kawałków trafiło na płytę i choć intro "Boiler Room" jest takie futurystyczne i bardziej pasuje do jakiegoś hard rocka, czy elektronicznej muzyki. Brzmi to intrygująco. Pozytywną energię niesie ze sobą prosty i bardzo chwytliwy "Hell on Earth". Dobra mieszanka heavy metalu i hard rocka. Coś z starych płyt judas priest można uświadczyć w "Bounded to Devour". Sam riff, styl śpiewania i cała konstrukcja utworu mocno nawiązują do twórczości judas priest. Więcej hard rocka, finezji i owej lekkości uświadczymy w melodyjnym "Outbreak". Troszkę słabszy wydaje się solidny "Cold Town", który ma mniej atrakcyjny riff i za wiele nie wnosi do całości. Uroczy jest rozbudowany i bardziej złożony "Gateways to Arkham asylum". Wokal, partie gitarowe to wszystko znakomicie się spina ze sobą. Bardzo udane zwieńczenie całości.
Hellway train serwuje nam kawał solidnego heavy metalu z domieszką speed metalu i hard rocka. Całość jest solidna, zadziorna, melodyjna i nie brakuje też godnych uwagi hitów. Daleko do ideału to fakt, ale w zespole drzemie potencjał, że jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Udany debiut i będę obserwował poczynania tej młodej formacji z Brazylii.
Ocena: 7/10
niedziela, 14 kwietnia 2024
THE HEADLESS GHOST - King of Pain (2024)
Ten włoski band o nazwie The Headless ghost zaczynał jako cover band twórczości Kinga Diamonda od solowej kariery po Mercyful Fate. Jak się okazało, nie chcieli poprzestać tylko na odgrywanie znanych klasyków Kinga i zrobili krok do przodu. Postanowili skonstruować własny materiał, który będzie hołdem dla twórczości Kinga. To trudne zadanie. Włoski band jednak zaskoczył i nagrał naprawdę kawał porządnego heavy metalu, który czerpie garściami z twórczości Kinga, a najbardziej Mercyful Fate. Miło jest widzieć, że kolejny band podejmuje takie wyzwanie, bo takiej muzyki jest za mało w ostatnim czasie. "King of Pain" ukazał się 29 marca nakładem wytwórni Punishment 18 records.
Okładka od razu przywodzi na myśl "Them" Kinga Diamonda. Jest mrocznie i czuć grozę, co jest dobrym znakiem. Brzmienie również jest posępne, gęste i potęguje doznania. Co do zespołu, to na pewno mamy tutaj Simone Gritti na basie, którego znamy z Drakkar. Na gitarze Aurelio Parise, który gra w Lionsoul. Na wokalu mniej znany Steven crow. Ma ciekawą manierę, ale brakuje mu troszkę ogłady i odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Brakuje mi tutaj większych popisów w jego wykonaniu. Na pewno pasuje do takiego grania. Sama muzyka jest solidna i bardzo udana. Czego nie ma? Na pewno takiej przebojowości i melodyjności, która pojawia się u Kinga Diamonda. Wpływy są i to bardzo wyraźne, a technicznie też jest bardzo dobrze. Tylko nie zawsze riff jest trafiony i nie zawsze melodie są atrakcyjne na tyle, by zostać z nami dłużej.
Na płycie trafiło 8 kawałków dających 44 minuty muzyki. Dobry start mamy w postaci "King Of Pain". Riff mógłby zdobić jakiś album Mercyful Fate czy Kinga Diamonda.Jest mrocznie, posępnie i złożone partie gitarowe. Szokuje na pewno energiczny, agresywny "Inside The Walls" i troszkę przypominają się czasy "9" Mercyful Fate. Bardzo dobry heavy metalowy cios, który pokazuje potencjał tej formacji. Klimat grozy daje o sobie znać w rozbudowanym "Whisper in the dark" i to kolejny mocny punkt tej płyty. To dobry przykład, że band potrafi grać melodyjnie i przebojowo. Mocny kawałek! Wpływy Mercyful Fate dają o sobie znać w mrocznym, zadziornym "Visions" czy wyrazistym "Let them go". Nie do końca przemówił do mnie nijaki "Hellhouse", ale na sam koniec jest niezwykle melodyjny i wpadający w ucho "Liberation".
Nie jest to najlepsze co usłyszałem w roku 2024, jednak w tym zespole drzemie potencjał. Obrali ciekawy styl, który intryguje i daje nadzieje na ciekawe rozwiniecie kariery w dalszych latach. Muzyki przesiąkniętej twórczością Kinga Diamonda jest za mało i dobrze, że pojawił się kolejny band, który chce iść śladami króla. Czego zabrakło? Z pewnością ciekawych melodii i godnych zapamiętania hitów. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze. Warto posłuchać, co mają do zaoferowania.
Ocena: 8/10
sobota, 13 kwietnia 2024
VULTURE - Sentinels (2024)
Złego słowa o niemiecki Vulture nie napisałem i długo się to nie zmieni. To jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia poruszających się w obrębie speed/thrash metalu. Działają od 2015 roku i są nie do zatrzymania. 3 albumy wydali i każdy z nich to istny majstersztyk i mistrzostwo w swojej kategorii. Na najnowszy krążek zatytułowany "sentinels" przyszło nam czekać 3 lata, ale warto było. Ten albumy ma wszystko co powinien mięć tego typu album, a nawet i więcej. Vulture znów to zrobił i nagrał kolejny bezbłędny album w swojej historii. Szok i niedowierzanie.
Zresztą na pierwszy rzut oka widać, że szykuje się nam killer i prawdziwa jazda bez trzymanki. Tak też jest. Okładka ma to coś i do tego nawiązuje do lat 80. Band kocha nawiązywać do tamtego okresu i muzyka to też potwierdza. W tym zespole sporą robotę robi wokalista L. Steeler który brzmi momentami jak King Diamond, albo też Mille Petrozza z pierwszych płyt. Wokalista Vulture ma ciekawą barwę i technikę śpiewania. Dzięki niemu od razu czuć ten klimat lat 80. Duet gitarowy Castevet/Outlaw serwuje nam mieszankę heavy/speed metalu i thrash metalu. Jest agresja, szybkość, ale też masa ciekawych i wciągających melodii. Nie brakuje też old schoolowych solówek, pojedynków na partie sole i dużo dobrego się dzieje. Każdy utwór to prawdziwa uczta i podróż w czasie do lat 80. A to gdzieś coś z Exciter, a to coś z Accept, a to coś z Judas Priest, a to jakieś echa Anthrax. Ogólnie jest sentymentalnie, ale nie ma mowy o kopiowaniu. Band czerpie inspiracje i robi swoje. Jak to brzmi, to nawet słowa tego nie potrafią oddać. Trzeba odpalić krążek w swoim odtwarzaczu, wtedy poczujecie moc tej płyty.
Co nas czeka po odpaleniu płyty? 40 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Pierwsze uderzenie to "Screams for the abbatoir", gdzie band przemyca heavy/speed metalowe łojenie i klimat lat 80. Jest w tym coś jednak więcej. Mocny riff, praca gitarzystów, wysokie rejestry wokalisty, to wszystkie jest jakby zrodzone w latach 80. Takie to szczere, takie to autentyczne. Co za moc. Piękne wejście perkusji i mamy "Unhallowed & Forgotten", choć tutaj jest jakby nieco lżej, bardziej radośnie, bardziej melodyjnie, a nawet jakieś petenty iron maiden tu upchano. Cudo! Ileż atrakcyjnych melodii wykreowano na potrzeby "Realm of The impaler". Riff brzmi znajomo, ale czy to jakaś ujma? Każdy dźwięk jest przemyślany i robi furorę. Tu nikt nie popełnia błędów i to jest piękne. Wejście w "draw your blades" zalatuje Anthrax, choć tutaj band szokuje bo idzie w stronę bardziej heavy metalu. Wokalista bawi się w Kinga Diamonda, a cała reszta gra bardziej stonowanie i troszkę może i topornie. Echa nwobhm słychać, ale też i stary Accept. Majstersztyk. Moje serce szybko skradł pomysłowy i tak świeżo brzmiący "Where there's a whip", gdzie postawiono na liczne przejścia, zmiany temp i zawirowania. No i ten prosty, taki może punkowy refren. Świetna rzecz, która na długo zostanie w moim sercu!Bardziej thrash metalowo jest w rozpędzonym "Death Row" i band pokazuje pazur. Klasycznie brzmi "Gargoyles" i ten riff przeszywa od pierwszych minut. Jest mrocznie i znów tak posępnie. Trochę Mercyful Fate, trochę Iron maiden z czasów Poverslave, trochę Accept i trochę Hellowen z czasów "Walls of Jericho" i znów mamy cudo. Popisy gitarowe na tej płycie to złoto i definicja heavy metalu. Więcej thrash metalu mamy znów w agresywnym "Oathbreaker", a na finał "Sentinels" i nie mogło zabraknąć elementów judas priest. Tym razem znów jest bardziej heavy metalowo, bardziej klasycznie.
Podsumowanie? Czy trzeba? Bezbłędny album, które definiuje o co chodzi w tej muzyce. Wyrazisty i charyzmatyczny wokalista, klimat lat 80, old scholowe partie gitarzystów, piękne solówki, killer za killer. To wszystko składa się na to, że ta płyta jest jedną z najlepszych płyt roku 2024. Vulture pozytywnie zaskoczył. Każdy fan heavy metalu, speed metalu i thrash metalu musi posłuchać tej płyty. To jest wasze zadanie domowe do odrobienia!
Ocena: 10/10
TYR - Battle Ballads (2024)
Na "Hel" duńskiej formacji Tyr fanom przyszło czekać 6 lat, a na najnowszy krążek zatytułowany "Battle ballads" troszkę krócej, bo 5 lat. Płyta miała swoją premierę 12 kwietnia nakładem wytwórni Metal Blade Records. Poziom i jakość "Hel" została zachowana i znów udało się nagrać bardzo przemyślany, dojrzały materiał, który porywa słuchacza i dostarcza wysokiej klasy rozrywkę. Tyr w znakomitej formie i warto było czekać tyle czasu na nową dawkę ich muzyki, która łączy elementy heavy/power metalu, folk metalu, czy melodyjnego death metalu.
Słuchając ich płyty można doszukać się jakiś tam wpływów Falconer, Orden Ogan, Ensiferum czy Suidakra. Znakomicie potrafią łączyć różne patenty, a przy tym dobrze balansować miedzy melodyjnością, a agresją. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Nie powinno to też dziwić, w końcu Tyr działa od 1998r. Warto dodać, że w 2021r do zespołu dołączył gitarzysta Hans hammer, który dobrze wpasował się do grupy i wniósł trochę świeżości. Tyr na nowym albumie serwuje nam 41 minut muzyki dojrzałej, dynamicznej, klimatycznej, a przede wszystkim bardzo przebojowej.
Można zachwycać się otwierającym "hammered", który zachwyca przebojową konstrukcją i pomysłowym riffem. Dalej mamy "Unwandered Ways" w którym nie brakuje folkowych zacięć i słychać gdzieś tam echa Falconer czy Orden Ogan. Bardzo melodyjny i chwytliwy kawałek, który pokazuje że band mocno stawia na przebojowy aspekt. Kto kocha rozmach, epickość, czy tam symfoniczne ozdobniki ten powinien pokochać "Dragons Never Die". Jest tutaj też nutka progresywności. "Row" trochę mroczniejszy, troszkę marszowy, ale wysoki poziom został zachowany. Pewne echa power metalu słychać w "Hangman" czy "Axes". Pozwolę sobie też wyróżnić niezwykle melodyjny i łatwo wpadający w ucho "Battle Ballads", który w pełni oddaje styl całej płyty. Kolejny killer na płycie, który potwierdza że Tyr jest w bardzo dobrej formie. Do tego lider Heri Joensen znów pokazuje, że bez niego nie byłoby Tyr. Jego wokal nadaje całości klimatu i tego odpowiedniego charakteru.
Duńska formacja jest już rozpoznawalna i ma na swoim wiele udanych płyt, a najnowszy "Battle Ballads" też można ustawić obok najlepszych płyt Tyr. Niezwykle melodyjna i dynamiczna płyta, która jest kopalnią hitów. Kto nie zna zespołu, to niech sięga i nadrabia zaległości. "Battle Ballads" nadaje się idealnie na pierwszy kontakt z twórczością Tyr. Polecam!
Ocena: 8.5/10
piątek, 12 kwietnia 2024
ATTACKER - The God Particle (2024)
Do dziś pamiętam jakie ciarki wywołał na mnie "Giants of Cannan" amerykańskie ekipy o nazwie Attacker. Prawdziwy majstersztyk w swoim gatunku. To jeden z tych kultowych zespołów lat 80, który godnie reprezentuje amerykańską odmianę power metalu. Ostatni album "Sins of the World" też trzymał wysoki poziom. Potem nastała cisza i band zamilkł, poza składem nawet był wokalista Bobby Lucas, który wrócił w 2021r. Kto by pomyślał, że 8 lat przyjdzie nam czekać na nowy krążek zatytułowany "The God Particle". Tym razem mam mieszane uczucia.
Niby jest tak jak na poprzednich płytach, niby styl ten sam, ale jakość troszkę słabsza. W końcu zabrakło pomysłów na świeże riffy, na ciekawe solówki, czy wciągające refreny. W ogóle sami muzyce jakby byli cieniami samych siebie. Bobbyy Lucas w wielu momentach tak jakby się męczył w śpiewania. Troszkę na siłę próbuje być agresywnym, co przynosi różne rezultaty. Przede wszystkim nie wiele od siebie dają gitarzyści, bowiem Jon i Mike idą po takiej linie najmniejszego oporu. Stawiają na sprawdzone i oklepane zagrywki. Mimo pewnych wad, to solidny album który dobrze się słucha, choć całość może zlać się w jedną papkę.
Dobrze wypada zadziorny i taki prosty w swojej konwencji "World in Flames". Czasami najprostsze patenty są najlepsze. Band stara się brzmieć agresywnie co pokazuje w otwierającym "Knights of Terror", który wypada całkiem dobrze. Solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu. Niby nic odkrywczego, ale dobrze się tego słucha. Bobby Lucas jak zwykle oddaje w pełni charakter i styl Attacker. Wolniejszy "Curse of Creation", to takie ponure, nieco toporne granie i trochę zaczyna wiać nudą.Przebłyski niby są w "Kingdom of iron", ale to też tylko dobry kawałek. Taka trochę słabsza wersja tego co było na "Giants of Cannan". Najśmieszniejsze jest to, że to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. Tytułowy utwór pokazuje, że materiał powstawał na kolenie. Dużo chaosu i niedopracowania słychać w tych kompozycjach. Nie pomaga wokal Bobiego, ani też to że band gra ostro, zadziornie. Coś poszło nie tak i jest to album, który da się słuchać, ale nie wiele z tego zostaje w pamięci.
Materiał trwa 33 minuty, a odnosi się wrażenie że 50. Można odczuć zmęczenie po wysłuchaniu całości. Band gra, gra heavy/power metal w amerykańskim wydaniu i to jest plus. Szkoda tylko, że band tego kalibru nagrywa tylko solidny album i nic ponadto, zwłaszcza że ostatni album ukazał się 8 lat temu. Szkoda. Mega rozczarowanie.
Ocena: 6/10
czwartek, 11 kwietnia 2024
ARANIA - Whispering Embers (2024)
Arania to debiutujący w tym roku norweski band, który stawia na melodyjną odmianę heavy metalu. Pojawiają się elementy nowoczesnego metalu, power metalu, czy przede wszystkim symfonicznego metalu, ale to są tylko ozdobniki do całości. Grupa działa od 2018r i właśnie 5 kwietnia wydali debiutancki krążek zatytułowany "Whispering Embers" . Niby nic odkrywczego, ale można znaleźć kilka wartych uwagi kompozycji.
Jest kilka rzeczy, za które należy pochwalić ten młody zespół. Przede wszystkim nastrojowe i budujące napięcie partie klawiszowe Tronda Wiklunda. Gitarzyści Alex i Anders też odwalają dobrą robotę, choć do najlepszych kapel jeszcze sporo brakuje. Jest póki co chemia, zgranie i próba tworzenia czegoś swojego, a nie kopiowania kogoś, kogo lubimy. Na pewno płyta jest nastrojowa i urozmaicona. Troszkę nie do końca pasuje mi wokal pani Ainy Hammern. Potencjał w grupie jest, a już zadziorny "Open My Eyes" to pokazuje. Gdzieś tam jakieś echa Nightwish można wychwycić i brzmi to naprawdę dobrze. Jest pazur, przebojowość i pomysł na samą kompozycję. Dobry start. Pokręcony "Come Find me" też prezentuje się całkiem dobrze. Ciekawe partie gitarowe są w "The Hunt", choć też do ideału daleko. Partie klawiszowe i nastrój to atuty "Love Of Death". Riff w "From Ashes" też ma to coś i zapada w pamięć. To znów dobry przykład, że w tej kapeli drzemie potencjał.
Póki co nie został wykorzystany. Za dużo smętnych momentów, takich nastrojowych, może zbyt komercyjnych. Za mało konkretów, za mało metalu i drapieżności. Wokal to też jakaś tam bariera, ale jest kilka naprawdę dobrych momentów i kto wie, może jeszcze dopracują swój styl i nagrają płytę, którą ktoś doceni, zauważy i przysporzy im rozgłosu. Tego im życzę.
Ocena: 5.5/10
FREEDOM CALL - Silver Romance (2024)
To jeden z tych zespołów, do których mam gdzieś słabość. Bez względu co będą nagrywać zawsze sięga po nowy album niemieckiej formacji Freedom Call. Przychodzi nie raz taki dzień, że mam ochotę na taki słodki, happy metal i w tej sytuacji Freedom call sprawdza się najlepiej. Czasy kiedy był jeszcze Dan Zimmermann w zespole to był świetny okres i w sumie wtedy band nagrał swoje najlepsze płyty. Jednak i bez Dana udało się nagrać ciekawe płyty, zwłaszcza taki "Beyond" wywarł na mnie ogromne wrażenie i jak dla mnie to jeden z ich najlepszych albumów. W 2023r wrócił do zespołu perkusista Ramy Ali i z nim nagrano "Silver Romance", który ukaże się 10 maja nakładem Steamhammer. 5 lat czekania i to długi czas jak na ten zespół, który często gęsto wydawał nowy materiał. Pierwszy raz od dłuższego czasu pojawiła się nadzieja, że Freedom Call wróci w wielkim stylu. Piękna i kolorystyczna okładka, która przypomina szatę graficzną pierwszych płyt, do tego naprawdę udany singiel. Czy faktycznie wielki powrót?
Na pewno ucieszy fakt, że Freedom Call gra dalej swoje i dalej w swoim słodkim stylu. Jakieś zmiany? Klawisze brzmią troszkę inaczej. Odnoszę wrażenie, że miały być chyba bardziej klimatyczne i bardziej melodyjnie. Brzmi to trochę inaczej, a czy lepiej? To już chyba kwestia gustu. Sam materiał ma dobre strony, jak i złe. Nie brakuje hitów, nie brakuje typowych dla Freedom Call zagrywek i wszystko było ok, gdyby nie to że same pomysły na utwory niczym specjalnym się nie wyróżniają. Dobrze się tego słucha, ale nic ponadto. Nie następuje trzęsienie ziemi, czas się nie zatrzymuje, a ja wciąż stoję i jakoś nie zostałem powalony na kolana. To solidna dawka power metalu, który pokazuje że Freedom Call wciąż gra i wciąż ma się całkiem dobrze. Jest niezmordowany Chris bay, który nieustannie jest motorem napędowym zespołu. Jego głos i styl grania nie zmienia się i przesądza o charakterze zespołu.
13 utworów, to też trochę za dużo jak na taki słodki power metal i pewnie dałoby się to skrócić do 10 kawałków. Na pewno pozytywnie nastraja "Silver Romance", bo to taki Freedom Call jaki znamy i kochamy. Jest przebojowo, szybko i melodyjnie. Udany start. W podobnych klimatach jest energiczny "Symphony of Avalon". Nie wiem czemu, ale przypomniał mi się krążek "Legend of the Shadowking". Lekki, melodyjny i przebojowy "Supernova" taki trochę na pograniczu kiczu, czy komercyjności, ale to dobry i łatwo wpadający w ucho utwór, który nasuwa troszkę czasy "Dimensions". Popowy "Out of Space" nie pasuje mi do całości i nawet nie potrafi zapaść w pamięci. Kiepski żart. Dobrze prezentuje się power metalowy hicior "Distant Horizon". Ciekawy motyw przewodni, chwytliwy refren i godne uwagi solówki. Power metal pełną gębą. Jest singlowy "In quest of Love" i od pierwszych sekund wiadomo, że to ten stary, dobry radosny Freedom Call. Kolejny hicior do kolekcji. Na pewno będzie to murowany hicior na koncertach. Druga część płyty nie robi takiego wrażenia jak pierwsza część, ale jest pozytywnie zakręcony "Meteorite". Reszta jakaś taka nijaka i nie wybijająca się ponad przeciętność.
Znów mieszane uczucie podczas słuchania płyty Freedom Call. Niby jest to wszystko co składa się na styl Freedom Call. Niby jest słodko, wesoło, niby jest power metal i hity, ale całość jest nie równa i często ociera się o kicz. Nie udało się tym razem stworzyć perełkę na miarę starych płyt czy świetnego "Beyond", ale to wciąż solidna porcja muzyki Freedom Call. Najbardziej będą zadowoleni zagorzali fani Freedom Call.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 8 kwietnia 2024
HARDRAW - Abyss of mankind (2024)
Mirror to prawdziwa potęga heavy metalu prosto z Cypru. Na pewno fanów tej kapeli przyciągnie informacja, że dwóch muzyków Mirror gra w innej cypryjskiej kapeli, a mianowicie Hardraw. Ta formacja jest na scenie dłużej niż Mirror, bo od 2005 r, ale ma na koncie w sumie debiut i nic więcej. Teraz w zmienionym składzie powracają z nowym albumem. "Abyss of Mankind" to drugi album Hardrwa i pierwszy z wokalistą Jimmym Mavrommatisem na pokładzie. Skład może i robi wrażenie, ale album jak dla mnie jest dobry, ale nic ponadto.
Od strony technicznej jest wszystko tak jak być powinno. Klimatyczna okładka, dopracowane i soczyste brzmienie, muzycy doświadczenie i w bardzo dobrej formie, jednak same kompozycje nie są już tak idealne i zdarzają się pewnie nie dociągnięcia. Odnoszę wrażenie, że za brakło pomysłów na cały materiał i troszkę bardziej skupiono się na epickim klimacie. Jest taki lekki przerost formy nad tręścią. Mimo owych wad, to wciąż pozycja godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustuje się w muzyce gdzie nie brakuje wpływów Manilla road, czy mirror. Jimmy zalicza tutaj naprawdę udany występ. Gitarzyści Andreas i Nikolas też dają niezły popis umiejętności. Brakuje na pewno jakiejś świeżości, drapieżności i elementu zaskoczenia. Band gra swoje i robi to dobrze, ale przebłysku geniuszu to ja tutaj nie uświadczyłem.
Otwieracz "The Cry of Persaina" to taki prosty, epicki heavy metal, ale trochę to ospałe i nieco bez wyrazu.Pierwszy świetny kawałek na płycie to melodyjny i przebojowy "Hunter x Hunted". Marszowy, stonowany "Crime Reborn" to też tylko dobry utwór, który miał potencjał na coś lepszego. Band pokazuje pazur w zadziornym "The Path" i to również jeden z ciekawszych kawałków na płycie. W końcu jakiś taki mocny, wyrazisty riff. Echa greckiego, epickiego metalu można uświadczyć w "Second Comming", z kolei zamykający "The Riddle Disciples" to taki hołd dla twórczości Manilla Road.
Solidna porcja epickiego heavy metalu z przebłyskami na coś więcej. Hardraw w końcu po dłuższej przerwie powrócił i wydał swój drugi album. Dla fanów epickiego heavy metalu i manilla road pozycja obowiązkowa. Troszkę popracować nad kompozycjami i mogą za jakiś czas namieszać na scenie metalowej.
Ocena: 7/10
niedziela, 7 kwietnia 2024
ATTIC - Return of The Witchfinder (2024)
To jeden z tych zespołów, przy których moje serce bije szybciej. Odnoszę wrażenie, że pierwszy raz ktoś tak umiejętnie zbliżył się stylistyką i jakością do twórczości Kinga Diamonda. Zarówno tej solowej kariery jak i tej w Mercyful Fate. Niemiecki Attic z miejsca stał się gwiazdą i prawdziwą niespodzianką na heavy metalowej scenie. Debiut "The Invocation" to prawdziwa kopalnia hitów i taka heavy metalowa jazda bez trzymanki, potem drugi album "Sanctimonious", który okazał się rozbudowany i taki może nieco bardziej progresywny. Band umocnił swoją pozycję. 7 lat czekania i martwienia się o przyszłość Attic. Jednak nie poddali się i w mrocznych czeluściach majstrowali materiał na nowy album. "Return of the Witchfinder" to album nr 3 w dyskografii zespołu, potwierdzenie ich wielkości, umocnienie pozycji. Po raz kolejny nagrali album, który wbija w fotel.
Kocham takie mroczne okładki, które budzą grozę, które kryją wiele motywów i smaczków. Pełno tu szczegółów i całość jest pięknie narysowana. Prawdziwe cudo. Oczywiście brzmienie też z górnej półki i na każdy podkreśla mroczny klimat materiału i ową tajemniczość. Kawał dobrej roboty. Sami muzycy też w szczytowej formie. Nawet nowy gitarzysta Max Povver, który dołączył w 2019r wpisuje się w styl grupy. Razem z Timem Katteluhnem tworzy zgrany duet gitarowy i jest sporo energicznych riffów, wciągających melodii czy złożonych zagrywek. W tej sferze dzieje się sporo dobrego. jest urozmaicenie, jest pewien powiew świeżości, a są momenty że panowie ocierają się o black metal. Album jest dynamiczny, zadziorny i to się rzuca od pierwszych sekund. Gwiazdą tutaj wciąż pozostaje niemiecki King Diamond, czyli Meister Meister Cagliostro. Lata mijają, a on wciąż w znakomitej formie. Przepiękne górne rejestry w stylu Kinga i niższe takie z klimatem i urozmaiceniem. Prawdziwy majstersztyk. W muzyce Attic jest wszystko na swoim miejscu, a band rusza z miejsca w którym skończył na poprzedniej płycie.
Moją drugą miłością są horrory i jak w heavy metalu ktoś próbuje wykreować taki klimat, to dostaje dreszczy. Attic ma smykałkę do tego. Na nowym albumie klimat jeszcze bardziej został dopieszczony i pod tym względem jest to najlepszy album Niemców. Płyta nabiera takiego klimatu solowych płyt Kinga Diamonda. Samo wejście intra "The Covenant" przyprawia o ciarki i jakoś skojarzyło mi się z ścieżką dźwiękową pierwszej części "Obecność".Co za otwarcie płyty. Melodyjnie i z pazurem band gra w energicznym "Darkest Rites". Rasowy przebój w stylu do jakiego przyzwyczaił nas Attic. Niezwykle szybko, z pewnymi wpływami black metalu panowie grają w "hailstorm and tempest". Sam kawałek przemyca sporo smaczków i nie jest jednowymiarowy. Nie do końca przemówił do mnie bardziej stonowany "The Thief's Candle", który ma bardziej rockowy wydźwięk. To trochę nieco inne oblicze zespołu. Tytułowy "Return of the witchfinder" brzmi jak zaginiony klasyk Kinga Diamonda. Sam riff, sposób pracy gitarzystów i cała konstrukcja utworu sprawiają, że przypominają się pierwsze solowe płyty Kinga. Przebłysk geniuszu. Rozbudowany i taki bardziej nastrojowy jest "Offerings Baalberith" . Ponury, mroczny wstęp, a potem mocne wejście gitar i mamy kolejny killer na płycie. Ileż tutaj świetnych zagrywek gitarowych, wciągających solówek. Całość jest przemyślana i dojrzała. Marszowy i taki nieco epicki "Azrael" to kolejny mocny punkt nowej płyty. Niby band nie tworzy niczego odkrywczego, ale robi to z taką pomysłowością, gracją i poszanowaniem dla Kinga, że robi to ogromne wrażenie. Sam instrumentalny "Up in the castle" gdzie organy kościelne budują napięcie to też idealny przykład, że Attic dba o szczegóły i nie chce stworzyć marnej kopii Diamonda. Tutaj wszystko musi być spójne i przemyślane. Nie ma chybionych pomysłów. "The Baleful Baron" to rasowy przebój i też sporo się dzieje w utworze, choć trwa tylko 5 minut. To outro jest tutaj obłędne. Na sam koniec agresywny, rozbudowany "Synodus Horrenda", gdzie też jest kilka elementów black metalu. Mocne uderzenie na sam koniec i chyba lepiej nie można było tego podsumować. 7 minut szybko zlatuje i te 50 minut nowej muzyki Attic mija bardzo szybko. Tak to już jest, ilekroć zabawa zaczyna się rozkręcać, to trzeba zbierać zabawki i iść spać.
Kiedy po raz pierwszy raz usłyszałem Attic to się zakochałem i byłem w szoku tak świetnie można tworzyć muzykę Kinga i przy tym nie wiele odbiegając od oryginału. Ten mój szok i niedowierzanie względem tego co robi Attic wciąż trwa i tak nieustannie od 14 lat. Panowie odwalają kawał świetnej roboty. Szata graficzna, brzmienie, umiejętności muzyków, komponowanie, aranżacje, pomysły na kawałki i jeszcze ten niesamowity głos wokalisty, który jeszcze bardziej przybliża nas do twórczości Kinga Diamonda. Nowy album to kolejny ważny album w dyskografii zespołu i potwierdzenie, że Attic jeden z najciekawszych zespołów młodego pokolenia. Chwała im za to, że są i kontynuują dzieło Kinga. W końcu też wieczny żywy nie będzie, a ostatni album wydał w 2007r i zamiast tracić czas na czekanie, lepiej umilić sobie czas muzyką Attic. Tutaj nie trzeba recenzji, żeby sięgnąć po ten album. Miłego słuchania !
Ocena: 9.5/10
czwartek, 4 kwietnia 2024
FATAL FIRE - Arson (2024)
"Arson" niemieckiej formacji Fatal Fire to jeden z tych albumów, które podzieli fanów heavy metalu, który będzie budził kontrowersje. W czym tkwi problem? Z pewnością nie każdemu przypadnie głos Svenji Rohmann. Typowy kobiecy wokal, który jest mało metalowy, mało zadziorny. Troszkę taki komercyjny i to może niektórych słuchaczy odrzucić. Muzycznie band gra mieszankę heavy metalu, speed metalu i power metalu. Grać potrafią i debiutancki album to solidne wydawnictwo. Niestety nic więcej.
Okładka klimatyczna i zapadające w pamięci. Brzmienie takie typowe dla tego typu wydawnictwo. Nie ma tutaj nic nadzwyczajnego. Duet gitarowy Valentyn/ Tim grają solidne riffy, partie gitarowe, ale brakuje im trochę okiełznania i pomysłowości na coś zaskakującego. To wszystko jest wtórne i niestety przewidywalne. Na pewno jest kilka ciekawych momentów. Kiedy wchodzi otwieracz, gitary, ta dawka melodyjności, to faktycznie robi się apetyt na całość. "Destruction" to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Kiedy wchodzi wokal to trochę czar pryska i brakuje tu bardziej zadziornego głosu, który dodałby mocy. Pewne niedociągnięcia wybrzmiewają w trochę chaotycznym "Ashes Remain". Niby grają szybko, zadziornie, ale jakoś brakuje ogłady, techniki by to wszystko brzmiało tak jak powinno. Jest kilka melodii wart uwagi jak ta napędzająca "Dawn of Fate", gdzie nawet to trochę przypomina stare czasy Crystal Viper. Mocniejszy riff w "Sea of Damnation" to mocny, wyrazisty, ale to wszystko jest piękne na chwilę. Na dłuższą metę jakieś takie troszkę niedopracowane. Niby jest potencjał ale nie wykorzystany. Można też pochwalić za zadziorny "Kingslayer" i klimatyczny "Ardent wave".
Niby wszystko ok, niby jest heavy/power metal, niby jest melodyjnie, zadziornie, ale bije z tego niedopracowanie, brak świeżości i tego czegoś co by przebiło się ponadprzeciętność. Do tego wokal Svenji strasznie utrudnia odbiór i zmniejsza poziom jakości tej płyty. Szkoda, bo mogło być znacznie ciekawiej.
Ocena: 6/10
środa, 3 kwietnia 2024
SLEEPING WELL - Wisdom of the Ages (2024)
Niemiecki Sleeping Well powraca z nowym albumem zatytułowanym "Wisdom of the ages" po upływie 9 lat. W składzie zaszły małe zmiany, bowiem pojawił się nowy gitarzysta tj Erik Luhn. Band dalej skupia się na graniu heavy metalu, który ma zawierać cechy epickiego metalu, ma być też zróżnicowany i oparty na chwytliwych melodii. Niby to wszystko jest, to jednak "Wisdom of the Ages" to tylko solidny album z kilkoma przebłyskami. Zabrakło pomysłów na kompozycje, a także na aranżacje, które zaciekawiłby słuchacza.
Duet gitarowy Luhn/Sevoice gra solidne partie gitarowe, które mają budować nastrój, mają być klasyczne. Całkiem dobrze im to wychodzi, tylko jakoś za mało w tym drapieżności, przebojowości. Na dłuższą metę płyta staje się trochę monotonna. Z całego zespołu wyróżniłbym wokalistę Mupepta, który ma ciekawą manierę i heavy metalowy pazur w głosie. Ma w sobie to coś, co przyciąga uwagę. Wystarczy odpalić otwierający kolos w postaci "The Golden Dawn", który pokazuje że w zespole drzemie ogromny potencjał. Sam utwór przyciąga uwagę i o dziwo nie nudzi. 8 minutowy "Chronicles & Pyropolis" to również mocny akcent na płycie. Jest zadziornie, jest z urozmaiceniem i z pomysłem. Początek płyty naprawdę udany. Stonowany i nastrojowy "Horus" pokazuje, że band próbuje zaskoczyć słuchać, pójść w bardziej klimatyczne granie. Nie jest źle, ale szału też nie ma. Marszowe tempo, epicki wydźwięk to atuty "Sirens of the sea". W takiej stylistyce band wypada najlepiej. Końcówka płyty jest nastrojowa, przesiąknięta epickością, progresywnością i w tej roli sprawdza się "Trojan Horse" czy 14 minutowy "Ragnarok", który wieńczy całość.
Piękna okładka, dopracowane brzmienie, dobry wybór stylistyki, uzdolniony wokalista i pomysł na aranżacje to wszystko jest spójne. Band gra solidny heavy metal i drzemie tu potencjał. Niestety materiał jest za długo i troszkę taki jednowymiarowy. Zabrakło mi też drapieżności i większej przebojowości. "Wisdom of the ages" to mimo swoich wad, udane wydawnictwo, które zasługuje na uwagę.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 1 kwietnia 2024
SCAVENGER - Beyond the bells (2024)
Mausoleum Records w latach 80 dostarczył nam sporo rarytasów i jednym z takich zespołów, które mogły zapaść w pamięci to bez wątpienia belgijski Scavenger. Zadziorny, prosty i niezwykle melodyjny i dynamiczny heavy metal z nutką hard rocka. "Battlefield" to był zacny debiut, który oddaje klimat tamtych lat i płyt w sumie nawet stała się kultowa dla takich starych maniaków heavy metalu lat 80. Na początku był Deep Throat, który powstał w 1980. Potem w 1984 r zmienili nazwę na Scavenger i tak działali przez dwa lata i z tamtego okresu jest tylko debiut. Scavenger powrócił w roku 2018. Dawny wokalista tj Jan Boeken zmarł w 2019r, a gitarzysta Marc Herremans też nie jest już częścią Scavenger. Tak o to mamy zespół, który powstał w 1984r i ze starego składu nie ma nikogo. Brzmi to trochę jak kiepski żart, że zupełnie nowy skład funkcjonuje pod nazwę dobrze znaną maniakom heavy metalu lat 80. Jaki jest tego sens? Gdzie tu jest kontynuacja tego co było? Teraz w roku 2024r mamy "Beyond the Bells", który próbuje iść w ślady debiutu i być taką mieszanką heavy metalu, hard rocka czy nawet speed metalu. To już nieco inne czasy, inny Scavenger, ale liczy się muzyka, to co mają do powiedzenia.
Warto dać im szansę, bo mają chęć grania i ta pozytywna energia jest tutaj na nowym krążku. Całkiem dobrze wypada duet gitarowy tworzony przez Kevina Demesmaekera i Tima Naessensa, którzy starają się zabrać nas w rejony heavy metalu lat 80. Riffy, partie gitarowe mocno zakorzenione są w tamtym okresie. Jest melodyjnie, klasycznie i bije z tego radość z grania. Liczy się muzyka, a ta jest tutaj naprawdę solidna i godna uwagi. Jasne nie powstał jakiś tam nowy klasyk, czy też wielkie arcydzieło które poruszy heavy metalowy świat. Wszystko jest jednak przemyślane i dobrze skonstruowane i band naprawdę nie ma się czego wstydzić. Okładka ma trochę inny klimat niż ta z debiutu. Samo brzmienie mocno nawiązuje do lat 80, ale ma też coś ze współczesnego brzmienia, dlatego jest mocno i z pazurem. Ciekawe jest posunięcie, że nie ma męskiego głosu, ale muszę przyznać, że Tine'a Callebaut ma intrygującą barwę, technikę śpiewania. Ten wyjątkowy charakter sprawia, że jej głos zapada w pamięci. Pasuje do tego grania i wnosi w to wszystko trochę świeżości.
Trudne zadanie stało przed muzykami z Scavenger, bowiem muszą się zmierzyć z klasyką i w sumie historią zespołu, w której nie mieli udziału. Dobrze, że zostali w podobnej stylistyce, dlatego jest nić powiązania między starym Scavenger, a nowym. Na płycie mamy 9 utworów, gdzie mamy zróżnicowanie granie. Hard rockowy "hellfire" jest trochę nijaki i wypada znacznie słabiej niż pozostała część kompozycji. "The warning bell" sprawdza się jako intro, które wprowadza w klimat płyty. Zadziorny riff, klasyczne patenty to atuty rozpędzonego "Black Witchery". Niby proste i oklepane granie, ale słucha się tego z ogromną przyjemnością. Mocne wejście perkusji i dostajemy kolejny szybszy kawałek w postaci "Watchout". Nic odkrywczego, a słucha się dobrze. Echa hard rocka można gdzieś tam wychwycić w "Streetfighter" i tutaj troszkę za bardzo kombinują. Najostrzejszy na płycie jest speed metalowy "Defiler" i właśnie w takiej stylistyce wypadają najlepiej. Solówki w końcu takie zagrane z polotem i drapieżnością. Dobra robota. Mieszankę hard rocka i heavy metalu mamy w "Slave to the masters" i znów solidna praca gitarzystów i całość dobra. Nie ma efektu wow, nie ma niczego nadzwyczajnego. Końcówka płyty w podobnym klimacie i na podobnym poziomie.
Muzycy z Scavenger odrobili zadanie domowe i przygotowali się do nagrania następcy "Battlefield". Jasne, klimatu lat 80 i tej specyficznej maniery nie da się ot tak przywrócić. Można poczuć nawiązania do tamtej ery, ale i tak wiadomo że nie to samo. Scavenger wybrnęli z tego trudnego zadania, zwłaszcza kiedy weźmiemy pod uwagę, że ten album nagrywał zupełnie inny skład niż "Battlefield". "Beyond the bells" to płyta heavy metalowa, solidna, dynamiczna i na swój przebojowa. Nie ma płyty roku, ale to płyta godna uwagi i fani belgijskiej formacji nie powinni kręcić nosem.
Ocena: 7.5/10