Micheal Kiske i Kai
Hansen to jeden z najważniejszych duetów w historii metalu.
Jeden z najwybitniejszych wokalistów, który nie kryje
swoich inspiracji Elvisem Presleyem i Brucem Dickinsonem, no i Hansen
jako ten który wie jak grac szybko, jak stworzyć pomysłowy
riff i jak sprawić że muzyka staje się czymś więcej. Razem
stworzyli klasykę w postaci „Keeper of The Seven Keys”. Jednak
dwie części strażnika to było za mało żeby w pełni posmakować
na co ich stać. I tak przez tyle lat był nie dosyt. Jednak zrobili
swoje i zapisali się jako jeden z najważniejszych duetów,
który mógł konkurować z najlepszymi. Hansen spełniał
się w Gamma Ray, a Kiske solowo. Ponownie ich drogi skrzyżowały
się na „Land of The Free”, potem Avantasia i wreszcie koncert w
ramach Avantasia, który sprawił że Hansen dołączył do
Unisonic. Tak zaczęło się wrzenie, jaranie się fanów, a
przede wszystkim fakt, że marzenie się spełniają. Jeden z
największych i najważniejszych duetów powrócił. Co z
tego, że debiut Unisonic nie był tym co niektórzy chcieli,
nie był trzecim „Keeper of The Seven Keys”. Liczył się powrót,
dalszy etap wspólnego grania, tworzenia muzyki, nawet jeśli
miało to być coś innego, coś świeżego. Tak muzyka Unisonic to
coś innego. Lekki powiew świeżości jeśli chodzi o melodyjny
metal czy hard rock. Drugi album miał być cięższy, bardziej power
metalowy. W sumie mini album „For The Kingdom” dawał takie
nadzieje. Czy rzeczywiście „Light of Dawn” takim albumem jest?
Czy fani dostaną to co chcieli?
Cóż, mogę Wam
zdradzić, że jest tutaj power metalu może i więcej niż na
poprzednim albumie, są skojarzenia z „Keeper of The seven Keys”,
jest momentami i ciężej, ale nie zmienili swojego stylu z debiutu.
Zostali wierni mieszance melodyjny metal i hard rock. Jedni się
oburzą, a inny będą szczęśliwi, że kapela ma swój własny
styl i nie próbuje na siłę być drugim Helloween. Tak jak na
poprzednim albumie tak i tutaj jest sporo lekkich i przyjemnych
melodii. Wszystko skupia się wokół wokalu Kiske, który
pokazuje na każdym utworze że nie wie co starość i upływający
czas. Najlepszy jego występ od niepamiętnych czasów. Można
nawet się pokusić o stwierdzenie że jest bardziej dojrzały i
techniczny niż w latach 80. A najlepsze to, że elastycznie
wpasowuje się do hard rockowych motywów. Przerysowano też z
debiutu znakomite popisy gitarowe. Te tutaj są zagrane z pasją, z
polotem i pomysłem. Dawno nie słyszałem tak gitarowego albumu, w
którym tyle się dzieje. Gitary przemawiają do nas pięknym
językiem, który nas zaklina. Coś pięknego. Mandy Mayer
daje z siebie tutaj znacznie więcej niż w Gotthard czy Krokus i
słychać że rozumie się z Kaiem. Nawet nie wiem czy to nie
najciekawszy duet gitarowy w jakim wystąpił do tej pory Kai. Dzieje
się sporo i naprawdę samym tym elementem nabija sobie punkty ten
album. Soczyste brzmienie, kolorystyczna okładka przypominająca
okładki Eletric Light Orchestra są miłym dodatkiem i dzięki nim
płyta brzmi fantastycznie. Nie podlega wątpliwości, że i tym
razem udało się zagrać materiał na wysokim poziomie, choć
odnoszę wrażenie że nieco ucierpiała przebojowość. A może po
prostu debiut był takim dziełem, że nowy album nie jest wstanie go
przebić pomimo swojej energii. W porównaniu do wielu innych
płyt z kręgu hard rocka i melodyjnego metalu to „Light of Dawn”
wyróżnia się lekkością i szerokim wachlarzem motywów,
elementów, które są wyjęte z różnych
gatunków. Instrumentalny otwieracz w postaci „Venite
2.0” to intro godne strażnika, choć tutaj można
uświadczyć zróżnicowanie. Zespół bowiem zabiera nas
w rejony symfonicznego metalu i brzmi to naprawdę mocarnie. Nutka
epickiego klimatu zrobiła swoje. Lekka, przyjemna i emocjonalna
muzyka. Każdy z fanów Gamma Ray i starego Helloween czekał
na petardy, na szybki power metal jak za dawnych lat. To dostajemy w
przebojowym „Your Time Has Come” i łezka w oku się
kręci. Można jednak odtworzyć tamten klimat, można sięgnąć do
ery „Keeper of The Seven Keys” bez jego profanacji. To jest power
metal w najczystszej postaci. Szkoda że dzisiaj ciężko o takie
właśnie utwory. Kiske tutaj pokazuje na co go stać i to dlaczego
należy do czołówki wokalistów. No i te gitary. Tego
mi brakuje w Helloween i Gamma Ray. Klimat szybkiego power metalu
zostaje utrzymany w rozpędzonym „For The Kingdom” który
doczekał się z reszta mini albumu, który promował ten
album. To samo usłyszycie w sumie w cięższym „Find
Shelter”, choć tutaj siła przebicia i procent
przebojowości znacznie słabszy. Jednak jakby nie patrzeć, jest to
kolejny mocny punkt tego albumu, który potrafi przypomnieć
stare czasy Helloween. Do tej grupy utworów, w której
przoduje nutka power metalu i cięższego metalu zaliczę również
„Throne of Dawn”. Utwór został wybrany do
koncertowej setlisty i słusznie. Jest to jeden z największych
przebojów grupy. Początkowy riff to ukłon w stronę starego
Black Sabbath, a refren to z kolei ukłon w stronę starego
Helloween. Kiske też stara się śpiewać na wyższych obrotach i
nie zapominając przy tym o emocjach. Piękny utwór, który
w pełni potwierdza że Unisonic to super grupa o super
możliwościach. Najkrótszym utworem po intrze jest
„Manhunter”. Słychać tutaj, że to robota
Hansena. Wyszedł mu znakomity utwór, który jest czymś
na miarę takich hitów jak „Future World” czy „I Want
Out”. Wiem, herezje jakich mało, ale właśnie tak czuję ten
utwór. Lekki, radosny, energiczny, z łatwym i podniosłym
refrenem, a solówki zagrane są jak właśnie w tamtych
klasycznych hitach Hansena. Spore zmiany temp, przejść. Szkoda, że
utwór jest taki krótki. Tak coś z power metalu, coś z
„Keeper of The Seven Keys” mamy jeszcze w „Exceptional”,
To jest utwór fenomen dla mnie. W pełni ukazuje talent
głownych bohaterów czyli Kiske i Hansena, ale jest czymś
innym. Jest to melodyjny metal i hard rock na wysokim poziomie. Jest
powiew świeżości i nakreślenie tym co jest Unisonic i co gra.
Znakomicie udało się zerwać z przeszłością, od sławy Helloween
i stworzyć coś nowego. Znowu dać innym inspirację i wiarę że
można grać z pomysłem. O tym utworze można dyskutować długo. O
tym jakie ciekawe wejście ma, o tym jak oryginalny refren tutaj
wymyślono, o tym jak Hansen wpisał się tutaj wciągającym motywem
w środkowej części. Nic dziwnego, że ten utwór Unisonic
gra na koncertach. Jak dla mnie najciekawszy utwór roku 2014.
Motyw „Not gonna take Anymore” brzmi znajomo. Na
myśl przychodzi Edguy, Avantasia, Queen, Sabaton. Choć konstrukcja,
wykonanie i emocje kierują nas w stronę „Star Rider”, który
zdobił debiut Unisonic. To jest właśnie atut tej grupy. Bycie
elastycznym i tworzenie znakomitego hard rocka, który wieje
świeżością, który imponują lekkością i pomysłowością.
Ciekawy motyw gitarowy otwiera lekki „Night of The Long
Knives”, choć utwór szybko nabiera hard rockowego
tempa i zadziorności godnej Scorpions. Rytmiczny, melodyjny kawałek,
który ukazuje możliwości Kiske, który jest w
znakomitej formie. Mamy też dwie romantyczne i dojrzałe ballady w
postaci „Blood” i „You and I”.
jest to piękne granie, który zdobędzie swoich fanów.
Jednak nic by się też nie stało jakby ich zabrakło. Melodyjny
„When the dead is done” to melodyjny metal w którym
nie zabrakło cech hard rocka i power metal. Mieszanka do jakiej nas
przyzwyczaił Unisonic już na poprzednich wydawnictwach. Tonacja,
charakter przypomina nieco „Never Change Me”. Na koniec warto
wspomnieć o „Judgement Day” który pełni
rolę bonusa. Utwór z serii ni to grzeje ni to ziębi.
Płyta o dziwo tak szybko
nie zawładnęła mną. Lepszą siłę przebicia miał debiut.
Materiał jest bardziej wyrównany, bardziej spójny jako
całość. Tutaj ma się wrażenie, że najlepsze wrażenie robią
utwory które zespół udostępnił przed premierą. Mimo
tego faktu i tak płyta broni się. Atuty te same co na debiucie.
Zgrany duet, wysoki poziom wykonania, od początku do końca
występują atrakcyjne i pomysłowe partie gitarowe, no i niesamowity
wokal Kiske. Jest tutaj wszystko to do czego Unisonic nas
przyzwyczaił do tej pory, może jest i ciężej w niektórych
momentach, może i jest jakby więcej power metalu, ale można
odnieść wrażenie, że to za mało. Nie miałbym nic przeciwko aby
cały album był jak „Your Time Has Come”. Niespodzianki nie ma,
bo jest to jeden z najciekawszych albumów roku 2014. Fani i
tak pewnie po marudzą, że nie jest to krążek na miarę „Keeper
of The Seven Keys” i mają do tego prawo. Cieszę się, że jednak
panowie szukają własnego stylu, chcą próbować czegoś
innego i chcą wnieść nieco świeżości do melodyjnego metalu.
Brawo, oby tak dalej.
Ocena: 9/10
P.s Podziękowania
dla Mystic Production za udostępnienie materiału