Strony
▼
niedziela, 31 marca 2024
GLYPH - Honor, Power, glory (2024)
4 znane nazwiska z Kanady i USA łączy siły, by zaprezentować światu europejski power metal. To nie częste zjawisko w tamtych rejonach, ale zdarza się. Glyph powstał w 2022r, a w skład jego wchodzą: wokalista R. A Voltaire (Ravenous), gitarzysta Rob Steinway (Skelator, Greyhawk), basista Derin Wall (Greyhawk), klawiszowiec Jeff Black (Gatekeeper). Mocne nazwiska i efektem ich współpracy jest debiutancki krążek zatytułowany "Honor, power, glory". Nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku.
Co ci doświadczeni muzycy potrafią każdy wie. Odnoszę wrażenie, że to takie spotkanie żeby pograć sobie słodki, europejski power metal, tak o dla zabawy. Nie ma w tym przejawu geniuszu, nie ma też płyty idealnej, ale jest dobra zabawa i kilka mocnych, godnych uwagi momentów. Całość wywołuje pozytywne emocje. Kolorowa i typowa dla power metalu okładka daje wyraźny sygnał co nas czeka. Samo brzmienie też idealnie wyważone i mocno wzorowane na europejskich kapelach. Glyph robi co może, żeby utrzymać uwagę słuchacza do samego końca. Różne są tego efekty.
35 minut muzyki to nie dużo. Sam początek płyty to mocne uderzenie, który jest cholernie obiecujące. Tytułowy "Honor, power, Glory" brzmi jak mieszanka Sabaton i wczesnego battle Beast. Jest podniośle, melodyjnie i tak bojowo. Ja to kupuję. Pewne echa Gloryhammer czy też Sabaton można uświadczyć w przebojowym "March of the nothern Clan". Band troszkę obniża loty w dalszej części, ale stara się być atrakcyjnym zespołem pod względem prostych melodii i chwytliwych refrenów. Jest lekko i z naciskiem na łatwy odbiór. Dobrze się słucha takiego przebojowego "A storm of Crimson Fire", który brzmi jak hołd dla europejskiego power metalu. Dobra robota. Takiego grania jak "Defy the night" jest pełno na rynku. Wtórność zaczyna doskwierać tej płycie, ale to wciąż solidna porcja power metalu, która potrafi umilić czas. Ostatnie 3 utwory to jakiś przesyt formy nad treścią i próba pójścia w bardziej epickie rejony. Wypada troszkę to słabiej niż to co było na początku.
Moje serce nie zabiło szybciej przy tej płycie. Dostałem muzykę łatwo wpadającą w ucho, która umila czas, która dostarcza miłe dla ucha melodie. Jednak nic ponadto. To dobra rozrywka, ale żadnych emocji nie wywołuje, nie przeszywa i nie robi większego poruszenia. Płyta na pewno godna uwagi, ale nie oczekujcie tutaj czegoś na miarę arcydzieła. To nie ta liga.
Ocena: 7/10
TOXIC CARNAGE - Praying for Demise (2024)
Tym razem skusiłem się by sięgnąć po owe wydawnictwo, bo i okładka przykuła uwagę, a i sam singiel napawał optymizmem. Tak o to trafiłem na drugi krążek brazylijskiej formacji Toxic Carnage, który nosi tytuł "Praying For demise'. To trio z Brazylii działa od 2008r i jakiegoś poruszenia w thrash metalu nie wywołali. Najnowsze dzieło tego stanu rzeczy nie zmienia. To kawał solidnego thrash metalu i w sumie nic ponadto.
Pierwsze skrzypce w zespole gra Robson Dionisio, który odpowiada za wokal , bas i partie gitarowe, które współtworzy z Roberlei. Robson ma głos taki nieco oklepany i niczym specjalnym się nie wyróżnia. To samo tyczy się samych melodii, partii gitarowych. Każdy element muzyki Toxic Carnage jest taki oklepany i bardzo wtórny. Sam band gra całkiem przyzwoicie i jest to kawał solidnego thrash metalu. Mamy mocne riffy, zadziorny wokal, niby chwytliwe melodie, ale nie wiele z tego zostaje z nami. Ot co solidny thrash metal jakiego pełno na rynku. Na plus to oczywiście owa dynamika, melodyjność.
Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na otwierający "Thrashing Over Thirthy", który momentami przypomina dokonania Tankard. Ogólnie pozytywnie zakręcony thrash metal, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Nie prezentują niczego odkrywczego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Singlowy "The unholy book" też opiera się na zadziornym i wyrazistym riffie, który porywa słuchacza od pierwszych sekund. Mocny kawałek. Więcej urozmaicenia i przejść mamy w zakręconym "pyramid of death". Reszta utworów zlewa się troszkę w jedną całość i ciężko coś wyróżnić. Dostajemy thrash metalowe łojenie, z którego nie wiele wynika. Jakość też pozostawia trochę do życzenia.
Toxic Carnage nagrał szybki, zadziorny album, ale brakuje w tym pomysłowości, świeżości i motywów, które by z nami zostały na dłużej. To solidny krążek w swojej kategorii, który ma do zaoferowania szybkie tempo, mocne riffy i ogólnie ostre granie. Jeśli ma się niskie wymagania, to płyta może nawet się podobać. Najlepiej samemu wybadać jak podziała na nas. Dla mnie to raczej produkt jednorazowego użytku.
Ocena: 5.5/10
sobota, 30 marca 2024
TERRAVORE - Spiral of Downfall (2024)
Tyle rzeczy chciałbym opisać o nowej płycie Bułgarskiej formacji Terravore, ale jakoś jakby mowę mi odjęło i nie wiem co mam napisać. Wciąż chyba jestem w szoku, że wciąż można tworzyć takie płyty jak "Spiral Of Downfall". Terravore to nie jakaś tam banda amatorów, bowiem panowie grają od 2015r i już mogę się pochwalić dwoma krążkami. Znakomicie czują styl thrash metalu i nie dość, że czerpią garściami od najlepszych, to jeszcze brzmią świeżo i nadzwyczaj pomysłowo. Terravore brzmią agresywnie, drapieżnie, tak nieco surowo, ale wszystko kręci się w okół pomysłowych riffów, chwytliwych melodii. Stworzyli styl, który robi furorę i w tym szaleństwie jest metoda. Słowa to za mało. Tutaj trzeba działać, więc pierwsze co trzeba zrobić to odpalić "Spiral of Downfall".
Pierwsze z czego można zdać sobie sprawę, że frontowa okładka współgra z zawartością. Ten mrok da się wyczuć podczas słuchania, ale na szczęście nie przytłacza. Od pierwszych sekund serce potrafią skraść gitarzyści Ivan i Boiko. Panowie uzupełniają się i działają jak dobrze naoliwiona maszyna, która nie wymaga żadnych poprawek, modyfikacji. Można tych popisów słuchać godzinami i zachwyt jest taki sam. To nie jedyny atut tej płyty. Wyjęte z lat 90 brzmienie dodaje smaczku i nadaje całości drapieżności i klasycznego wydźwięku. Jest jeszcze Kalin Bachavarov, który śpiewa agresywnie, zadziornie, na pograniczy death i thrash metalu. Pasuje do tej muzyki idealnie i odgrywa kluczową rolę. Wszystko jest na swoim, brzmi tak powinno brzmieć i płyta przez cały czas przyprawia o dreszcze i dostarcza niezapomniane przeżycia.
Ta intensywność, ta nieustanna seria mocarnych riffów, dawka chwytliwych melodii czy wciągających solówek jest urocza i stanowi o potędze zespołu. Terravore wymiata na tym albumie i definiuje styl thrash metalu. Tak powinno się grać ten rodzaj heavy metalu i wielu można brać przykład z nich. Tytułowy "Spiral Of Downfall" to wymarzone otwarcie płyty. Próba sił, wyraźny sygnał, że band gra na serio i nie zamierza brać tutaj jeńców. Brzmi to po prostu idealnie. Rozkład melodii, partii gitarowych i partii wokalnych. Dużo dobrego się dzieje, a ja się czuje jakbym odpalił "Coma of Souls" naszych czasów. Niby stonowane wejście mamy w "Poisoned Skies", ale to w sumie cisza przed burzą. Nie lekceważcie potęgi Terravore. Tutaj nabieramy rozpędu, dawkując nam emocje. Jak już wejdzie gitara, to już wiadomo że czeka nas kolejna jazda bez trzymanki. Riffy jak serwuje nam band to istna potęga thrash metalu. Kocham takie balansowanie na pograniczu heavy/thrash metalu. "Blue Brutality" band pokazuje, że melodie są dla nich bardzo ważne. Bez nich nie byłoby Terravore i ich przebłysku geniuszu. Nie jest też dla nich straszne wyjść po za komfort 4-5 minut. Prawie 7 minutowy "Black Tantra" to uczta przede wszystkim dla wszystkich fanów heavy metalu. Prosty, ponury motyw gitarowy przeszywa i zostaje z słuchaczem na długo. Cudo! "Propagandacide" to thrash metalowa łupanina, bez zbędnego ściemniania i owijania w bawełnę. Liczne przejścia, urozmaicenia to cechy "P.O.L" i momentami czuje się jakbym słuchał miks Anthrax i Kreator z czasów "Coma Of Souls". Brzmi to obłędnie, a band jeszcze nie skończył. Też troszkę więcej heavy metalowego zacięcia mamy w rozpędzonym "Blunt Force Trauma", z kolei "Shattered" wyróżnia znakomita praca basisty. Na sam koniec 7 minutowy "Nostromo", który znakomicie podsumowuje całość. Tom taka wisienka na torcie i idealne zwieńczenie całości.
Tak powinien brzmieć thrash metal. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Definiuje ten gatunek i uwypukla to co najważniejsze w nim. Do tego pokazuje, jak ważne są partie gitarowe i chwytliwe melodie. "Spiral of Downfall" to płyta, która mogła ukazać się w latach 90 i wpasowała by się w jego trendy i konkurencje. W dzisiejszych czasach prezentuje się jak zaginiony klasyk tamtych lat. Majstersztyk w swoim gatunku. Nie marnujcie już czasu i odpalajcie ten dynamit! Satysfakcja gwarantowana.
Ocena: 10/10
wtorek, 26 marca 2024
ACHELOUS - Tower of High Sorcery (2024)
Macie ochotę na więcej świetnej muzyki? Nie macie dość płyt z górnej półki? Tych ostatnio jest pełno, a do tej listy należałoby wpisać najnowsze dzieło greckiej ekipy Achelous. Ich przygoda rozpoczęła się w 2011r i od tamtej pory wydali 3 wydawnictwa. Najnowszy zatytułowany "Tower of High Sorcery" ujrzał światło dzienne 22 marca tego roku i jak dla mnie to jest najlepsze dzieło greckiej formacji.
Warto zaznaczyć, że w 2022r powrócił do zespołu gitarzysta Haris Dinos, a sam band kontynuuje to co prezentował już wcześniej, czyli epicki heavy metal z nutką power metalu. Przede wszystkim w muzyce Achelous rządzi klimat, dostojność, rozmach, epickość, a w dalszej części melodie czy objawy przebojowości. Tak to już jest z tą grecką sceną metalową, to zawsze muzyka która ma przemówić do naszej duszy, ma podziałać na zmysły i stworzyć coś wyjątkowego. Greckie zespoły mają smykałkę do tego typu rzeczy. Warto wyróżnić utwory, gdzie pojawiają się goście. Nastrojowy, akustyczny "Pegan Fire" z gościnnym udziałem Anastasia Megalokonomou. Prawdziwa magia i niesamowity nastrój. Harry Conklin pojawia się w przebojowym i bardzo energicznym "Into The Shadows". Co za petarda! Z jednej strony klasycznie, troszkę może w kierunku us heavy/power metalu, ale z drugiej strony czuć powiew świeżości. Nie brakuje ciekawych i wciągających melodii, co potwierdza "Dragon Wings". Więcej mroku, ciężaru mamy w "Istar", gdzie band ociera się nawet o doom metal. Ileż energii i drapieżności ma w sobie rozpędzony "The Oath". Jest pazur, polot i przebojowość. Grecka formacja błyszczy i pokazuje w jak świetnej formie jest. Melodyjny, stonowany heavy metal można uświadczyć w majestatycznym "Tower of High sorcery", który przemyca patenty Black Sabbath z ery Tony Martina, coś z "Stargazer" Rainbow, czy Axela Rudi Pella, a wszystko polane sosem doom metalowy. Piękna rzecz! Epickość, rycerski charakter to atuty stonowanego "Fortress of Sorrow". Punktem kulminacyjnym jest 9 minutowy kolos w postaci "When the angels Bleed". To idealnie zwieńczenie całości i podsumowanie stylu i jakości jaki reprezentuje z sobą Achelous. Pięknie układa się w współpraca między gitarzystami. Brawo dla Mavrommatisa i Dinosa, że nie idą na łatwiznę i chcą stworzyć przepiękne melodie i złożone motywy gitarowe. Całości mocy i charakteru dodaje niesamowity głos Chrisa Kappasa. Gość sieje zniszczenie od pierwszych sekund.
Kto szuka prostych dźwięków, łatwo wpadającego w ucho heavy metalu, ten poczuje się zagubiony. Trzeba będzie dużo czasu i pracy, aby taki słuchacz poczuł potęgę tej płyty. Z kolei miłośnicy bardziej złożonej muzyki, gdzie nie ma oczywistych rozwiązań, jest próba stworzenia wyjątkowego klimatu i pewniej głębi. Ten poczuje się jak w domu. "Tower of high Sorcery" to płyta pięknych dźwięków, gdzie liczy się rozmach, epickość i otwarcie bram do innego świata. Sama okładka też jest magiczna i przykuwa uwagę. Na długo z nami zostaje w pamięci, jak i sama muzyka. Najlepsza płyta Achelous.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 25 marca 2024
WHITECROSS - Fear no evil (2024)
Fani hard rocka/aor i melodyjnego metalu mogą zacierać ręce, bowiem powrócił amerykański Whitecross, które swoje złote lata miał w latach 80 i 90. Band powstał w roku 1985 i w tym swoim złotym okresie wydali 8 albumów. Powrócili potem w roku 2020 i trochę to trwało zanim band zmajstrował nowy materiał. Dochodziło do zmian personalnych, gdzie dołączył nowy wokalista David Roberts. Na perkusji jest Michael Feighan, na basie Benny Ramos, zaś partie gitarowe to sprawka niezmordowanego gitarzysty Rexa Carrola, który jest w zespole od samego początku. Czas oczekiwania się skończył i jest w końcu nowy album zatytułowany "Fear No Evil" i jak dla mnie jest to najlepsze dzieło tej chrześcijańskiej formacji.
Wiele czynników się na to składa. Mocne wyraziste brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk. Piękna i klimatyczna okładka, która zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Dobrze wyważone kompozycje, które potrafią zapaść w pamięci. Słychać, że band włożył sporo serca i potu w te kompozycje. Jest dobre balansowanie na pograniczu hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Rex też przyłożył się i każdy dźwięk brzmi klasycznie, świeżo i z polotem. Melodie są trafione i urocze, zwłaszcza jeśli gustuje sie w bardziej hard rockowym feelingu. No i jest jeszcze ten świetny i zadziorny głos Davida, który po prostu zachwyca. Potrafi odnaleźć się w balladach, bardziej ostrych kawałkach i potrafi przede wszystkim budować nastrój. Znakomity frontman.
Na co zwrócić uwagę słuchając płyty? Z pewnością energiczny "The way we rock" to taki wehikuł czas do lat 80. Coś z Krokus, coś z Dio można wyłapać w tym utworze, tak więc czysta klasyka. Oldschoolowo brzmi też "Lion of Judah" czy zadziorny "Man in the Mirror", które momentami przypomina twórczość Saxon. I najlepsze z całej płyty to bez wątpienia ballada "Blind Man". Co za siła przebicia, co za świeżość i przebojowość. Kocham tego typu ballady. Prawdziwa perełka na płycie. Hard rockowy feeling dostajemy w prostym "29,000", gdzie znów położono nacisk na melodie i przebojowość. Końcówka płyty jest troszkę nudniejsza, ale i tak nie psuje to pozytywnego odbioru całego wydawnictwa.
Whitecross nagrał naprawdę udany album w kategorii hard rocka i znajdziemy tutaj zarówno mocniejsze i bardziej zadziorne utwory, jest też coś dla miłośników ballad, czy radiowych przebojów. Płyta zróżnicowana i jak dla mnie najlepsza w dorobku tej chrześcijańskiej formacji.
Ocena: 8/10
niedziela, 24 marca 2024
SAVAGE OATH - Divine Battle (2024)
Amerykański Visigoth to stosunkowy młody zespół, ale już ma status kultowego, ma rzesze fanów i ich muzyka to coś więcej niż kolejny dawka epickiego heavy metalu. To jaki mają wpływ na kolejna pokolenia muzyków tego nie da się opisać.Najlepsze jest to, że muzycy tej grupy udzielają się w innych zespołach.Jamison Palmer błysnął w Blood Starr, a gitarzysta Leeland Campana teraz błyszczy z kapelą Savage Oath, która zrodziła się w 2018r. Iście gwiazdorski skład zebrał Savage Oath, bowiem oprócz Leelanda, mamy tu basistę Philla Rossa, którego znamy z Manilla Road czy Ironsword, na wokalu Brendan Radigan z Pegan Altar, no i Austin Wheeler na perkusji. Owocem tej współpracy jest debiutancki album zatytułowany "Divine Battle". Tak, to kolejny album w tym roku z serii "trzeba znać".
Każdy z muzyków odgrywa tu znaczącą rolę. Leeland dba o epicki wymiar partii gitarowych, o to żeby było pomysłowo, zadziornie i przede wszystkim epicko. Ten rycerski charakter daje o sobie znać niemal na każdym kroku. Zresztą już sama okładka daje sygnał, czego możemy się tu spodziewać. Sporo dobrej roboty robi też wokalista Brendan, którego głos idealnie pasuje do takiego grania. To wszystko przesiąknięte jest twórczością Manilla Road, Visigoth, czy Eternal Champion.
Na płycie znajdziemy 7 kawałków dających niecałe 45 minut muzyki. Płytę otwiera epicki i rozpędzony "Knight of the night". Jest bojowo, z rozmachem i te 7 minut szybko zlatuje, zwłaszcza kiedy band urozmaica swoje aranżacje. Tak się gra heavy metal i od razu czuć tą starą dobrą szkołę heavy metalu. Podobne emocje wzbudza "Wings Of Vengeance" i znów dostajemy mocny, wyrazisty riff i wciągający refren. Klimat lat 80 jest i to kolejny atut tego wydawnictwa. Nieco bardziej stonowane tempo dostajemy w ponurym "Blood For The King", choć tutaj czuję lekki spadek formy. To udany utwór, ale nieco ustępuje poprzednim. Kolejny killer na płycie to "Madness of the crowd", gdzie można wyłapać pewne elementy brytyjskiego heavy metalu. Dynamiczny kawałek, który ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Tytułowy "Divine Battle" to taki nastrojowy utwór o lekkim balladowym zacięciu, z kolei "Savage Oath" też taki klimatyczny, nieco rozbudowany i pełen różnych smaczków. To bardzo dobre kompozycje, ale też czegoś mi tutaj zabrakło do pełnej ekscytacji.Troszkę takie uczucie jakby przesyt formy nad treścią.
Troszkę może i ponarzekałem, ale w ostatecznym rozrachunku "Divine Battle" to przemyślany i dojrzały materiał, który łapie za serce, zwłaszcza jeśli kochamy epicki heavy metal. Ten band ma wszystko by sięgać po najlepsze tytułu i być jednym z najlepszych. Debiutancki album robi furorę i wypada znacznie lepiej niż taki album Sentry.
Ocena: 9/10
sobota, 23 marca 2024
STORMHUNTER - Best Before : Death (2024)
10 lat czekania na nowy album niemieckiej formacji Stormhunter. "An eye for an I" z 2014 r mocno zapadł mi w pamięci i często lubię do niego wracać. To jeden z najlepszych albumów Stormhunter, a to tym bardziej zaostrzało apetyt na nową muzykę od tej kapeli. Pewnie nie jeden fan heavy/power metalu zapomniał o ich istnieniu, ale w końcu są, powrócili. Jest "Best before: Death" i to album nr 4 w ich dorobku. Grają swoje, nie zapomnieli o wykorzystywaniu patentów running wild. Tylko niestety jakość już nie ta.
21 marca ukazał się nakładem MDD records i album nagrał skład, który nagrał poprzedni album. Niestety jakość materiału jest kilka klas niżej niż ta z poprzedniej płyty. Nie ma może wstydu i totalnego gniota, który nie da się słuchać, bowiem nowy album to kawał solidnego heavy/power metalu z elementami running wild, ale nic ponadto. Jest specyficzny wokal Franka Urschlera, który jest nieodzownym elementem muzyki Stormhunter i nadaje jej charakteru. Duet gitarowy Muller/Ulrich grają solidnie i słychać chęci. Niestety za mało w tym świeżości i pomysłowości. Porcja riffów i melodii to oklepane motywy, które niczym nie zaskakują. Sama okładka i brzmienie też nie są w pełni dopracowane i też można było to zrobić lepiej. Słuchając płyty warto wyróżnić rozpędzony "Reaper", który momentami przypomina też twórczość Stormwarrior. Energiczny utwór, który szybko wpada w ucho i pokazuje, że ten band grać potrafi. Stonowany i bardziej zadziorny "Nightmare" to kolejny solidny kawałek, ale też brakuje tutaj dopracowania i jakiegoś elementu zaskoczenia. Na pewno warto pochwalić za przewodnią melodię w przebojowym "Death". To jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Echa running wild znajdziemy na pewno w "Empty Shell" czy rozpędzonym "Vegabond". Dobrze prezentuje się też taki "War is peace", który mocno nawiązuje do niemieckiego heavy/power metalu.
Długo wyczekiwany album niemieckiego Stormhunter nie powala, nie rzuca na kolana i to niestety jest rozczarowanie. Wiadomo Stormhunter nigdy nie był jakimś zespołem z górnej półki, ale poprzednie wydawnictwo miało to coś i potrafiło porwać. "Best Before: death" to solidnie wydawnictwo, które zasługuje na uwagę. Zabrakło tym razem pomysłów i świeżego spojrzenia na gatunek heavy/power metalu.
Ocena: 6.5/10
piątek, 22 marca 2024
HAMMER KING - Kunig und kaiser (2024)
Podoba mi się tempo i jakość pracy jaką wykonuje niemiecki Hammer King. Ta niemiecka maszyna jest nie do zdarcia. Każdy kto taki rycerski heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Manowar, Majesty, Hammerfall, Wizard czy Stormwarrior ten nie powinien przejść obojętnie przejść obok ich twórczości. Liderem grupy od samego początku jest Fredrick Fuchs, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Już jego maniera wokalna imponowała mi jeszcze za czasów śpiewania w Ross The Boss. "Hailstorm" i "New Metal Leader" to świetne płyty, który są jakby preludium do Hammer King. Ten band działa od 2015r a już nagrał 6 albumów i każdy z nich trzyma wysoki poziom. Nie inaczej jest z "Konig Und Kaiser".
Band nie kombinuje i robi to co im wychodzi najlepiej i to na co fani czekają. Kto zna ich po przednie płyty, ten wie co go czeka i wie że ta płyta wpadnie mu w ucho. W końcu Hammer king to spece od chwytliwych riffów, świetnych melodii i dużej dawki przebojowości. Klimatyczna, epicka okładka jest, soczyste, wyraziste brzmienie, do tego to wszystko co było na poprzednich płytach mieliśmy, tak więc widać że Hammer king trzyma się swojego planu, swojego stylu. Punktem wyjściowym w muzyce Hammer king jest bez wątpienia wokalista i gitarzysta Frederick Fuchs, który również z Gino Wilde tworzy duet gitarowy. Jego głos sprawdza się w takim graniu i to wiadomo nie od dziś. Płyta jak zwykle jest energiczna, zróżnicowania i przebojowa.
Po raz kolejny band zaczyna od mocnego wejścia. "Hailed by the hammer" to rasowy killer i chyba lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Jest energia, jest drapieżny riff i przebojowy refren. Hammer King jednak wciąż w formie. Jak bym miał wskazać najlepszy utwór na płycie to wybrałbym "The Devil will i do", który momentami przypomina mi ostatnie poczynania Bloodbound, ale nie tylko. Sam rycerski refren ma coś z Wizard. Jednym słowem prawdziwy killer, który rzuca na kolana. Band zrobił to samo co Powerwolf, czyli nagrał kawałek gdzie wykorzystują swój ojczysty język. Tytułowy "Konig und Kaiser" o dziwo wypalił w takiej stylistyce. Marszowe tempo, ciężki riff i zaśpiewany po niemiecku refren, który buja i zapada w pamięci. Charles Greywolf maczał palce przy produkcji i stąd też pewne wpływy Powerwolf można gdzieś tam wyłapać. Coś z starego Hammerfall można wyłapać w dynamicznym "Future King". Udany jest też "War hammer" gdzie dostajemy prostą i łatwo wpadającą w ucho melodię. Więcej pazura i drapieżności ma w sobie na pewno "Devided We Shall Fall" i to również jeden z najciekawszych momentów na płycie. Nie rusza mnie jakoś specjalnie "Kings of Arabia" i lepiej wypada żywiołowy i prosty w swojej formule "I want Chaos". Znalazł się tez bardziej epicki kolos w postaci "Gates of Atlantia". To udany kawałek, ale nie powalił na kolana. Brakuje mi tu świeżości, pomysłowości, takiego blasku jak z pierwszych płyt.
"Kunig und Kaiser" to płyta dynamiczna, zróżnicowana, przebojowa i w stylu do jakiego nas przyzwyczaił Hammer king. Czego zabrakło to z pewności jakości z pierwszych płyt. Czuć ten lekki spadek formy. Nie zmienia to faktu, że trzeba znać nowe dzieło Hammer king. Znają się na rzeczy i wiedza jak porwać tłumy fanów heavy/power w rycerskiej formie.
Ocena: 8/10
czwartek, 21 marca 2024
CAPTAIN HAWK - Ghost of The Sea (2024)
Kocham tematykę związaną z piratami, morskimi przygodami, czy też wszelkie różne mity. To też mam słabość do Running wild i tym podobnych zespołów, lubię też serię "Piraci z Karaibów". Nie mogłem przejść obojętnie obok projektu muzycznego Captain Hawk. To projekt muzyczny zainicjowany przez Eline Englezou i Boba Katsionisa. Należy to potraktować jak rock/metalową operę, gdzie liczą się bogate ozdobniki, rozmach, a potem cała reszta. Oczywiście mamy gości, mamy wszystko to co jest ważne w takiej metalowej operze. Mogłoby się wydawać, że z automatu czeka na coś wyjątkowego. Czy faktycznie tak jest?
Wśród gości pojawiają się : Yiannis Papanikolaou, Stratis Steele, Marios Karanastasis, Christos Kounelis czy Mike Liva. Wszystko skupia się w okół greckiej sceny metalowej, więc powinna być muzyczna euforia i rozłożenie na czynniki pierwsze. Niestety nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Więcej tutaj grania pod taki therion, czy coś pokroju Avantasia, a za mało konkretnego power metalowego ognia. Wpływy Running wild są znikome i bardziej to jest skierowane do tych co lubią bardziej symfoniczne granie i takie bardziej nastawione na filmowy klimat fantasy.
Był pomysł na coś ciekawego, jednak zabrakło precyzji, dopracowania i heavy metalowego pazura. Strasznie to wszystko takie nijakie i łagodne. Okładka może i miła dla oka, samo brzmienie też nie irytuje, ale brakuje tego heavy/power metalowego ognia.
Taki otwierający "Northern Winds" miał być chyba epicki i taki marszowy. Brzmi to jak gorsza wersja takiego Alestorm. No nie chwyta to i za mało heavy metalowego pazura w tym. Plus za piracki klimat, który jest chyba jedyną mocną stroną wydawnictwa. Tam gdzie mógł być przebój, tam dostajemy średni i mało wyrazisty utwór w postaci "In the Captains Quarters". Nie pomagają tu nawet folkowe elementy. Słaby i taki bardziej komercyjny jest "Ghost of The Sea" i to tylko pokazuje nie moc tego projektu. Poruszenie następuje w "Diamonds, Emeralds & Rubies" i w końcu jakaś porywająca melodia i coś zaczyna się dziać. Brakuje może trochę mocy i pazura, ale utwór i tak wypada lepiej niż większość koszmarków na płycie. Pozytywne emocje wzbudza również "Coming Home", który ma iście piracki refren. Znakomicie uchwycono tutaj piracki klimat i może w przyszłości jest dla nich nadzieja.
Pomysł był i to słychać. Tylko jakieś to wszystko rozlazłe, nijakie i bez ikry. Plus za piracki klimat i kilka tam ciekawych momentów. Całościowo niestety wieje nudą i raczej nie jest to płyta, do której się chce wracać. Nic trzeba poczekać aż wyda coś Running Wild czy Blazon stone.
Ocena: 3.5/10
niedziela, 17 marca 2024
LUTHARO - Chasing Euphoria (2024)
Nie jest tak łatwo zaszufladkować muzykę kanadyjskiego zespołu Lutharo do konkretnego gatunku. Słychać w ich muzyce melodyjny heavy metal, na pewno power metal, a najwięcej znajdziemy tutaj elementów melodyjnego death metalu czy thrash metalu. Na pewno przoduje w tym wszystkim melodyjność, chwytliwe melodie i dość charyzmatyczny głos Kristy Shipperbottom. To wszystko sprawia, że najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane "Chasing Euphoria" stanowi pozycję godną uwagi. Płyta ukazała się 15 marca nakładem Atomic Fire Records.
Punktem wyjście w muzyce Lutharo jest bez wątpienia wokalista Krista, która potrafi śpiewać delikatnie, bardziej zmysłowo i melodyjnie. Potrafi też być bardziej agresywna, ocierając się o manierę bardziej death metalową. Ciekawy wachlarz możliwości i nadaje zespołowi sporo mocy i charakteru. Z kolei za chwytliwe melodie, niesamowitą dynamikę i drapieżność w partiach gitarowych odpowiada Victor Bucur. Jego praca na tym albumie zachwyca. Jest zróżnicowanie, balansowanie między agresją, a melodyjnością. Ta mieszanka nie przytłacza, a wręcz daje sporo możliwości.
Nie wszystko może wyszło idealnie, bo są słabsze momenty."Time to Rise" jeden z takich nijakich momentów. Na początku płyty mamy "Reapers Call", który w pełni pokazuje potencjał grupy. Jest szybko, jest zadziornie i z polotem. Prawdziwe "wejście smoka". Na dzień dobry mamy hicior, który zapada w pamięci. Więcej agresji, melodyjnego death metalu można uświadczyć w "Ruthless Bloodline", który imponuje dynamiką i drapieżnością. "Born To Ride" czy "Bonded to the blade", przemycają sporo elementów power metalu i brzmi to naprawdę dobrze. Słychać gdzieś tam echa Huntress, czy unleash the Archers. Mamy jeszcze przebojowy "Creating the King" z niezwykłą chwytliwą melodią przewodnią. Świetnie buja też energiczny i taki bardziej power metalowy "Paradise or Parasite" i tutaj bez wątpienia błyszczy nam wokalistka. Ma ciekawy głos, który napędza cały materiał. Jest jeszcze 7 minutowy killer w postaci "Freedom of the Night", który znów przemyca patenty z różnych gatunków. Band miesza, ale nie wychodzi z tego nijaka papka. Wszystko spójne i miłe w odsłuchu.
Intrygująca wokalistka, pomysłowe partie gitarowe, duża dawka energii, chwytliwych melodii i znakomite balansowanie między różnymi gatunkami. Nowy album Luthero wypada korzystniej niż debiut i jest to jeden z ciekawszych albumów roku 2024, który warto posłuchać i znać.
Ocena: 8/10
sobota, 16 marca 2024
ECCLESIA - Ecclesia Millitans (2024)
Czas na wyznanie swoich grzechów. Band o nazwie Ecclesia nic mi nie mówiła do tej pory. Jakoś nie trafiłem na ich debiutancki album z 2020r. Może to też wynikać z tego, że nie zagłębiam się aż tak w scenę doom metalu. Mój wina, moja wina, bardzo wielka wina. Czas się na wrócić. W poszukiwaniu nowych doznań natrafiłem na intrygującą okładkę francuskiego zespołu Ecclesia i ich najnowszego albumu "Ecclesia Millitans". Piękna rycina, która daje wyraźny sygnał, że to nie jedna z wielu płyt, nie jakiś tam produkt masowy. Naczytałem się też sporo pozytywnych opinii na temat tej płyty, więc wiedziałem że to jest ten moment by przyjrzeć się francuskiemu Ecclesia, który działa od 2016r.
Nie tylko wyjątkowa, nie tuzinkowa i intrygująca okładka potrafi zachwycić. To dopiero początek. Samo brzmienie jest mocne, zadziorne i współgrające z stylem kapeli. Nie ma mowy o wpadce. Sam band ma pomysłowe logo i w zasadzie pomysł na styl jak i swój image. Coś w stylu może i Ghost, może też gdzieś tam coś z Powerwolf ale to inna para kaloszy, inna liga. Przebrani za kapłanów, kryjąc swoją tożsamość dodaje tylko tajemniczości całości. Conrad The Inquisitor i The witchfinder general to gitarzyści, którzy stawiają na różnorodność, na pomysłowość, ale i melodyjność. Chcą zaskakiwać, tworzyć coś świeżego i złożonego. Panowie wygrywają cuda i na długo te partie gitarowe zostają z słuchaczem. Mroczny klimat też dodaje uroku całości. Nie można też zapomnieć o wokaliście Arnhwalda R, który nadaje całości drapieżności i heavy metalowego pazura. Daje czadu i robi niezłe show. Miłym dodatkiem są organy kościelne, który odgrywają kluczową rolę. Czyni z nich wyjątkowych i takich idących swoją własną drogą. Przypomina to momentami Apostalica czy Powerwolf, choć te zespoły grają co innego.
Kocham to uczucie, kiedy się czuje że muzyka zawarta na płycie to coś więcej niż skupisko dźwięków, coś więcej niż tylko zlepek gitar, partii wokalnych, melodii. Miło jest czuć, kiedy się czuje jakby muzyka tworzyła w okół nas inny świat, przenosiła nas do innego wymiaru i czarowała niepowtarzalnością. Ecclesia to właśnie coś więcej. Samo intro "Vade Retro" brzmi jakby miało budzić grozę i nie pokój. Ciarki przechodzą na samą myśl. Czy można lepiej przekonać do siebie potencjalnego słuchacza niż mocnym, heavy metalowym uderzeniem? Taki właśnie jest "If She Floats". Jest pokaz mocy, potęgi i pomysłowości zespołu. Czysta perfekcja. Doom metal daje o sobie znać w stonowanym, posępnym "Et cum Spiritu Tuo". Nie brakuje tutaj przebojowości czy melodyjności. Kościelne klawisze tworzą niesamowity klimat i każdy element stanowi część układanki. "Antecclesia" już bardziej rozbudowany, bardziej stonowany, ale również taki z nutką progresywności. Tytułowy "Ecclesia Millitans" to już ukłon w stronę heavy metalowej przebojowości. Band w tej stylistyce również sieje zniszczenie. Przypomina mi się momentami genialny Sorcerer. Klimat grozy pojawia się w "The exorcism". Budowanie napięcia, piękne ozdobniki, świetna praca gitar i te klawisze otaczające nas z każdej strony. Magia. "Redden The Iron" i tutaj znów brawa za pomysłowy riff, który czerpie garściami z lat 70 czy 80. Gregoriańskie chóry, niepokój, narastający niepokój to jest początek znakomitego "harvester of Sinful Souls". Nie trzeba być fanem doom metalu żeby odpłynąć przy tych dźwiękach. Co za perełka i niesamowity klimat. Kocham takie dźwięki. No i mocne zwieńczenie klimatycznym outrem w postaci "Quis ut deus'.
Niezapomniane doznania i to uczucie że przeżyło się coś wyjątkowego, coś co zmienia nas na zawsze. Muzyka zaprezentowana przez francuski Ecclesia to coś więcej niż kolejna dawka heavy metalu, to płyta która przenosi nas do innego wymiaru, która wzbudza niepokój strach, a zarazem dostarcza euforii i szoku, że można tak grać. Owacje na stojąco i nie dziwię się, że ktoś gdzieś pisał że to jest płyta roku. Mocna rzecz i za zadanie domowe niech każdy posłucha tej płyty. Mam nadzieję, że i wasze życie odmieni.
Ocena: 10/10
SENTRY - Sentry (2024)
Kiedy odszedł Mark Shelton, to wraz z nim umarł Manilla Road. No, ale nie jest to koniec dla pozostałych muzyków. Basista Phill Ross, wokalista Bryan Patrick i perkusista Neudi powołali w 2019r do życia band o nazwie Sentry. Do zespołu dołączył gitarzysta Kalli Coldsmith, którego kojarzyć można z muzyki Savage Grace czy Masters of Disguise. Debiutancki album "Sentry" to muzyka skierowana do maniaków Manilla Road, a najbardziej do fanów heavy/doom metalu.
Wokół płyty będzie szum, tylko mam wrażenie, że bardziej ze względu na nazwiska i historię muzyków. W muzyce Sentry dominuje mrok, dominuje doom metal i dużo tutaj jest z muzyki Candlemass. Jasne, że znajdą się też wpływy Manilla Road, ale nie ma tego błysku geniuszu, nie ma tej jakości. To co znajdziemy tutaj to kawał solidnego grania, które niestety nie powala na kolana. Wszystko jest zachowawcze i zagrane tak trochę bez polotu, przekonania i wiary że może powstać coś z tego wielkiego. "The Haunting" potrafi oczarować mrocznym klimatem, z kolei otwieracz "Dark Matter" dostarcza nam mocy i zadziorny riff. Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest 7 minutowy "Valkyries" gdzie w końcu słychać pomysłowość, dbałość o detale i chęć zaskoczenia słuchacza. Pozytywnie też wypada "Awakening", gdzie można poczuć klimat grozy i jeszcze większą dawkę doom metalu. Warto też pochwalić band za "Black Candless" , gdzie mrok i ciekawe partie gitarowe tworzą coś naprawdę godnego uwagi. Taki heavy/doom metalu to ja mogę słuchać.
Ciekawe czy gdyby był to band bez tak bogatej historii, bez tych znanych nazwisk czy byłby taki szum w okół tej płyty? Raczej nie. Sam album solidny i dobry w odsłuchu. Jednak nie porusza, nie intryguje, nie powala na kolana. W podobnej kategorii lepiej posłuchać co wyprawia The Ecclesia na swoim nowym albumie. Od razu można poczuć różnicę. Sentry nagrał solidny album w klimatach heavy/doom metalu z elementami manilla road i candlemass.
Ocena: 6/10
EMBRACE OF SOULS - Forever part of me (2024)
Jednak nazwisko Giacomo Voli wiele znaczyło dla muzyki włoskiego Embrace Of Souls. Na debiutanckim krążku ten band błyszczał, szokował i imponował. Zaprezentowali wtedy podniosły, melodyjny symfoniczny power metal, który miał coś z Rhapsody, ale w żadnym wypadku nie był kopią. Zamiast Giacomo, zaproszono do współpracy dwa głosy. Męski - Giacomo Rossi i żeński - Agata Aquillina. Czar gdzieś prysł, choć band na swoim drugim albumie zatytułowanym "Forever part of me" gra podobną muzykę i w dalszym ciągu zostajemy w power metalu.
Wokalnie, ten duet jest jakiś mało wyrazisty. Próbują wypełnić lukę po Voli, ale jakoś się nie da. Pomimo tego, że pan Rossi dwoi się i troi by wypełnić brak obecności lidera Rhapsody Of fire. Styl śpiewania gdzieś tam podobny, tylko że nowy nabytek Embrace of Souls nie ma takiej mocy, siły przebicia. Stylistycznie to oczywiście słychać kontynuację z debiutu, ale jakość już nie ta. Słychać spadek formy.
Klimatyczna okładka, takie soczyste, dopieszczone brzmienie to jest zawsze mocna stron włoskich ekip. Materiał może nie jest równy, ale ma kilka ciekawych momentów i całościowo też wypada całkiem dobrze. Nie ma mowy o gniocie. Już sam "Tame my storm" całkiem pozytywnie nastraja. Jest power metal, jest przebojowo, więc nie ma tragedii. Pomysł może i był w "My blade will fall on you" tylko że jakoś wokalnie troszkę się to gryzie z warstwą instrumentalną. "Our new Life" to przerost formy nad treścią. "Ethernal Heart" to prosty power metalowy hicior, który momentami przypomina twórczość Stratovarius czy Sonata Arctica. Jeden z najciekawszych kawałków na tej płycie. Dalej jest pełno solidnych kawałków jak "Through the dark" czy "Forever part of me", ale jakoś żaden nie zachwyca w 100 % i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zamykający "Flashback" też wydłużony na siłę i na pewno można było to streścić do 5 minut.
Nie ma efektu "wow" z pierwszej płyty, nie ma już takiej klasy materiału, choć band się bardzo stara, żeby zbliżyć się do poziomu z debiutu. Brak głosu Rhapsody wyczuwalny, ale największy problem tkwi w samych kompozycjach. Zabrakło pomysłów na intrygujące i godne zapamiętanie utwory. Powstał tylko solidny power metalowy album.Szkoda.
Ocena: 7/10
LORDS OF BLACK - Mechanics of Predacity (2024)
Rok bez muzyki Ronnie Romero to rok stracony. Wiem, że gość pojawia się wszędzie, wiem że dla niektórych już przejadł się. Póki idzie za tym jakość, to nie mam nic przeciwko Ronniemu. To jeden z najlepszych wokalistów młodszego pokolenia. Przypomina manierę moich ulubionych wokalistów i potrafi oddać klimat właśnie Rainbow czy Dio. No ma to coś i nawet z marnego kawałka potrafi wyczarować cudo. W roku 2023 wydał udany solowy album i genialny debiut Elegant Weapons. Czas wrócić do macierzystej kapeli,czyli Lords of Black. Na scenie są już 10 lat i przez ten czas wydali łącznie 6 albumów i każdy z nich to istny majstersztyk w kategorii melodyjnego heavy/power metal z nutką progresywności. Nie zawiedli i zawsze dostarczają muzykę najwyższych lotów. W przypadku "Mechanics of Predacity" nie jest inaczej. Jak oni to robią?
Miło jest widzieć, że band nie kombinuje i dalej gra swoje. Dalej jest to mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. Wszystko utrzymane w mrocznym klimacie, z pomysłowymi melodiami i taką gracją i finezją w partiach gitarowych. Ta muzyka ma szokować, imponować, rzucać na kolana i inspirować. Ma zostać z słuchaczem na dłużej. Tak było i tak dalej jest. Lords Of Black nie boi się złożonych konstrukcji, ukrytych smaczków i budowania napięcia. Trzon tej formacji to oczywiście Ronnie o niesamowitym głosie i uzdolniony gitarzysta Tony Hernando, który jest wstanie zagrać nam wszystko.
Nowy materiał ma wszystko. Stonowane kompozycje, bardziej energiczne, czy też zadziorne, a nawet epickie. Każdy znajdzie coś dla siebie i choć każdy utwór to osobna przygoda, to całość jest jednocześnie bardzo spójna. Bije z tego albumu świeżość, pomysłowość. Niby człowiek co nas czeka, a i tak jest zaskoczenie i szok. Wielkie brawa.
Płyta zawiera 10 kawałków. 10 perełek, 10 killerów, 10 niesamowitych doznać. Każdy z nich zasługuje na osobną recenzję.
"For what is owed to us" - Imponuje mrocznym, akustycznym wejściem gitary. Takie to trochę na miarę thrash metalu. Budowanie napięcia jest imponujące. Utwór szybko nabiera mocy, agresywności i przebojowości. Lata lecą, a Lords of Black się nie starzeje. Klasyk!
"Let the nightmare Come" - znakomity przykład, że można grać nowocześnie, z pazurem, mrocznie, a zarazem pozostawać wiernym klasycznym rozwiązaniom. No i to balansowanie między przebojowością i mrocznym klimatem.
"I want the darkness to Stop" - znów spokojne, mroczne wejście, a przy tym znakomite budowania napięcia. Lords of Black robi to z gracją, niezwykłą pomysłowością. Utwór buja, ocierają się takie nieco klasyczne, rockowe zacięcie. Piękno to brzmi, choć nie ma tu szybkiego tempa i jakiegoś mocnego riffu. Czarodzieje!
"Let it Burn" - Ronnie śpiewa agresywnie, a sam utwór bardzo zadziorny i mroczny. Tutaj band zabiera nas w takie klasyczne granie i nawet coś z Dio można tu i ówdzie usłyszeć.
"Can we be heroes again" - tym razem coś innego. Taki lekki, nieco bardziej rockowy kawałek i nawet w tej stylistyce Lords of Black wypada bez błędnie. Niech przepiękne popisy gitarowe Tony'ego i nastrojowy refren same przemówią.
"Crown of Thorns" - 7 minut hołdu dla Black Sabbath i Dio. Jak mocarnie brzmi tutaj sekcja rytmiczna. Posępny bas, mocne uderzenie perkusji i tajemniczy Ronnie Romero. Na takie kompozycje zawsze warto czekać latami. Nie często tworzy się takie majstersztyki.
"Obsession of the mind" - można poczuć progresywność, można wyłapać elementy bardziej rockowe. Utwór kryje sporo smaczków i mimo nieco innej stylistyki to sieje zniszczenie.
"Build the Silence" - to o dziwo nie jest ballada. Znów kawałek z średnim tempem i takim klimatem wyjętym z lat 80. Ronnie znakomicie sprawdza się w takim graniu na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Cudo!
"A world thats Departed" - to niesamowita podróż, która trwa 11 minut. Kolos z prawdziwego zdarzenia, który jest niczym rollecoaster. Od szybkiego tempa, aż po wolne, nawet nieco balladowe. Bardzo złożony utwór, który pokazuje
"Born out of Time" - jak kończyć to w wielkim stylu i z wykopem. Na koniec mamy power metalową petardę. Band postawił na szybkość, na agresywny riff i brzmi to obłędnie.
Lords of Black nie daje powodów do narzekania, nie daje powodów, żeby ich skarcić. Grają bez błędnie, tworzą muzykę z górnej półki, która zachwyca, porusza, na długo zostaje z słuchaczem. Intryguje jakością, stylem i pomysłowością. Jeden z nielicznych zespołów, które grają na tak wysokim poziomie przez tyle lat. "Mechanics of Predacity" to kolejny klasyk w dyskografii Lords of Black. Specjaliści w swoim fachu.
Ocena: 10/10
piątek, 15 marca 2024
AARDVARK - Tough Love (2024)
Pewno mało kto uwierzy, ale "Tough Love" to nowość w kategorii heavy metalu i hard rocka. Pewnie nie jeden maniak dałby sobie rękę uciąć, że to zaginiony krążek z lat 80. Okładka właśnie taka jest. Oldschoolowe logo, prosty motyw okładki rodem z płyt Accept czy Scorpions, no i ten kicz bijący z tej okładki. Prawdziwe cudo i normalnie chce się sięgnąć po debiutancki album australijskiej formacji Aardvark, który powstała w 2021r. Nie tylko okładka odsyła nas do lat 80, ale i sama muzyka.
To pozycja skierowana do tych, co kochają proste dźwięki, mało wyszukane riffy i łatwo wpadające w ucho refreny. Na próżno tutaj szukać świeżość, czy oryginalność. Band idzie wydeptaną ścieżką i powielają sprawdzone schematy. To jest spory minus, bo ta wtórność na dłuższą metę usypia czujność słuchacza i trochę nawet nuży. Solidny heavy metal z nutką hard rocka to jest to co dominuje na debiutanckim krążku "Tough Love". Duet gitarowy Vaark/Wilcox gra solidnie i trzyma się określony ram, przez co też niczym nie zaskakują. Słabym ogniwem jest wokal Vaarka, który jest taki trochę nie okiełznany i obdarty z techniki.
Solidny jest otwieracz "Ankh", choć trochę za długi i takie nieco oklepany. Lepszy jest nieco hard rockowy "Tough Love", który nasuwa na myśl stary Accept czy scorpions. Dobra rzecz, która wpada w ucho.Podobne emocje wzbudza prosty i taki oldscholowy "Fire". Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest ocierający sie speed metal jest "Destructor". Wokal strasznie męczy w "Fight Back", zaś "Killer" mocno nawiązuje do NWOBHM. Pozytywnie też wypada zamykający "Too old to cry", gdzie band postawił na melodyjny riff i bardziej wyraziste granie. Dobrze się tego słucha, choć dalekie to od ideału.
Duży plus za okładkę, za klimat lat 80 i kilka solidnych dźwięków. Nie ma tu nic odkrywczego i jakość też pozostawia sporo do życzenia. Jednak Aardvark prezentuje solidny materiał, który da się słuchać i nie raz pokazuje, że stać ich na jakiś ciekawym motyw czy melodię. Warto posłuchać, zwłaszcza jeśli nie ma się wygórowanych oczekiwań.
Ocena: 5.5/10
DRAGONFORCE - Warp Speed Warriors (2024)
Niby wiedziałem jaki będzie nowy album Dragonforce, niby wiedziałem, że to będzie wypisz wymaluj "Extreme Power Metal", czyli muzyka dla dużych dzieci, a może małych? To jednak do końca się łudziłem i wierzyłem w powrót do korzeni. Tak to już jest jak się kocha zespół i ceni jego wpływ na twój gust muzyczny. "Sonic Firestorm" czy "inhuman rampage" to już w sumie klasyki power metalu, a również era z Marc Hudsonem dostarczyła nam genialny "The Power Within". 5 lat minęło i przyszedł czas na długo wyczekiwany "Warp Speed Warriors". Kiczowata okładka, głupi tytuł płyty i już wiadomo co nas czeka.
Wiara do końca była w ten album, zwłaszcza że początek płyty nastraja bardzo pozytywnie. Trwający prawie 7 minut "Astro Warrior Anthem" to taki szybki, melodyjny i przebojowy power metal z początku ich kariery. Herman Li i Sam Totman dają popis solówek i partii gitarowych jak za dawnych lat. Ciekawe pojedynki, trzymający poziom Marc Hudson i taki podniosły, rycerski refren. No brzmi to obiecująco i pojawia się radość na twarzy. Słodki, troszkę może taki komercyjny jest "Power of Triforce". Pomysłowość i ciekawe rozwiązanie na aranżacje sprawiają, że dostajemy rasowy hicior, który z dumą można prezentować na żywo. Jakby cały album miał podobny feeling to nie byłoby źle. Początek jest dobry, ale potem band zaczyna badać naszą wytrzymałość i poziom cierpliwość. Nie raz pojawiają się myśli typu "co ja u diabła słucham?" i " czy to jest jeszcze heavy metal?". Słodkość, kicz przekracza granicę w "Kingdom of Steel". To jest ballada, czy jakaś kolęda? Straszny koszmarek. Echa starego stylu pojawiają się w rozpędzonym "Burning Heart". Band pędzi wręcz na skręcenie karku i niby jest to szybkość z której słynie band, ale jakość tutaj koleje. Test cierpliwość poziom 2 mamy w "Space Marine Corp". Chórki i pewne smaczki rodem z "Captain Jack" sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy to jakiś "Soundtrack psiego patrolu" czy rzeczywiście jeszcze heavy metal? To niestety nie koniec taki utworów na płycie. "Doomsday party" i choć jestem fanem starego Dragonforce to nie mogę przeboleć tego co oni wyprawiają w tym utworze. Band chyba uderza teraz do fanów disco i może chcą podbić dyskoteki? Cover Taylor Swift jeszcze bardziej ich pogrąża. Próba ratowania w szybszym "The Killer Queen" nie pomagają. Przekombinowany z pewnymi przebłyskami "Pixel Prison" też ma tylko ciekawe momenty. Zmarnowano potencjał tego utworu.
Ile jeszcze potrwa ten okres dziecinady w Dragonforce? Ile jeszcze muszą nagrać koszmarków typu "Doomsday party"? Gdzie jest granica kiczu? Kto słucha obecnej wersji Dragonforce? Dużo pytań, dużo wątpliwości i ogromne przerażenie. Zespół, który miał renomę w power metalu, stał się pośmiewiskiem i karykaturą samych siebie. Ciężko w to uwierzyć, ale Dragonforce nie ma obecnie nic ciekawego do zaoferowania. Będę żył nadzieją, że kiedyś powrócą w wielkim stylu.
Ocena: 4.5/10
IRONBOUND - Serpent's Kiss (2024)
W każdym kraju znajdzie się jakiś band, który kopiuje dobitnie styl Iron Maiden. W naszym kraju bez wątpienia w tej dziedzinie króluje pochodzący z Rybnika - Ironbound. Panowie działają od 2014r, ale już poruszyli heavy metalowy świat. Sposób w jaki grają, techniką i wokalna maniera Łukasz Krauze, który brzmi jak Blaze Bayley sprawiają, że nie sposób obojętnie obok nich przejść. Debiut Ironbound podbił serca i to nie tylko polskich maniaków heavy metalu. Band idzie za ciosem i po 3 latach dostarczają nam drugi album zatytułowany "Serpent;s Kiss". Premiera płyty 15 marca nakładem wytwórni Ossuary Records.
Strasznie ciężkim zadaniem jest porównać nowym album z poprzednim. Stylistycznie to samo, jakościowo w sumie też. Brzmienie mocno osadzone w latach 80, okładka zresztą też. Widać nawet pewnie nawiązania do "Somewhere in Time", co bardzo cieszy. Pomysłowe jest też to, że Ironbound też ma swoją postać okładek. Tajemniczy agent przykuwa uwagę i znów robi furorę na okładce. Na pewno wciąż imponują wokalne umiejętności Łukasza, który daje nam wizje jakby mógł brzmieć Iron Maiden jeśli wciąż śpiewałby w nim Blaze. Chwała za to Ironbound.
Kto kocha muzykę Iron maiden i nie ma nic przeciwko kopiowanie ich stylu ten szybko pokocha nowe wydawnictwo Ironbound. Jest energicznie, przebojowo, tylko już troszkę uleciał efekt "wow" z pierwszej płyty. Nie ma zaskoczenia, od razu wiadomo co nas czeka.
Otwieracz "Doomsday to Come" to kompozycja, która nastawiona jest na klimat lat 80, na dynamikę i przebojowość. Czy rzuca na kolana i wyrywa z kapci? No właśnie nie. Bardzo dobre granie, jednak zabrakło mi tutaj trochę do perfekcji. Wcale mnie nie dziwi, że "Holy Sinners" promował ten album. Przebój na miarę twórczości Iron maiden. Jest chwytliwa melodia, odpowiednia dynamika i drapieżność. Prawdziwa petarda i znakomity hołd dla iron maiden. Dalej mamy tytułowy "Serpents Kiss" i znów bardzo dobry kawałek. Jest zadziornie, melodyjnie i czuć klimat lat 80. Niestety znów brakuje mocy, jakiegoś powiewu świeżości, żeby powalić na kolana. Rozbudowany i bardziej pomysłowy "The Destroyer of Worlds" to ukłon w stronę kolosów, które na potęgi tworzy żelazna dziewica. Tutaj dobitnie można wyczuć erę Blaze Bayleya. Troszkę więcej drapieżności ma w sobie prosty i dynamiczny "Forefathers Rites". Bez wątpienia jeden z mocniejszych punktów na nowej płycie.Wczesne lata iron maiden można wyłapać w rozpędzonym "Vale Of Tears". Nic odkrywczego tu nie ma, ale ta radość, ten hołd dla Iron maiden potrafi się udzielić i zarazić. Panowie grają prosto z serca i to dodaje im skrzydeł. Mocny kawałek. Na deser został kolos w postaci "The Healer of Souls". Jest klimatycznie, mrocznie, a sam band bawi się konwencją. Znów przypominają się czasy "The x factor".
Ironbound umacnia swoją pozycję i wydał wartościowy album, który jest miły w odsłuchu i dostarcza sporo radości. Bardzo dobra rozrywka dla miłośników stylu Iron Maiden. Jak ktoś nie ma ich dość i kocha wszelkie kopie i nawiązania do tej kultowej kapeli ten pokocha "Serpents Kiss". Zabrakło trochę powiewu świeżości czy nieco bardziej zaskakujących pomysłów. Płyta na pewno godna uwagi!
Ocena: 8/10
czwartek, 14 marca 2024
STARGATE - Escaping the Illusion (2024)
"Escaping the Illusion" to już 6 album w dorobku tej greckiej formacji o nazwie Stargate. Band łączy w swojej muzyce elementy neoklasycznego metalu, progresywnego metalu, power metalu, a także poniekąd aor, czy hard rocka. Nie boją się pójść pod prąd i stworzyć coś innego, wyjątkowego. Brawa za odwagę i odwiedzanie nowych rejonów. Ta płyta zabiera słuchacza w zupełnie inny świat, może nie jest też łatwa w odbiorze, ale ta odmienność przyciąga. To wszystko przypłacono przebojowością i melodyjnością. Troszkę szkoda, bo to psuje całkowity efekt.
Klimatyczna, nieco post apokaliptyczna okładka przykuwa uwagę i zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Band tworzą muzy doświadczeni, których znamy nie od dziś. Gitarzysta Antimos grywa w Crystal Tears, klawiszowiec Bandis i perkusista Kourou grają w Horizons End. W roku 2023 do zespołu dołączył wokalista Manos Fatsis, Panowie grać potrafią i potrafią też oczarować słuchacza i zaskoczyć daną formułą.
Przepiękny jest podniosły, klimatyczny "Hidding all the tears" i tutaj słychać co potrafi ten zespół. Prawdziwe czary. Mieszankę neoklasycznego heavy metalu i progresywnego metalu można uświadczyć w "The Deepest Sea". Imponujące partie gitarowe, podniosłość i finezyjność znajdziemy w "Lonely Queen". Potrafią też postawić na romantyczność, taki nieco rockowy pazur co znakomicie wypada w "I am Here". Prawdziwa perełka. Trochę hard rocka można doszukać się w zamykającym "Outcast". Druga połowa płyty trochę słabsza w moim odczuciu.
Fanem progresywnego metalu nie jestem, może dlatego też trochę miałem problem z tym albumem. Jest spory potencjał, jest co odkrywać przez kolejne miesiące. Płyta kryje sporo smaczków. Nie wszystko do mnie przemówiło i trafiło w gust, ale chylę czoło przed jakością i rozmachem, który band nam tu serwuje. Płyta zasługuję na uwagę i niech każdy odkryje jej piękno na swój sposób.
Ocena: 8/10
AFTER INFINITY - After Infinity (2024)
After Infinity to fiński band grający power metal z domieszką progresywności, melodyjnego heavy metalu. Band został założony w roku 2022 z inicjatywy gitarzysty Zsolta Szilagyia, którego znamy z działalności w Dreamtale. Do grupy dołączył basista Roi Pantenen. Wśród gości mamy Leonarda Guillana, Mikaela Salo czy Nitte Valo. Miał być fiński power metal w których liczy się klimat i melodie przesiąknięte progresywności rodem z płyt Symphony X. Był potencjał, ale nie został wykorzystany.
Płyta ukazała się 13 marca nakładem Maustem Records i szczerze mówiąc nie ma efektu wow. Płyta jest zachowawcza, tak zagrana trochę od niechcenia, trochę tak jakby na siłę. Można wyłapać kilka ciekawych utworów, gdzie słychać pomysłowość i umiejętność muzyków. Nie starczyło pomysłów na cały materiał. Niby mamy doświadczonych muzyków, ale stworzony materiał na dłuższą metę meczy swoimi aranżacjami i stylistyką.
Znacznie ciekawiej by było, jakby band poszedł drogą radosnego, melodyjnego power metalu z "I surrender to You". Czuć tutaj stylistykę i klimat fińskiego power metalu. Przemyślany i trafiony pomysł na hit. Równie ciekawy jest nastrojowy i taki bardziej podniosły "a game of Chess", czy rozpędzony i przesiąknięty progresywnością "Crown of Clowns". Troszkę na siłę podejmują agresywniejsze granie w "Capital Punishment". Stonowane, komercyjne, rockowe granie ocierające się o balladę nie wypaliło w przypadku "without you", ani też w przypadku "Two restless Hearts".
Wielkie nazwiska, nie zawsze gwarantują wysokiej klasy materiał. After Infinity to taki trochę miks, gdzie wszystkiego jest po trochu i jakoś brak tutaj zdecydowania i pewności siebie. Dominują niestety nietrafione pomysły, zbyt duża miałkość riffów i partii gitarowych. Mało mocy, hitów i samego power metalu. Szkoda bo liczyłem na starą szkołę fińskiego power metalu.
Ocena: 4/10
środa, 13 marca 2024
BRONZE - In shadows nad chains (2024)
Był zespół Kramp, a teraz jest Bronze. Zmiana nazwy, nieco inny skład, a stylistyka dalej ta sama. Bronze narodził się w 2023r i w dalszym ciągu kluczową rolę odgrywa wokalistka Mina Walkure, basista lap. To rodzeństwo bardzo dobrze się rozumie i ta chemia jest wyczuwalna. W roku 2023r do Kramp jeszcze doszedł Ced Forsberg z Blazon Stone. To już z nim na pokładzie narodził się Bronze. To już kolejny band, w którym działa Ced i jego obecność zawsze wróży coś dobrego. Tak też jest im tym razem. "In chains and Shadows" to coś więcej niż debiutancki album zespołu Bronze. Premiera płyty odbędzie się 24 kwietnia roku 2024.
Ced Forsberg miał okres w Crystal Viper i można odnieść wrażenie, że Bronze to właśnie zespół mocno inspirowany zespołem Marty Gabriel. Mina może nie ma takiego głosu jak Marta, ale ma charyzmę i ciekawą barwę głosu co sprawia, że Bronze może zostać zauważony. Dużą rolę odgrywają partie gitarowe Ceda. Jego popisy, solówki, wygrywane riffy, bo to wszystko przypomina jego okres w Crystal Viper, ale też coś z Rocka Rollas czy właśnie Blazon Stone. Klasyczny heavy metal to na pewno. Mistrz pomysłowych melodii i ekspert od tworzenia hitów nie śpi i wciąż ma w sobie to coś. Bronze to kolejny ciekawe band, w którym się pojawia.
Odpalam otwieracz w postaci "Fool" i słyszę taki w sumie klasyczny Crystal viper. Wystarczy w słuchać się w melodie, w partie gitarowe i stylistykę. Znacznie szybszy jest "Time Covers No lies" i tutaj choć jest szybko, zadziornie, to trochę brzmi to wtórnie. Nie raz się słyszało podobne kawałki, w podobnym tonie. Coś z Blazon Stone, coś z Running Wild, a także Crystal Viper odzywa się w marszowym, takim nieco rycerskim "In chains and Shadows". Ced daje popis swoich umiejętności i tworzy kolejny znakomity utwór. Podobne emocje wywołuje "Tale of Vengeance", z tym że troszkę brakuje tutaj mi mocy i takiego heavy metalowego pazura. Ta płyta kryje też prawdziwe perełki i taką właśnie jest "Jackals of The Sea". Pomysłowy riff, znakomita praca Ceda, no i wokalnie Mina też zaczyna pozytywnie zaskakiwać. Rasowy killer. Imponuje też pomysłowy i marszowy "Samurai". Jest epicko i tak bardzo klimatycznie. "Realm of The Damned" to kolejny energiczny kawałek na płycie i tym razem wypada to naprawdę bardzo dobrze. Bronze się nam rozkręca pod koniec płyty. Na sam finał mamy przebojowy "Tyrans Spell", gdzie znów można poczuć wpływy Ceda. Chwytliwy riff, zapadające w pamięci melodie.Cudo!
Uwielbiam twórczość Ceda. Każdy projekt, zespół w którym bierze udział to zawsze prawdziwa uczta dla maniaka klasycznego heavy/speed czy power metalu. Ma głowę pełną ciekawych pomysłów, a w Bronze odnalazł się znakomicie. Zespół ma potencjał, grać potrafi i może jeszcze sporo ciekawych płyt wydać. Debiut godny pochwały i na pewno obecność Ceda pomoże w rozgłosie tej płyty.
Ocena:8.5/10
PECTORA - Twilight Knights (2024)
Duński band o nazwie Pectora nie ma łatwego zadania. Przebić się przez te liczne zespoły grające heavy metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Silna jest konkurencja i żeby się przebić trzeba mieć ciekawy pomysł na materiał i uzdolnionych muzyków w składzie. Pectora działa od 2011r i mają na koncie debiut "Untaken", który jakoś nie przyniósł im rozgłosu. Minęło 5 lat, band przeszedł troszkę zmian personalnych i w końcu 5 kwietnia roku 2024 wyda swój drugi pełnometrażowy album. "Twilight Knights" to z pewnością płyta, której warto poświecić cenny czas.
Okładka klimatyczna, nieco mroczna i taka w stylu bardziej doom metalowy. Jest oldscholowo i ja to kupuje na samym starcie.W składzie pojawił się nowy basista tj Gustav Solberg i wokalista Philip Butler. To właśnie ten głos jakoś tak nie do końca mnie przekonuje. Frontman ma charyzmę, potrafi nadać klimatu i drapieżności. Tylko ta specyfika troszkę utrudnia odbiór. Mimo pewnych niedociągnięć, czy słabszych momentów płyta potrafi dostarczyć sporo frajdy. Zwłaszcza gra gitarzystów jest godna pochwały.Kristiansen i Nielsen urozmaicają swoją grę i stawiają na ciekawe riffy, zagrywki gitarowe. Ma być różnorodnie i z klasycznym feelingiem. Ta sztuka się udała.
Płytę otwiera nastrojowe, tajemnicze intro i "A calestial Signal" potrafi wprowadzić w klimat płyty. Pierwsze mocne uderzenie na płycie to "Twilight Knights". Mocne, wyraziste partie gitarowe, mocny riff, wyraźne wpływy Judas Priest, też pewne elementy power metalu. Bardzo udana kompozycja, która potwierdza, że w tej kapeli drzemie potencjał. Dalej mamy "Cold Void" i tutaj można odczuć klimat z okładki. Mroczny feeling i taka specyfika rodem z doom metalu. Pomysłowe aranżacje sprawiają, że to również ciekawa pozycja na płycie. Piękne wejście gitar mamy w "Victory in defeat", potem utwór nabiera rycerskiego charakteru. Taki trochę miks Manowar i Judas Priest. Warto pochwalić zespół za energiczny i dynamiczny "Children of the Atom". W takiej stylistyce wypadają korzystnie. Stonowane tempo i nieco hard rockowe zacięcie, to atuty "Where everything begins". Mamy też nieco bardziej progresywny i przesiąknięty doom metalem "On Forlorn Wings".
Nie dostałem może najlepszej płyty roku, ani też niczego odkrywczego, czy ocierający się o geniusz. Jednak duńska formacja serwuje poukładany, dojrzały materiał, który przemyca dużo heavy metalu lat 80 i troszkę doom metalu. Całość jest dobrze rozplanowana i urokliwa. Mamy dopracowane partie gitarowe, troszkę kuleje wokal i troszkę komponowanie, ale nad tym jeszcze można popracować. Płyta zasługuje na pewno na uwagę.
Ocena: 8/10
niedziela, 10 marca 2024
THE END MACHINE - The Quantum Phase (2024)
Mam wrażenie, że ostatnio jestem bombardowany naprawdę świetnymi płytami. Ktoś pomyśli, że coś ze mną jest nie tak sypię wysokimi ocenami. Co tu porobić kiedy ostatnio jest wysyp świetnych płyt? 8 marca ukazał się trzeci krążek supergrupy The End Machine i nosi tytuł "The quantum Phase". Tu już nawet nie chodzi o to, jakie nazwiska tworzą ten band, ale o samą jakość i styl grupy. Bez nazwisk potrafią pozytywnie szokować. To tylko potwierdza, że w dzisiejszych czasach można nagrać znakomity album w kategorii hard rocka.
Pisząc o The End Machine nie da się pominąć tych wielkich nazwisk, które mają ogromny wpływ na kształt i styl grupy. Jest znany wszystkim gitarzysta George Lynch, którego znamy z Dokken i innych ciekawych projektów muzycznych. Na basie rządzi Jeff Pilson, który grywał w Dokken czy Dio. W 2020 r pojawił się nowy perkusista Steve Brown, a w2022r do grupy dołączył nowy wokalista tj Girish Pradhan. Obaj panowie wnieśli powiew świeżości do zespołu, który działa od 2018r. Stylistycznie mamy mieszankę hard rocka i melodyjnego heavy metalu, gdzie nie brakuje wpływów Dokken, Tesla czy też może i Skid Row . Sporo tu klasycznych rozwiązań, wpływów elementów lat 80 i starej szkoły hard rocka. Ileż w tym radości i pomysłowości. Słucha się tego z uśmiechem na twarzy, bo takie granie jest w cenie. Do tego Girish sprawdza się jako hard rockowy frontman. Ma charyzmę, moc w głosie i do tego ciekawą barwę. To sprawia, że The End Machine wkroczył na wyższy poziom.
Klimatyczna okładka, mocne wyraziste, takie hard rockowe brzmienie znakomicie współgra z zawartością. Pomysłowy riff, zadziorne partie gitarowe i taki przebojowy charakter to atuty "Black Hole Exctiction", chociaż to nie jest najlepsza kompozycja na płycie. Przepiękne intro gitarowe jest w "Silent Winter" i ta lekkość, finezja jest imponująca, ale kawałek szybko przeradza się w rozpędzony killer. W takiej konwencji wypadają najbardziej korzystniej. Istny czad! Echa lat 80 można doszukać się w "Killer of The Night" i nawet riff jakoś tak znajomo brzmi. Hard rock pełną gębą. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Hell or High water" i znów mamy energiczną sekcję rytmiczną i ciekawy popis solówek George'a. Warto też wyróżnić nastrojowy "Shaterred glass heart", przebojowy "Haunted", czy mroczny "Stranger in The Mirror".
Do perfekcji troszkę zabrakło konsekwencji i pomysłowości na wszystkie kompozycje. Mamy kilka słabszych momentów, może też bym dał więcej kawałków pokroju "silent Winter". Nie zmienia to faktu, że nowy album The end Machine to prawdziwa uczta dla każdego, kto kocha hard rock i stare klasyczne albumy Dokken, Foreigner czy Skid row. Tego nie można pominąć.
Ocena: 8/10
sobota, 9 marca 2024
RAVAGE - Spider on the World (2024)
W roku 2009 ukazał się "The End of Tommorow" amerykańskiej formacji Ravage. Cóż to była za płyta, co za niezły popis energicznego grania. Band pokazał, że można grać klasycznie i zarazem bardzo ciekawie, nie zapominając o melodiach. To była uczta dla fanów heavy/speed metalu i potem był nie potrzebny odświeżony debiut w postaci "Return of The Spectral Rider". 7 lat oczekiwania na nowy materiał spowodował ogromny głód i zapotrzebowanie na muzykę Ravage. W 2019r do grupy doszedł perkusista Toni Belchior i teraz 19 kwietnia ukaże się "Spider on The World". Czas sprawdzić, czy warto było czekać.
Arcydzieło może nie powstało, nie udało się też może przebić "The End of tommorow", ale to wciąż muzyka na wysokim poziomie. Cieszy fakt, że band gra dalej swoje i nie szukał na siłę czegoś innego. Spisują się w takim prosty, melodyjnym i przesiąkniętym klasyką graniem. Podobnie jak na "The end of tommorow" pełno tutaj przebojów, killerów, a zabrakło troszkę pomysłów na cały album i to takich, które by rzuciły na kolana. Jest na wokale Alec Firicano, który swoją barwą i charyzmą sporo nadgania i sprawia, że czuć klimat lat 80. Dzięki niemu Ravage ma swój charakter i potrafi się wyróżnić na tle innych formacji. Podobnie jak na albumie z roku 2009 tak i tutaj kawał dobrej roboty robią gitarzyści. Duet Eli Firicano i Nick Izzo nie odkrywają ameryki i wolą iść przetartymi szlakami. Kto szuka czegoś odkrywczego to będzie czuł zawód. Płyta skierowana do tych co kochają proste, dynamiczne i przebojowe granie, gdzie dominuje klimat lat 80.
Nowy album to jakby kontynuacja "The End of Tommorow" i to widać na wiele płaszczyznach. Zadziorne i takie proste brzmienie, czy sama okładka, gdzie znów w głównej roli pająk. Otwieracz "Manmade Ice Age" też mocno przypomina styl z tamtej płyty. Bardzo dobry kawałek, ale jakoś zabrakło przebłysku geniusz, a może większej mocy? Z pewnością ciekawszy jest "Sign of The Spider", który powala dynamiką i chwytliwą melodią. Jakieś echa Running wild można się doszukać. To jest Ravage jaki ja kocham. Dalej mamy singlowy "Ravage in Peace", czyli speed metalową jazdę bez trzymanki. Jeden z najmocniejszych punktów na płycie i nie dziwię się, że wybrano go na singiel promujący. Prosty i zarazem energiczny kawałek. Troszkę nijaki jest stonowany "Without a Trace", gdzie uleciała ta moc i drapieżność. Ciekawszy jest rozpędzony "Amazon Burning", czy nieco toporniejszy "Corruption of Blood", ale to też tylko dobre kawałki i w sumie nic ponadto. Dopiero końcówka przyprawia o szybsze bicie serce. Mamy mocniejszy "Spider on the world", czy przebojowy "From the mouth of pain", które pokazują jaki potencjał ma w sobie ta kapela. Znakomicie oddają styl tej formacji i jej jakość.Finał również jest godny uwagi. Wkracza speed metalowy killer w postaci "Face of Infamy", który pokazuje, że ten album mógł być równie świetny co "The end of Tommorow". Troszkę zabrakło pomysłów na cały album.
Nie wiele zabrakło, żeby zbliżyć się do poziomu i jakości z "The end of Tommorow". Pojawiają się słabsze momenty, ale całościowo "Spider on the World" to pozycja godna uwagi. Jest klasycznie, jest melodyjnie, jest pazur i duch mojego ulubionego "The End of Tommorow". W tym roku są ciekawsze płyty to fakt, ale Ravage zasługuje na uwagę. Wypatrujcie 19 kwietnia.
Ocena: 8/10
piątek, 8 marca 2024
JUDAS PRIEST - Invincible Shield (2024)
Jaki nie byłby rok 2024, jakie płyty by nie wyszły, to premiera najnowszego albumu Judas Priest pozostanie jednym z największych wydarzeń w heavy metalowym świecie, a może i najważniejszym? Widzieć swoich idoli z lat młodzieńczych lat, zespół który przekonał do muzyki metalowej i ukształtował muzyczny gust wciąż żyjących i tworzących nową muzykę to istne błogosławieństwo. To są prawdziwi bogowie metalu i tego tytuł im nikt nie zabierze. Jak przystało na boga robią rzeczy nie prawdopodobne, niemożliwe dla zwykłego śmiertelnika. Być na scenie ponad 50 lat, dawać jedne z najlepszych koncertów i tworzyć wciąż nową muzykę, która sieje zniszczenie, dostarcza frajdy słuchaczom starego pokolenia jak i nowego to jest dopiero coś wyjątkowego i ponadczasowego. Ktoś da wiarę, że wydany dzisiaj tj 8 marca "Invincible Shield" to już 19 album Judas Priest w ich bogatej karierze. Jednak nie to jest szokujące, ale fakt że ten album nagrany przez owych dziadków jest jednym z ich najlepszych albumów, który można śmiało postawić obok klasyków typu "Defenders of the faith" czy "Painkiller". Nie możliwe stało się możliwe i udało się utrzymać wysoki poziom z "Firepower".
Minęło 6 lat, przybyło lat naszym muzykom, Richie Faulkner wydał album z Elegant Weapons, a wielu z fanów zastanawiało się w jakim kierunku pójdzie Judas Priest. To jest piękne w tym zespole, że faktycznie nie nagrali dwóch takich samych albumów. Pewne cechy, elementy składowe muzyki judas priest się przewijały przez wszystkie albumy, ale każdy wniósł coś innego, prezentował jakby nieco inne oblicze zespołu. Richie zaznaczył swoją obecność w muzyce judasów i te jego piętno słychać zarówno na "Reedemer of Souls", "Firepower" i teraz "Invicible Shield". Ten jego styl komponowania, gry na gitarze wniósł powiew świeżości do zespołu. Pokazał też nieco inne oblicze zespołu. Firepower to zróżnicowany album, ale bardzo dynamiczny. "Reedemer of Souls" mocno nawiązywał klimatem do lat 70 czy 80. "Invincible Shield" to tak jakby ktoś skrzyżował te dwa albumy, aczkolwiek słychać tutaj pełno nawiązań do innych płyt. Tradycyjnie słychać nawiązania do "Painkiller", czy "Angel of Retribution", coś z "Screaming For Vengeance", "Turbo" czy innych staroci. To typowe DNA Judas Priest jest tu wszechobecne.
Produkcja, zróżnicowanie, mocne brzmienie to swoista kontynuacja "Firepower". Podobnie ma się forma muzyków. Rob na stare lata brzmi jeszcze lepiej niż nie na jednym albumie z lat 70 czy 80. Ma wciąż moc, charyzmę, ale jego głos taki bardziej dojrzały i klimatyczny. Daje to szerokie pole manewru. Sekcja rytmiczna też mocno błyszczy na albumie. Sam Richie to gitarzysta z charyzmą i potrafi oczarować słuchacza. Sporo wniósł do muzyki Judas Priest. Na pewno nowy album ma więcej stonowanych dźwięków, elementów takich bardziej złożonych, klimat lat 70 też gdzieś tam się unosi, do tego band nie boi się wykorzystać progresywnych zacięć. Z każdym odsłuchem można wyłapać co raz to inny smaczek, ukryte piękno tego albumu.
Okładkę na pewno bym zmienił, zrobił inną, ale w sumie kiedyś była żyletka i kojarzy się to z zespołem. To teraz może być tarcza. 53 muzyki znajdziemy plus dodatkowe kawałki, wiec jest sporo czasu by świętować i cieszyć się nowym materiałem naszych idoli.
Każdy ma jakieś wymagania, oczekiwania i nie jeden z nas chciałby usłyszeć drugi "Painkiller" czy nawiazanie do innego klasyka, tutaj band stara się stworzyć nowy killer, nowy klasyk, a nie na siłę kopiować znane nam patenty. Brawo za takie podejście. Troszkę szkoda, że band udostępnił przed premierą aż 4 utwory, w tym otwieracz, bo trochę popsuli zabawę. Jakieś byłoby to zaskoczenia, kiedy na dzień dobry dostajemy otwieracz, który nie wiemy co nam dostarczy. "Panic Attack" znaliśmy i wiedzieliśmy już od samego początku, że to killer. Syntezatory, ryk maszyny i już czuć nawiązanie do "Turbo", a sam kawałek szybko nabiera odpowiedniej motoryki i słychać echa "Firepower", czy też "Painkiller". Mocna praca gitar, Rob wkraczający w wysokie rejestry i to bez większych problemów. Jak to jest, że band na stare lata tak gra? Nagrywa jeden z najlepszych kawałków w swojej karierze? Ciekawe zjawisko. Idziemy za ciosem i wkracza rozpędzony "The Serpent and The King". Jeden z najostrzejszych utworów na płycie i w sumie w dorobku grupy. Szokują wysokie rejestry Roba, bo przecież to brzmi tak świetnie jak za czasów "Painkiller", choć mnie osobiście to przypomina "Betrayel" z solowego albumu "Crucible". Ostry riff, szybkie tempo i prosty motyw gitarowy i killer gotowy. Trzeci utwór to tytułowy "Invincible Shield", który jest najdłuższy na płycie. Złożony kawałek, ale utrzymany w szybkim, agresywnym tempie. Pod tym względem początek na miarę "Firepower" czy "Painkiller". Co ciekawe ta płyta potrafi zaskoczyć, pokazać Judas Priest w nieco innym obliczu. Tak jest w przypadku "Devil In Disguise", który zabiera nas w bardziej mroczny klimat. Stonowane tempo, pewne elementy lat 80. Można też doszukać się nawiązań do "March of The Damned" i sam utwór bardzo wyrazisty i świetnie sprawdziłby się na koncercie. Echa "Reedemer of Souls" gdzieś tam pojawiają się w "Gates of Hell", ale brzmienie sto razy lepsze, a i Richie już bardziej doświadczony. Mocny, wyrazisty, heavy metalowy utwór, który pokazuje że Judas Priest mimo lat wciąż potrafią nagrać atrakcyjny heavy metal. Singlowy "Crowns Of Horns" to też taki lekki posmak lat 70. Też mroczniejszy klimat, też nie banalne rozwiązania i bardzo klimatyczne partie gitarowe. Znakomity przykład, że nie zawsze trzeba pędzić w stylu painkiller by siać zniszczenie. Nie wiem czemu, ale kiedy wkracza mocna ściana dźwięków w "As god is my witness" to przychodzi mi na myśl era Tima rippera Owensa. Oczywiście i echa "Painkiller" w tym utworze są słyszalne. Bardzo dynamiczny i energiczny kawałek. Prawdziwa petarda i kto by pomyślał, że Rob ma 72 lata. Szok. Równie urozmaicony, o lekkim progresywnym zacięciu jest "Trial By Fire". Ach ten riff, ta praca gitar, Stary dobry Judas Priest. Czas na kolejne lekkie zaskoczenie na nowej płycie. "Escape from Reality" brzmi jakby stworzył Tony Iommi i Ozzy Osbourne. Ten mroczny klimat, ten posępny riff, praca gitar i sam śpiew Roba. To wszystko sprowadza się do skojarzeń z Ozzym i Black Sabbath. Mocna rzecz. Niecałe 3 minuty trwa "Sons of Thunder", ale to kolejny utwór z mocniejszym riffem i z nieco bardziej energiczną sekcją rytmiczną. Sam utwór mocno przypomina erę "Angel of Retribution". Tak to kolejny killer na płycie. Podstawowy czas płyty zamyka "Giants in The Sky". Znów posępny klimat, znów pewne nawiązania do lat 70, czy też Black Sabbath.
Mamy jeszcze 3 bonusy, które też nie brzmią jak odrzuty z sesji nagraniowej. "Fight For Your life" z pomysłowym riffem i przebojowym refrenem, to kolejna mocna rzecz. Czysty heavy metal mamy w zadziornym "Vicious Circle" i to utwór który mógłby zdobić "Firepower". Spokojniejszy, nieco balladowy "Lodger" chyba najsłabszy i jakiś taki nieco niedopracowany.
Jak oni to robią? Jak to jest, że po tylu latach płyty Judas Priest wciąż są tak ważne i poruszające jak w latach 70, czy 80? Lata lecą, a oni przeżywają jakby drugą młodość. Czy to nie dziwnie, że taki "Firepower" czy "Invincible Shield" , które sa ostatnimi wydawnictwami w dyskografii są jednymi z najlepszych w dorobku? Takie mam odczucie. Band dojrzewa jak wino i sam głos Roba to już w ogóle kosmos. Jego głos teraz podoba mi się nawet bardziej niż w latach 70 czy początku lat 80. Nie jest to może "Defenders" czy "Painkiller", ale chylę czoło. Śpiewać tak mając 72 lata to trzeba być faktycznie heavy metalowym bogiem. Nie ma może KK Downinga, ale Judas Priest z Richiem przeżywa drugą młodość i podoba mi się styl i jakość jaką prezentują. Judas priest zrobił swoje i nagrał kolejną perełkę w swojej bogatej dyskografii. Jeśli to będzie ich ostatni album, to znakomicie podsumowuje ich dorobek, styl i to co grali przez te ponad 50 lat. Żyjąca legenda. Chwała bogowie metalu.
Ocena: 10/10
środa, 6 marca 2024
IVORY TOWER - Heavy Rain (2024)
Mało Wam dobrych płyt? Rok 2024 rozpieszcza nas jeśli chodzi o świetne płyty. Tym razem zabieram was w rejony progresywnego metalu i hard rocka, a przede wszystkim progresywnych odmian heavy/power metalu. Niemiecki Ivory Tower powraca po 5 latach z nowy wydawnictwem, który wpisuje w te rejony muzyczne i "Heavy Rain" to szósty już album w dyskografii tej kapeli. Warto wspomnieć, że formacja działa od 1996r więc już swoją markę wyrobili i są rozpoznawalni. W 2021r do bandu dołączył nowy wokalista i trzeba przyznać, że Francis Soto wpisał się w styl grupy, a nawet wniósł trochę powiewu świeżości. Fani Tad Marose, Manticora, Symphony x, czy Pyramaze nie powinni przegapić premiery, która odbędzie się 29 marca tego roku nakładem Massacre Records.
Wiecie co jest piękne w tej płycie? W ogóle nie czuć tutaj tej niemieckiej maniery i toporności. Band stawia na wyszukane melodie, na złożone aranżacje, ale nie chodzi tylko o to by popisywać się pomysłowością. Band rzeczywiście ubiera to ciekawymi melodiami, przebojowością i drapieżnością. Progresywny aspekt nie jest przytłaczający, a dodaje całości piękna. Ivory Tower mam wrażenie, że z tym albumem wspiął się na wyższy poziom. Płyta ma kopa, ma moc i imponuje ciekawymi zagrywkami. Często się łapie na tym, że czuje się jakbym słuchał miksa francuskiego Nightmare, Firewind i Sinbreed. Wybuchowa mieszanka.
Band zadbał by płyta była z górnej półki. Piękna, klimatyczna okładka na długo zostaje w pamięci. Kocham takie okładki, które zostają z słuchaczem w myślach i daje gdzieś tam do myślenia. Szukanie różnych smaczków, ukrytych motywów to jak zawsze czysta frajda. Brzmienie tutaj też jest dobrze wyważone i niezwykle drapieżne. Fanem strictre progresywnego metalu nie jest, ale tutaj Ivory Tower podaje to w bardzo atrakcyjnej formie. Nie ma męczenia i udziwniania na siłę. Te kompozycje znakomicie płyną i nie ma oporów z przyswajaniem owych dźwięków.
Ciekawą taką tajemniczą i progresywną oprawę zapewniają partie klawiszowca Franka Fasolda. Znakomicie współgra z partiami gitarowymi Svena Boge. Od strony riffów, solówek płyta jest agresywna, przebojowa i urozmaicona. Z każdego kawałka bije pomysłowość i pokazuje jak band jest elastyczny. Od szybkich killerów, przez takie bardziej przebojowe utwory, aż po epickie kompozycje. Każdy znajdzie coś dla siebie.
"Black Rain" - piękne wejście akustycznej gitary. Lekkość, finezja, która nabiera mocy i przeradza się w popis umiejętności. Band błyszczy od pierwszych sekund, a sam kompozycje imponuje power metalową drapieżnością. No jest moc!
"Holy War" - tutaj band już nie bierze jeńców. Agresywny riff, pomysłowe partie klawiszowe, progresywny wydźwięk. Klawisze i gitara znakomicie współgrają. Wokal Svena to już prawdziwa uczta dla uszu. Przypomina manierą nieco Marka z Accept i Herbiego z Firewind. Bardzo ciekawa maniera, która pasuje do tego co gra Ivory Tower.
"Never" - nieco spokojniejszy kawałek, w takim rockowym stylu. Kawałek przemyca pewne elementy komercyjne. Utwór na pewno nieco inny, ale też potrafi poruszyć słuchacza.
"Destination" - znów bardzo ciekawa melodia i dobrze rozegrane partie klawiszowe. 7 minut takiego nieco nowocześniejszego heavy/power metalu.
"60 seconds" - to utwór, który promował album. Słusznie został wybrany na singiel, bo oddaje styl i jakość płyty. To taki przedsmak tego co nas czeka na płycie.
"Heavy raid" - i od tego kawałka zaczyna się już taka jazda bez trzymanki. Ostry niczym brzytwa riff, świetna praca sekcji rytmicznej i liczne wpływy Judas Priest. Killer!
"Recover" - pomysłowy motyw, nieco ponury klimat i momentami przypomina mi się stary dobry Masterplan. Jak pięknie chodzi gitara na tej płycie. Istne cudo.
"Monster" - tak powinien brzmieć progresywny power metal. Jazda bez trzymanki i band tutaj brzmi jeszcze bardziej agresywnie. Brzmi to obłędnie. Nie mam się do czego przyczepić.
"Voices" - 7 minut ekstazy pięknych dźwięków i pomysłowych motywów. Oj dzieje się tutaj sporo dobrego.
"The Tear" - kolejna perełka na płycie i świetne podsumowanie całości. Chwytliwa melodia, porywające partie wokalne i podniosły refren.
Każdy z tych utworów to prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie trzeba być też miłośnikiem progresywnego grania, bo dostrzec piękno tej płyty. Dojrzała zawartość, która chwyta od pierwszych sekund i zostaje z słuchaczem na długo. Zmiana wokalisty na plus i ogólnie odnoszę wrażenie, że to najlepsza płyta Ivory Tower i jedna z ciekawszych płyt roku 2024. Warto zapoznać się z tym wydawnictwem.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 4 marca 2024
ANGELS OF BABYLON - Aquarius (2024)
Pamięta ktoś Rhino z Manowar? Ten charakterystyczny perkusista pojawiał się jeszcze w Holyhell, Holy Force, Jack Starr Burning Starr, no i w swoim własnym zespole o nazwie Angels of babylon. Pod tym szyldem Rhino wydał dwa albumy. Całkiem udane wydawnictwa, które przemycały wpływy Black Sabbath z czasów Tony martina, czy też coś z Rainbow czy Axela Rudi Pella. Od ostatniego wydawnictwa minęło 11 lat. Przyszedł czas na trzeci krążek w dorobku grupy. "Aquarius" to z pewnością płyta, obok której nie można przejść obojętnie.
Wszyscy wiemy, że Rhino to wysokiej klasy perkusisty, ale mało kto wie że to również uzdolniony kompozytor i całkiem dobry wokalista. Ma charyzmę, ma ciekawą barwę, która pasuje do grania na pogranicza melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Wiadomo trochę brakuje techniki, okiełznania, wyszkolenia odpowiedniego. Bije z tego szczerość i miłość do melodyjnego metalu. Alex Stephens i Kevin Burns stworzyli ciekawy duet. Jest klimatycznie, trochę tajemniczo i bardzo melodyjnie. Tutaj roi się od intrygujących i przemyślanych melodii. Do tego ta piękne nawiązania do dokonań Black Sabbath z czasów Tony'ego Martina. Brzmienie też takie przypominające płyty tego wielkiego zespołu i też bardzo dobrze współgra z stylem Angels of Babylon. Znajdziemy na płycie szybkie i zadziorne kawałki jak otwierający "Aquarius" czy ponure i stonowane kawałki jak "I rule The World". Dobrze wypada też rozpędzony "Stormzone" i brzmi to obłędnie. Ten riff, mroczny klimat i wykorzystane starych dobrych patentów Black Sabbath. Coś z Rainbow ery Joe Lynn Turnera można uchwycić w "when the spirits fly away". Taki romantyczny, rockowy kawałek. Trochę manowar, trochę black sabbath znajdziemy w zadziornym "I believe You". Znów dostajemy pomysłowy riff, podniosły refren i finezyjne solówki. Ciarki mam za każdym razem kiedy wkracza "Zachery". "Heaven And Hell" czy "Stargazery" wybrzmiewają w tym utworze. Taki zaginiony klasyk lat 80. Sam motyw gitarowy, tempo i partie wokalne czy gitarowe to istny majstersztyk. Prawdziwa perełka. Troszkę bardziej komercyjny jest "Into the Darkness", zaś zamykający "Fallen Ones" to rozpędzony killer, w którym nawet echa power metalu można uświadczyć.
Mało jest płyt z taką muzyką. Jeśli jeszcze będziemy filtrować pod względem jakości, to już w ogóle będzie mały ułamek takich płyt. Angels of Babylon wywiązał się ze swojego zadania i nagrał świetny album, który kipi energią, ciekawymi pomysłami i świeżością. Tego trzeba posłuchać i dać się porwać dźwiękom tej płyty. Warto było czekać 11 lat na nowe dzieło Rhino i spółki.
Ocena: 9/10
niedziela, 3 marca 2024
BULLETRAID - Damage Dealer (2024)
Nie można ciągle żyć materiałem z jednej płyty, trzeba tworzyć coś nowego. Pochodzący z Wrocławia Bulletraid po 5 latach przerywa milczenie i wydaje swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Damage Dealer". Band wciąż gra heavy metal wysokich lotów. Tak więc każdy kto kocha debiut, ten polubi co band gra na najnowszym krążku. Kto nie zna zespołu, ten też śmiało może sięgać, bo lepszej drogi do muzyki Bulletraid nie ma niż przez zawartość "Damage Dealer".
Band gra prosty, zadziorny, przepełniony klasyką heavy metal, gdzie jest miejsce na power metal, gdzie jest miejsce na chwytliwe melodie i wyraziste riffy. Płyta na pewno bardzo gitarowa i tutaj brawa dla Turka i Seyfera, którzy znakomicie się rozumieją. Ta chemia przedkłada się na jakość i wydźwięk utworów. Jest to bardzo spójne i przejrzyste. Od pierwszych sekund słychać jak band zadbał o każdy detal, aspekt by móc konkurować z najlepszymi. Okładka najlepsza w dorobku Bulletraid, a i brzmienie jest mocne i agresywne. Znakomicie współgra z zawartością. Całość spina charyzmatyczny głos Grzegorza Kolasińskiego, który balansuje między stricte heavy metalową manierą, a taką bardziej hard rockową. Pasuje do zespołu i bez wątpienia napędza go.
Płyta na pewno jest urozmaicona. Mamy rockowy kawałek w stylu "Lady of Space and Time", który przemyca patenty Scorpions. Jest mocne, wyraziste granie, który ociera się o power metal. To właśnie takie perełki jak otwierający "Alone in the Dark" stanowią o potędze Bulletraid i stanowią o jego atrakcyjności. Najszybszy na płycie "For the Horde" to bez wątpienia mój faworyt. Band tutaj stawia na agresję, szybkość i słychać elementy stricte power metalowe czy nawet thrash metalowe. Prosty refren też robi robotę. Bulletraid potrafi dokręcić śruby i pokazać pazur. Cudo! W "Piece of Eden" mamy bardziej epickie, true metalowe granie. Bojowy klimat, marszowe tempo i już robi się ciekawie. Piękne wejście gitar mamy w "Lord of Terror" i tutaj mamy power metal pełną gębą. Mocna rzecz i pokazuje, że w tym zespole drzemie ogromny potencjał. Na sam finał mamy "Final Boss", który przemyca patenty Running Wild, co mnie osobiście bardzo cieszy. Świetny kawałek z licznymi przejściami i ukrytymi smaczkami.
Miło widzieć, że Bulletraid się rozwija i trzyma wysoki poziom. To śmiało pozwala konkurować z zagranicznymi zespołami. "Damage Dealer" to bardzo dobrze skrojony materiał, który jest niczym prawdziwy rollercoaster. Dzieje się tutaj sporo i mamy urozmaiconą zawartość. Są killery, wolniejsze kawałki, czy proste heavy metalowe utwory. Całość jest spójna i dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Warto było czekać 5 lat. Bulletraid umacnia swoją pozycję na polskiej scenie metalowej.
Ocena: 8.5/10
sobota, 2 marca 2024
THORNBRIDGE - Daydream Illusions (2024)
Niemiecki Thornbridge to gwiazda młodego pokolenia, która czerpie garściami od starszych kolegów po fachu. W ich muzyce słychać inspiracje Orden Ogan, Running Wild, Blind Guardian czy Gamma ray. Do tej pory wymiatali i też tego samo oczekiwałem od ich najnowszego albumu zatytułowanego "Daydrem Illusions", który ma się ukazać 22 marca nakładem Massacre Records. Band dalej gra swoje i dalej w typowym dla siebie stylu.
Kto szuka tutaj czegoś nowego, odkrywczego ten może sobie od razu odpuścić. Kto uwielbia poprzednie płyty, kto lubi dobrą zabawę i gustuje w niemieckim heavy/power metalu ten poczuje się jak w domu. Band wie jak grać na wysokim poziomie, jak tworzyć chwytliwe melodie, jak kreować przebojowe, podniosłe refreny, jak nawiązywać do wielkich zespołów, a przy tym być sobą. 5 lat czekania, ale gitarowy duet Rogalski / Naneder. Panowie wciąż są w formie. Warto też wspomnieć, że w 2023 r band zmienił nieco skład. Mamy nową sekcję rytmiczną, którą tworzą perkusista Vincent B i basista Tomi Gottlich, którego znamy z Rebellion czy Grave Digger.
Czas sobie trochę ponarzekać. To bardzo dobry album, ale odnoszę wrażenie, że gdzieś magia i ta wyjątkowość tej kapeli trochę uleciała. Gdzieś zatracili tą moc i siłę, która była na dwóch poprzednich albumach. Nowy album to bardzo dobry i przemyślany album. To wciąż wysoki poziom jeśli o granie, ale płytę ustępuje swoim poprzedniczkom.
Widać, że nawet okładka taka nieco cukierkowata, a przecież wcześniejsze kryły trochę mroku i miały to coś. Brzmienie też takie czyste, takie nieco słodkie i bez tego ognia. Przepiękny jest "Daydream illusions" i te motywy wyjęte z twórczości Running Wild czy Orden Ogan przesądzają o atrakcyjności kawałka. Killer i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Daje nadzieję na coś wyjątkowego. "Kingdom of Starlight" to europejski power metal i dobrze się tego słucha, choć nie jest to coś idealnego. Zabrakło trochę mocy i drapieżności. Utwór na pewno chwytliwy i przebojowy. Imponuje na pewno ostrzejszy "I am the storm" i następuje w końcu mocne uderzenie. "Sacrifice" mocno przypomina dokonania Orden Ogan i słychać to choćby podczas refrenu. Ballada "Send me a light" nie wiele wnosi do płyta i można było to rozegrać trochę lepiej. Trochę coś z Gamma ray można wyłapać w "Final War". Całość zamyka "Lost on the dark side", który również stara się wnieść troszkę urozmaicenia i podsumować to co się działo przez te 47 minut.
Pierwsze dwie płyty Thornbridge to prawdziwe perełki i kwintesencja niemieckiego power metalu. Nowy album próbuje gdzieś tam dorównać tamtym płytą, ale brakuje tej magii, tego ognia i pomysłowości. Obdarty z tego "daydream illusions" staje się bardzo dobrym albumem, który miło się słucha. Czy wywrze takie piętno jak tamte albumy i na długo zostanie w pamięci? Raczej nie.
Ocena: 8/10