By album koncepcyjny wypalił trzeba mieć ciekawą historię do
opowiedzenia, trzeba mieć pomysł by różne kompozycje razem
tworzyły zgraną całość. Do takiego przedsięwzięcia trzeba nie
tylko doświadczenia, ale czegoś więcej. Wielu próbowało i
wiele zespołów poległo. Swoich sił postanowił spróbować
również w tej dziedzinie Blaze Bayley. W sumie muzyk dawno
nie błyszczał i nie miał zbytnio czym zwrócić swojej
uwagi. Muzycznie były wokalista Iron Maiden zawodził ostatnio i
raczej wiele osób przekreśliło go. „The King of Metal”
to porażka i cień świetnego „The Man who would not die” i
poukładanego „Promise and terror”. Skład się posypał i teraz
to bardziej wygląda jak Blaze i przyjaciele, no ale cóż nie
liczy się kto z kim tylko jakość tego co dostajemy. „Infinite
Entanglement” to 8 studyjny album Blaze i właściwie koncepcyjny
album w klimatach science fiction. Blaze ma doświadczenie w
tworzeniu albumów koncepcyjnych i wystarczy wspomnieć tutaj o
„Silicon Messiah” czy „Tenth Dimension”. Czy Blaze zaskakuje
nas czymś? Czy w końcu jest materiał na miarę jego nazwiska?
Na pewno warto widać poprawę. Na pewno nie ma mowy tutaj o totalnej
porażce i klapie jak w przypadku „The King of Metal”. Nie wiem
może to moja miłość do s-f, może to forma podania materiału,
ale przemawia do mnie to co stworzył Blaze. „Infinite
Entanglement” to przede wszystkim ciekawa historia, w której
główny bohater który próbuje ustalić kim tak
naprawdę jest. Czy jest człowiekiem czy czymś innym? Pomysły na
niektóre kompozycje i samą historię zrodziły się w okresie
tworzenia wcześniej wspomnianych albumach Blaze'a. Swoje piętno
odbiły wydarzenie w fizyce kwantowej i zainteresowania Blaze'a w tej
dziedzinie. Od tej strony album jest poukładany i robi wrażenie.
Klimat s-f rzeczywiście jest obecny nie tylko na okładce. Można
poczuć tą nie pewność i lęk bohatera. Jest coś intrygującego w
tym co słyszymy. Jednak bardziej co może zastanawiać, to jak
sprawuje się Blaze i czy materiał jest ciekawszy niż ostatnie
dokonania. Bałem się i to aż do momentu odpalenia tej płyty.
Lubię Blaze i szanuje za jego dokonania, ale wiem też, że
dysponuje on specyficznym głosem, który momentami potrafi
irytować. Różnie z tym jest na nowym albumie i pojawiają
się takie momenty, że brzmi to troszkę komicznie. Jednak w tym
wszystkim jest zaleta. Wiemy, że to Blaze, wiemy że robi swoje i
wiemy że to heavy metal. W końcu jest to heavy metal na jaki fani
czekali. Jest mrocznie, jest agresywnie, a co ciekawe momentami nawet
nowocześnie. Dobrze to współgra z klimatem płyty i
historią. Nie zabrakło wpływów Iron maiden i nawiązań do
pierwszych płyt Blaze'a. Mówić o najlepszym albumie na pewno
ciężko, bo takim jest dla mnie „The man who would not die”, ale
nowy album zaskoczył mnie pozytywnie. Wszystko jest chwytliwe,
pomysłowe, zapada w pamięci i nie ma wałkowania jednego motywu.
Jest energia i słucha się tego bardzo fajnie. Nie ma motywu silenia
się i tworzenia czegoś na siłę. W każdej kompozycji jest
potencjał i to co składa się na styl Blaze'a.
Czeka nas 47 minut muzyki Blaze'a i jest to nieco krótki czas,
zwłaszcza że materiał jest o dziwo na wysokim poziomie. Zacznijmy
tą przygodę. Pierwszy dźwięk otwierającego „Infinite
Entanglement” brzmi nieco dziwnie. Jest nowocześnie,
progresywnie i nie pewnie. Nie wiemy czego mamy się właściwie
spodziewać. Ktoś powie, że jest to przekombinowane i nie pasuje do
Blaze;a. Ostry riff, potęgowanie napięcia i chwytliwy refren
sprawia, że utwór nie jest taki zły jak mogłoby się
wydawać na początku. Plus za to, że Blaze postanowił czegoś
innego i że postanowił nieco unowocześnić swoją formułą.
Jestem za takim rozwiązaniem. Dalej już mamy coś na co każdy
czeka, czyli heavy metalowa petarda. „A thousand Years”
to już poziom, który panował na „The man who would not
die”. Mocny riff i melodyjne solówki napędzają ten hit.
Album promował ostrzejszy, nowoczesny „Human”.
Kiedy słucha się go już na albumie jako część całego konceptu,
to tylko zyskuje. Jego zaletą jest znakomity, wręcz koncertowy
refren, a także ostrzejsza formuła. Blaze pokazał, że też
odnajduje się w nowoczesnym heavy metalu. Jeden z najciekawszych
kawałków na płycie. Ciekawym zabiegiem jest akustyczny „What
will come”. Ma w sobie sporo emocji i
romantyczności. Słucha się tego lekko i przyjemnie. Piękna
ballada, który znakomicie zaskakuje i urozmaica nam album.
Dalej mamy marszowy i ponury „Stars are Burning”,
który też niczym nie ustępuje poprzednim utworom. Kto lubi
szybkie kawałki z ostrym riffem w roli głównej ten powinien
posłuchać petardy w postaci „Solar Wind”,
rytmicznego „Calling You Home” czy przebojowego
„Dark Energy 256” będący ukłonem w stronę Iron
maiden. Brakowało mi właśnie takich utworów na ostatniej
płycie. Mówiąc o żelaznej dziewicy to trzeba przyznać, że
Blaze potrafi stworzyć kawałki nawiązujące do tego etapu jego
kariery. Najlepszym dowodem jest perfekcyjny „Independence”.
Prawdziwa perełka z ciekawym głównym motywem i jeden z
najlepszych utworów Blaze'a. Na koniec równie udany „A
work of anger”, który wieńczy album.
Blaze miał ciężki okres w swojej karierze, ale najwidoczniej
kryzys zażegnany. Nowy materiał jest może nieco inny niż
dotychczasowe dokonania, może jest nowocześniejszy, agresywniejszy,
ale z pewnością jest to klasyczny Blaze. „Infinite Entanglement”
to przede wszystkim ciekawa historia, zróżnicowany materiał
i wycieczka w rejony pierwszych płyt Blaze, ale też próba
zaprezentowania czegoś nowego. Odświeżona znana nam formuła i w
końcu dało to efekt w postaci jednej z najciekawszych płyt
Blaze'a. Płyta z pewnością wymaga więcej niż paru odsłuchów,
ale warto. I kto by pomyślał, że nowy krążek będzie tak udany?
Ocena: 8.5/10