Strony
▼
wtorek, 31 października 2023
ANGRA - Cycles of Pain (2023)
Nadszedł ten czas, by rozliczyć Angra za ich najnowsze dzieło zatytułowane "Cycles of Pain". To już 3 album z Fabio Lione na pokładzie, pierwszy album wydany nakładem Atomic Fire. Band tutaj stara się poruszać tematykę bólu, cierpienia, życia i śmierci. Cały marketing i szum w okół płyty napawał optymizmem, zwłaszcza że band do promowania płyty wypuścił prawdziwy killer w postaci "Ride into the storm". Kwintesencja muzyki Angra i taki ukłon w stronę najlepszych płyt. Do tego piękna okładka, która potrafi zapaść w pamięci. Więcej powodów by sięgnąć po nowy album Angra nie potrzebowałem.
Dotychczasowe poczynania Fabio w Angra oceniałem słabo, bo nie było zbytnio czym się zachwycać. Przerost formy nad treścią i brak pomysłów na kompozycje. Tak było na poprzednich płytach, tutaj jest pewien progres. Panowie stworzyli ciekawy i godny uwagi. Przede wszystkim nastrojowy, pełen różnych smaczków, ale z pewnością lepiej się tego słucha. Oczywiście nie wszystko jest idealnie i zdarzają się wpadki. Taką wpadką dla mnie jest nijaki i troszkę przerysowany "Vida Seca". Fabio śpiewa na wysokim poziomie i to nie on jest problem w muzyce Angra. Troszkę gdzieś jakoś i forma przedstawiania owych kompozycji jest jakaś momentami bez pomysłu. Oczywiście są też perełki. Takim mocnym punktem poza singlem jest "Dead man on display", który w końcu zabiera nas do stylistyki progresywnego power metalu. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać, że Angra wraca na właściwe tory. Energia i przebojowy charakter to atuty "Gods of the world", który też utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Dawno Angra nie miała takich hitów na płycie i to już dobrze świadczy o tej płycie. Spokojniejszy "Cycles of Pain" nastawiony jest na balladowy klimat i dramatyzm, ale jakoś nie przemawia to do mnie w stu procentach. W dalszej części dominują podobne dźwięki, które stawiają na rejonowy folklor, na rockowy wydźwięk z dużą dawką progresywności. Ciarki dopiero mam przy szybszym "Generations Warriors", który znów reprezentuje power metalową stylistykę. No jest moc. Całość wieńczy spokojny i nieco teatralny "Tears of Blood", ale mimo spokojnego charakteru utwór może się podobać.
Angra wraca na właściwe tory, jest w końcu trochę tego power metalu. W dalszym ciągu dominuje progresywność, masa wyszukanych melodii, aranżacji, sporo dźwięków wyjętych z Brazylijskiej kultury i to wszystko ma swój urok. Dla mnie troszkę za dużo tej progresywności, za dużo tych różnych smaczków, za mało energii i power metalowego pazura. Band idzie w dobrym kierunku, do ideału jeszcze brakuje. Póki co najlepszy album Angra z Fabio na wokalu.
Ocena: 7/10
niedziela, 29 października 2023
LEGENDRY - Time Immortal Wept (2023)
Pierwszy raz amerykański Legendry kazał tyle czekać swoim fanom na nowy materiał. 4 lat minęło od czasu premiery "The wizard and The Tower keep". Nie przedłożyło się to na zmiany personalne, ani też stworzenia czegoś wyjątkowego. Najnowszy krążek zatytułowany "Time Immortal Wept" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy wcześniej i niestety również i tutaj brakuje czegoś do pełni szczęścia.
W dalszym ciągu są u mnie momenty, gdzie irytuje mnie specyficzny wokal Vidarra. Niby pasuje do grania w klimatach epickiego metalu, ale brakuje mu drapieżności i odpowiedniego podłoża technicznego. Bywają momenty, że utrudnia on odbiór danej kompozycji. Sama warstwa instrumentalna nie jest zła. Mamy momenty ciekawe, pokazujące potencjał grupy, to jednak gdzieś tam pojawia się wtórność, brak odpowiedniego szlifu, czy pazura metalowego, by powalić słuchacza na kolana. To po prostu dobra muzyka, którą dobrze się słucha, ale nie wiele z tego wynika.
Na płytę trafiło 8 kompozycji, co daje nam to ponad 40 minut muzyki. Intro "The bards tale" sprawdza się i wprowadza odpowiedni klimat. Od razu czuć, że band chce nas czarować i wprowadzić w świat epickiego metalu spod znaku Omen, Manilla Road czy Manowar. Stonowany "Sigil Strider" niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ani refren, ani główny motyw gitarowy nie przemawia do mnie. Dalej mamy rozbudowany i nastrojowy "the Prophecy". Brzmi to o wiele ciekawiej, ale można odnieść wrażenie, że sam utwór nieco wydłużony został na siłę. Najlepiej band wypada w szybszych kompozycjach i dobrze to obrazuje "Warrior of space and time". Jest heavy metalowy pazur, odpowiednia dynamika i pasja, a nie zmęczenie i grania jakby na siłę. Dobrze słucha się też marszowego "Chariots of bedlam", który momentami przypomina wczesne dokonania Manowar. Mamy w końcu epicki heavy metal z prawdziwego zdarzenia. Na koniec zostaje 11 minutowy kolos "Time immortal wept" i to jest najlepsza kompozycja z tej płyty. Nastrojowa, pełna ciekawych motywów, dynamiczna i czuć ten epicki rozmach. Dla takich utworów nie można skreślać Legendry.
Najnowsze dzieło Legendry nie wnosi niczego nowego do ich dyskografii i odnoszę wrażenie, że zabrakło pomysłów na całą płytę. Mamy znakomity kolos i kilka świetnych momentów, ale jako całość to wypada co najwyżej dobrze. Troszkę przeszkadza mi wokal, troszkę wtórność, ale ogólnie płyta warta posłuchania, choćby ze względu na tytułowy utwór.
Ocena: 6.5/10
sobota, 28 października 2023
ANGELUS APATRIDA - Aftermath (2023)
"Aftermath" to już 8 album w historii hiszpańskiego Angelus Apatrida. Band znany i lubiany, a na swoim koncie ma naprawdę solidne wydawnictwa. Skład się nie zmienił i w zasadzie muzyka też nie, bo w dalszym ciągu to jest thrash metalu z nutką heavy metalu. Tym razem troszkę ucierpiała jakość. Nie dostajemy tutaj niczego odkrywczego, niby jest stara oldscholowa szkoła grania thrash metalu, to jednak same kompozycje nie są idealne.
Dopracowana okładka i mocne, zadziorne brzmienie to połowa sukcesu. Sam zespół jest dobrze przygotowany i słychać, że są w formie. Gitarzyści tj Alvarez i Izquierdo stawiają na agresję, dynamikę, tylko czasami to troszkę taka łupanina bez pomysłu i wyrazu. Niby panowie starają się by materiał by energiczny i atrakcyjny dla słuchacza. Wychodzi z tego solidny, zadziorny thrash metal, ale taki jakiego w sumie pełno na rynku. Ciężko w sumie wyróżnić jakiś utwór, jakiś motyw. Niby są znani goście jak Todd La Torre, czy Pablo Garcia, ale jakoś to nie przyczynia się do zmiany ostatecznej oceny. Band nagrał solidne album, ale jakiś taki bez elementu zaskoczenia i bez tego powiewu świeżości. Jest agresywnie, szybko, ale nie wiele z tego grania zostaje w głowie. Utwory są po prostu dobre i gdzieś trochę band poszedł na łatwiznę dając od siebie jak najmniej.
Taki "What kills us All" byłby niezły gdyby nie to, że momentami została troszkę przegadany i ten moment gdzie wkracza ojczysty język grupy to jakoś kawałek traci na mocy i czar prysł. Otwierający "Scavenger" czy "Cold" to dobry i oklepany thrash metal, troszkę ocierający się o twórczość death angel. Dobrze się tego słucha, lecz nie wiele z tego zostaje z słuchaczem kiedy kończy się płyta. Agresywny "Rats", troszkę brzmi jakby na siłę próbowali stworzyć jakiś killer. Znów czegoś zabrakło, żeby stworzyć idealny kawałek. Troszkę więcej technicznego thrashu mamy w "Gernika", z kolei "I am hatred" opiera się na wyrazistym riffie i szybkim tempie. Jeden z ciekawszych kawałków na płycie.
Od kapeli tego formatu można wymagać znacznie więcej. Liczyłem na powtórkę z "Angelus Apatrida" z 2021r. Nowy album to solidny thrash metal z dużą oklepanych riffów i motywów gitarowych starających się nadrobić dobrą formą muzyków i agresywnym charakterem całości. Niestety nie da się ukryć niedoskonałości, które leżą u podstaw, czyli aspekcie komponowania utworów. Płyta na jeden raz. Szkoda.
Ocena: 5.5/10
czwartek, 26 października 2023
TOWER HILL - Deathstalker (2023)
To ci niespodzianka. Debiutujący w tym roku Tower Hill to band z Kanady, a nie z Niemiec. Słuchając zawartości "Deathstalker" można poczuć się jakbyśmy słuchali niemieckiej kapeli oddającej hołd dla Running wild, stormwitch czy też Helloween. Okładka Andrea Marschalla też potrafi nieco zmylić. Sama muzyka z pewnością jest godna uwagi, ale to już było wiadomo kiedy ruszyła maszyna promująca ten album.
Piękna okładka to nie jedyny atut i powód by sięgnąć po ten album. Mocne, soczyste brzmienie, które mocno wzorowane na latach 80 sprawia, że muzyka jest bardziej autentyczna i oddająca klimat lat 80. Bardzo ważną postacią w Tower Hill jest utalentowany wokalista R.F Traynor, który potrafi zaśpiewać agresywnie, ale też z heavy metalowym pazurem. Pasuje do tego grania i też przypomina starych dobrych wokalistów z lat 80. Ma w sobie to "coś" że słuchanie jego głosu sprawia przyjemność. Sporo roboty mieli Cordeiro i Puffer, którzy stworzyli zgrany duet gitarowy, który stawia na zadziorne i chwytliwe partie. Nie ma może w tym za grosz oryginalności, to jednak jest radość z słuchania Tower Hill. Miło jest widzieć, że panowie nagrali kawałek by upamiętnić śmierć Majka Motiego z Running wild i mowa tutaj "Port of Saints", który mocno nawiązuje do czasów "Death or Glory". Bardzo dobrze rozegrany kawałek, który faktycznie pod względem motoryki i charakteru przypomina dokonania Running wild. Tytułowy "Deathstalker" to rasowy killer, który pokazuje, że można w tej oklepanej formule stworzyć coś swojego, coś wartościowego. Bardzo udany start i dalej jest równie ciekawie. Mamy też przebojowy "the claw is the law", który też opiera się na ogranych i znanych patentach. Wtórny, ale udany utwór. Zadziorny "Kings who die" to udany balans między heavy metalem, a power metalem. Znakomity refren robi robotę. Band potrafi wykreować zapadające w głowie refreny. Echa running wild mamy też w "In at the death", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie.
Wtórność to bez wątpienia największa wada, a najbardziej co boli że band mało robi, że to brzmiało jakoś bardziej świeżo, bardziej pomysłowo. Idą troszkę po najmniejszej linii oporu stawiając na oklepane motywy gitarowe. Oczywiście jest to zagrane na wysokim poziomie i to sprawia, że płyta zasługuje na uwagę. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
Ocena: 8/10
środa, 25 października 2023
RECKLESS - Sharp Magik Steel (2023)
Czas na kolejny tegoroczny debiut. Tym razem na tapecie mamy kolumbijską formację Reckless, która powstała w 2020r. Ich debiutancki krążek zatytułowany "Sharp Magik Steel" miał premierę 20 października i to jest płyta skierowana do maniaków heavy/speed metalu z nutką thrash metalowego feelingu i power metalu spod znaku amerykański formacji. Najwięcej tutaj jednak odlschoolowego speed metalu, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Kto szuka tutaj czegoś oryginalnego to może od razu sobie odpuścić. Kto szuka dobrej zabawy i muzyki, która przypomni stare klasyki speed metalu to zapraszam do zapoznania się z albumem.
Już sama okładka zachęca by sięgnąć po owy album, a najlepiej żeby jeszcze stał na półce z innymi klasykami. Na czele zespołu stoi Metalbringer, który odpowiada za wokal i partie gitarowe. Drugim gitarzystą jest Yeison Ruiz i panowie razem tworzą zgrany duet, który wie co chce grać i robi to na naprawdę bardzo dobrym poziomie. Może jest to wszystko odtwórcze i do bólu przewidywalne, ale ma to swój urok. Jest odpowiednia dynamika, dbałość o detale i mocne riffy. Nie ma miejsce na nudy, a każdy utwór w pełni oddaje to co najlepsze w gatunku. Warto pochwalić Metalbringera za zadziorny i charyzmatyczny wokal, który momentami ociera się o speed/thrash metal. Jego głos idealnie współgra z zawartością.
Brzmienie soczyste i wyraziste, co tylko podkreśla talent muzyków. Album jest bardzo równy i nieco oparty na jednym jakby stylu. Na wyróżnienie zasługuje z pewnością klimatyczny i rozpędzony "Crimson Obsession". Jest energia, pazur, ale też heavy metalowy feeling. Melodyjny i bardziej przebojowy "Gliterring Death", który opiera się na pomysłowych partiach gitarowych i speed/thrash metalowej formule. Rasowy killer. W podobnej tonacji utrzymany jest energiczny 'Behind the mist", który również ociera się o thrash metal. Na wyróżnienie zasługuje również nieco bardziej urozmaicony "wake up screaming", który nie jest typową łupaniną do przodu. Troszkę więcej się tutaj dzieje. Jeden z jaśniejszych punktów na płycie.
Reckless może nie nagrał płyty idealnej, ale z pewnością godną uwagi. Czeka nas tutaj odtwórcze grane, troszkę oklepane, troszkę na jedno kopyto, ale wszystko jest zagrane bardzo dobrze i ciężko coś więcej im wytknąć. Odwalają kawał dobrej roboty, ale jeszcze zabrakło tego "czegoś" by nagrać coś niezwykłego. Talent jest, pomysły są i zobaczy co przyniesie przyszłość. Na pewno trzeba będzie bacznie obserwować poczynania Reckless.
Ocena: 7.5/10
WITHIN TEMPTATION - Bleed Out (2023)
Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale Within Temptation wraca do grania metalu, wraca poniekąd też do swoich korzeni i porzuca rockowe i popowe granie z "Resist". Na taki powrót fani tej kapeli i fani symfonicznego metalu czekali od wielu lat. Ostatni godny uwagi album to "The unforgiving" i miło widzieć, że band przejrzał na oczy i postanowił coś z tym zrobić. "Bleed Out" ukazał się 20 października nakładem Force Music Recordings i jest to bardzo ważna data.
Przede wszystkim Ruud Jolie i Stefan Helleblad stworzyli bardziej porywające partie gitarowe. Pełno tutaj nowoczesnych smaczków, zawirowań i pokręconych melodii. Ma to swój urok. Jest drapieżnie, melodyjnie i momentami progresywnie. Oczywiście główny składnik to symfoniczny metal. Gitarzyści odwalają kawał dobrej roboty. Robert westerholt bardziej przyłożył się komponowania kawałków i to dało w efekcie taki znakomity materiał, który może się podobać. No i nie można zapomnieć o znakomitej Sharon Den Adel, który śpiewa jeszcze bardziej dojrzale, podniośle i z niezwykłą gracją. Jeden z najlepszych żeńskich głosów jakie dane było mi słyszeć i Sharon pasuje do wszystkiego.
Sama okładka też jest pomysłowa i zapadająca w pamięci. Na krążku znalazł się 11 utworów dających 48 minut muzyki. Troszkę minusem jest fakt, że band sporo kawałków wypuścił wcześniej w formie singli. Na szczęście nie wszystkie słyszałem, więc jeszcze większą radość czerpię z "Bleed Out". Płytę otwiera klimatyczny "We go to War", gdzie mamy mocny i przebojowy refren i nieco filmowy charakter. Within Temptation powraca i to słychać. Tytułowy "bleed out" opiera się na ciężkim i pokręconym riffie. Dostajemy taki miks progresywnego metalu i symfonicznego, a wszystko podanej w świeżej, współczesnej formie. Zostawiamy przeszłość za sobą. Słucha się tego z wielką przyjemnością i z każdym odsłuchem te kawałki odkrywają co raz to więcej kart. Podobny wydźwięk ma "Wireless", który był jednym z pierwszych singli. Od razu słychać, nową jakość Within Temptation. Ten filmowy wydźwięk i nieco elektroniki w tle, a wszystko by brzmieć nowocześniej. Podoba mi się to nowe oblicze Within Temptation. Jeśli ktoś szuka wycieczki do klasycznych dwóch pierwszych płyt, ten na pewno pokocha rozpędzony "Worth Dying For" i tutaj band pokazuje pazur, którego już dawno nie było. Wielki przebój, na miarę tych które mają w swoim katalogu. Przebojowy charakter mamy w zadziornym, nieco rockowym "Ritual". Prosty motyw i robi robotę. Mrok, drapieżność, ciężar to atuty "Cyanide Love". Stary dobry Within Temptation wybrzmiewa w przebojowym refrenie w "The Purge" i ten obłędny głos Sharon Den Adel. Końcówka płyty to chwytliwy "Unbroken", który też przypomina pierwsze płyty zespołu. Troszkę nie pasuje mi do całości "Enterain You", który brzmi coś co miałoby trafić na konkurs eurowizji. Taki nowoczesny, przebojowy pop metal. Jest energia, niby jest hit, ale jakoś nie pasuje do kształtu tej płyty.
Od początku do końca płyta trzyma poziom i nie ma odruchu wymiotnego tak jak na dwóch poprzednich płytach. W końcu Within Temptation wrócił do metalu, a najlepsze jest to że nie jest to kopia starych płyt, a próba stworzenia czegoś nowego, świeżego. To nowe oblicze Within Temptation, gdzie występują elementy progresywnego metalu, melodyjnego metalu, czy symfonicznego metalu, z nutką power metalu bardzo mi odpowiada. Brzmi to nowocześnie, drapieżnie, a zarazem nie zatracili swojego charakteru. Jedna z najlepszych płyt Within Tempation i świetny powrót po wielu latach.
Ocena: 9/10
THRILLER - Street Metal (2023)
Był zachwyt nad Riot City, Traveler, czy w tym roku nad Satans Fall. W między czasie, po cichu był przygotowywany debiut niemieckiej formacji Thriller. Grupa powstała w 2022 na gruzach Nasty Nuns i to co band gra to soczysty heavy/speed metal, z pewnymi elementami power metalu. W sumie nic nowego, bowiem pełno dzisiaj takiej muzyki. Konkurencja silna i żeby zabłysnąć trzeba mieć to "coś" i samo granie w stylu lat 80 i kopiowanie znane bandy to za mało. Tutaj trzeba mieć talent do tworzenia hitów i partii gitarowych, które na długo zapadną w pamięci. Nieznany nikomu Thriller to band, który nie chce się bawić w półśrodki i chce skraść serca fanów takiego grania. "Street Metal" ma wszystko, żeby tak się stało.
Muzyka prosto z serca, szczera i do bólu prawdziwa. Pojawia się tutaj syndrom tegorocznego Satans Fall, czy wcześniejszych sukcesów Riot City. Ta szczerość jest autentyczna i ten klimat lat 80 jest słyszalny, jak i widoczny na frontowej okładce. Band nie stosuje dziwnych zabiegów i gra swoje. Thriller to przede wszystkim niezwykły duet gitarowy tworzony przez Raudy i Chrizza. Panowie chyba nasłuchali się judas priest, gravestone accept czy wczesnego Helloween. Jest energia, pomysłowość, technika i wszystko to co tygryski lubią najbardziej. Panowie grają z pasją, z pazurem i nie biorą jeńców. Wielkie słowa uznania dla ich ciężkiej pracy, która dała taki powalający efekt. By postawić kropkę nad "i" trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, by nie został zepchnięty do konta i żeby nie był zagłuszony partiami gitarowymi. Julez ma odpowiednie warunki by sprostać zadaniu. Wysokie rejestry i niskie nie są mu strasznie, potrafi nadać kompozycjom drapieżności i klimatu lat 80. Niezłe cuda wyprawia na albumie.
8 kawałków dających 40 minut muzyki. Taki w sumie standard jaki miał miejsce w latach 80. Nie za długo, nie za krótko. Co mnie cieszy, to że band nie poszedł na łatwiznę i nie klepie jednego motywu przez cały album i troszkę urozmaicił swój album, przez co płyta jeszcze bardziej zapada w pamięci. Zapinamy pasy i odpalamy "Iron goddess" i już wiadomo, że szykuje się album petarda. Mocne, wyraziste brzmienie, znakomicie uwypuklają partie gitarowe i wyrazisty głos Juleza. Szybkie tempo na początku, potem spora dawka mocnych partii gitarowych i stonowany, bujający refren. Szczęka opadła, a ja chcę więcej. Riff "Aiming for Freedom" to taka klasa sama w sobie. Coś jakby wyjęte z judas Priest czy Accept, ale wszystko jakby na sterydach. Jest większy ładunek mocy i to słychać. Judas Priest z najlepszych lat, jak i coś z running wild można uświadczyć w "Proud to Be Different". Utwór rozrywa na strzępy i pokazuje, że w heavy metalu wciąż jest jeszcze sporo do powiedzenia. Można bazować na znanych patentach, a przy tym tworzyć takie perełki. Brawo panowie! Czas przyspieszyć i "Days are Gone" to rasowy killer, który ma coś z czasów "Painkiller", ale też sporo wpływów speed metalu czy power metalu tu uświadczymy. Potężnie to brzmi, a zarazem bardzo melodyjnie. Nie ma słabych punktów, a band z każdym utworem zyskuje i staje się nową gwiazdą gatunku. Nie brakuje hitów na płycie i w sumie każdy z nich zasługuje na to miano. Gdyby tak wybrać utwór, który mógłby podbić stacje radiowe to z pewnością byłby to "Spikes and Leather". Kolejne prawdziwe cudo. Riff rodem z Accept czy Judas Priest. Wracają w myślach lata 80 i kiedy wkracza zwrotka to pojawiają się skojarzenie z Robem Halfordem. Julez ma w sobie to coś i jest znakomitym wokalistą. Panowie dają czadu i mało kto gra na tak wysokim poziomie. "Bring me the light" też brzmi jak hołd złożony dla Judas Priest i sam riff ma coś z czasów "Screaming for Vengeance". Niezłe cudo tutaj panowie zmajstrowali. Tak ma brzmieć heavy metal! Czego chcieć więcej? Wczesny Helloween daje o sobie znać w rozpędzonym "city's on fire" i wiele wskazuje, że to najostrzejszy kawałek na płycie. Dla tych co wątpią w siłę Thriller zachęcam do posłuchania "Failling Night" , który jest hołdem dla niemieckiego metalu. Echa Running Wild czy Gravestone są słyszalne i band znów znakomicie bawi się konwencją heavy/speed metalu i ten obłędnie brzmiący refren. Nokaut, a to już niestety koniec płyty.
To już koniec płyty. Niestety. Pozostaje mieć nadzieje, że kolejny album ukaże się bardzo szybko. "Street Metal" to cios między oczy i co najciekawsze to taki atak z zaskoczenia. Nie natrafiłem jakoś na materiały promujące album i trochę szkoda, bo zasługują na rozgłos. Wielki band, z wielką przyszłością, a debiut to kwintesencja metalu. Thriller dziękuje za te emocje i niezapomniane przeżycia jakie dostarcza muzyka zawarta na "Street Metal". To prawdziwa lista przebojów i killerów. Nie ma słabych punktów. Mój nowy nałóg - Thriller.
Ocena: 10/10
wtorek, 24 października 2023
CIRITH UNGOL - Dark Parade (2023)
Amerykański Cirith Ungol wrócił na dobre. W roku 2015 kapela powróciła, a owocem tego był wydany w 2020r "Forever Black". Teraz band przypieczętowuje swój powrót drugim krążkiem po powrocie i mowa tu o "Dark Parade". Band starał się nagrać mroczny, bardziej nastrojowy album, nie zapominając o swoich korzeniach i sprawdzonych patentach. Przez płyta troszkę ciężko strawna, ale oddająca klimat lat 80. Ja osobiście mam mieszane uczucia.
Skład zespołu bez zmian, tak więc pracowały nad tym materiałem osoby znane z poprzedniego wydawnictwa. Nie ma niestety takiej przebojowości jak na poprzednim wydawnictwie. Niby mamy sporo elementów wyjętych z lat 80, bardziej złożone melodie, riffy czy partie gitarowe, jednak brakuje troszkę dopieszczenia i elementu przebojowości. Spory plus za typową okładkę dla zespołu i przybrudzone brzmienie, które przypomina stare płyty zespołu. Sam materiał to 8 kompozycji, więc nie ma mowy o nie potrzebnym wydłużaniu kompozycji. Band zaczyna od mocnego "Velocity" i to mocny i wyrazisty otwieracz, który pokazuje że ten band ma wciąż coś do powiedzenia. Panowie nie odtwarzają klimat lat 80, ale tworzą jak za dawnych lat. Cudo! Dalej mamy toporniejszy "Relentless", który podkreśla owy mroczny klimat. Gitarzysta Greg Lindstrom potrafi oczarować słuchacza i wciągnąć w ten ponury świat. Jego talent daje osobie znać w rozbudowanym "Sailor on the seas of Fate". Dużo ciekawych przejść i motywów tutaj znajdziemy. "Sacrifice" w zasadzie dalej utrzymuje podobne powolne tempo i mroczny klimat rodem z płyt z kręgu doom metalu. To jest ten moment gdzie troszkę zaczyna mi się wszystko zlewać w jedną całość. Znacznie ciekawszy jest zadziorny "Looking Glass", który wyróżnia się finezyjnymi solówkami. Całość wieńczy nastrojowy i ponury "Down below" , który podsumowuje to co się działa na płycie i w jakim kierunku band poszedł.
Problem z tym albumem mam taki, że płyta jest dla mnie jednowymiarowa. Tak jakby ktoś wybrał jakiś jeden motyw i trzymał się kurczowo jego przez cały album. Dominuje mrok, średnie tempo i nieco toporny charakter kompozycji. Zabrakło mi jakieś większej melodyjności, czy jakiś 2-3 hitów, które nieco wniosły by życia do tej płyty. Ma swój urok, ma swój charakter, ale jakoś w pełni do mnie nie przemów. Cirith Ungol trzyma poziom, ale jakoś "Forever Black" bardziej do mnie trafiał. Musicie sami ocenić czy to "coś" dla was.
Ocena: 7/10
poniedziałek, 23 października 2023
STEEL RHINO - In rhino we trust (2023)
Czy nie macie wrażenia, że Ronnie Romero i Herbie Langhans urządzają zawody w kategorii kto wyda więcej płyt w danym roku, albo kto zagra w jak największej liczbie zespołów. Wszędzie pełno jest zarówno Ronniego, jak i Herbiego, ale czy mi to przeszkadza? Szczerze nie. Wręcz przeciwnie. Kocham oba głosy i w każdej formie. Panowie nawet mogą wydać album z pop rockiem, a i tak posłucham, bo potrafią oczarować swoim głosem. Herbie pozamiatał w tym roku w raz z The Lightbringer of sweeden. To muzyka z pogranicza heavy/power metalu. Z kolei nowy album Steel Rhino, gdzie również śpiewa Herbie skierowany jest do fanów hard rocka i melodyjnego metalu. "In rhino we trust" to dowód na to, że ten band to nie był jakiś jednorazowy skok w bok i że Herbie również bierze go na poważnie. Póki muzyka jest na wysokim poziomie, to nie mam zamiaru narzekać.
Trzech zgranych muzyków tworzy Steel Rhino. Herbie to wiadomo, klasa sama w sobie. Warto też wspomnieć o gitarzyście Vilhelmssonie, który jest specem od prostych i chwytliwych melodii. To za jego sprawy płyta jest bardzo gitarowa, bardzo energiczna i melodyjna. Jest technika, finezja i przebojowość. Brzmienie takie typowe dla hard rockowych produkcji i w zasadzie też bez zarzutu. Taki na miarę szwedzkiego hard rocka jest "Stand up and shout", który przypomina wiele młodych zespołów. Młodzieżowy i taki pełen energii refren sprawdza się. Udany start. Miks hard rocka i heavy metalu mamy w cięższym "Strike Hard" i Steel Rhino pokazuje pazury. Płytę promował energiczny i utrzymany w melodyjnym stylu "Blades". Mocny, wyrazisty riff i duża dawka przebojowości sprawia że utwór zapada w pamięci. Troszkę słabszy jest "We rise", który nie ma już takiej siły rażenia i robi takiego spustoszenia. Solidny kawałek, ale brakuje mu tego geniuszu. Znacznie lepiej prezentuje się tytułowy "In rhino we trust", który jest znów ukłonem w stronę melodyjnego metalu. Momentami Herbie i spółka przypomina Radiant. Znakomity refren pokazuje, że Steel Rhino to maszynka do tworzenia hitów. Gdzieś w tym wszystkim znalazło się miejsce na podniosłego i bardziej epickiego "Time to be king", który zaliczam do czołówki hitów z tej płyty. Cudo. Całość wieńczy rozpędzony killer "Ignoring gravity" i band wciąż zachwyca świeżością, dynamiką i przebojowym charakterem. Brawo Steel Rhino.
Steel Rhino buduje swoją markę i robi się poważny konkurent dla bandów grających muzykę z pogranicza melodyjnego metalu i hard rocka. Herbie to motor napędowy i potrafi przełamać szalę na korzyść danej płyty. Tutaj też tak jest, tylko trzeba przyznać, że Vilhelmsson stworzył prawdziwe perełki, które potrafią zapaść w pamięci. Ta płyta to uczta dla miłośników takiego grania. Nie trzeba czytać recenzji, brać w ciemno i słuchać.
Ocena: 9/10
DORO - Conqueress - Forever and Proud (2023)
Tej Pani nie trzeba nikomu przedstawiać. Królowa metalu - Doro Pesch. Popularność zyskała za sprawą twórczości Warlock, ale również solowa kariera dostarczała kilka udanych albumów. Jednakże ostatnio ciężko dostać płytę na miarę wielkich wydawnictw Doro Pesch. "Warrior Soul" i "Fear no Evil" to ostatnie świetne albumy Doro, ale i na "Raise Your Fist" nie było aż tak źle. Kiepsko niestety było na "forever warriors, forever united". To potwierdziło obawy, że Doro ma pomysły na kilka kawałków, a reszta to typowe wypełniacze. Sentyment jednak dalej wygrywa i zawsze zapoznaję się z płytami królowej metalu. Nie są to dzieła, które mogą konkurować o tytuł płyty roku i należy je traktować jako ciekawostkę. Czas czekania się skończył i mamy w końcu nowy album. "Conqueress - Forever and proud". Znów długi i nie potrzebny tytuł płyty i jeszcze paskudna okładka. Niby jest Doro jako główna bohaterka okładki, ale jakoś to nie pomogło. Pozostaje tylko muzyka. Tylko ona może uratować to dzieło.
Tutaj jest zaskoczenie. Jest dobrze, momentami nawet bardzo dobrze. Na pewno jest to płyta heavy metalowa, jest to płyta urozmaicona i mająca wszystko to co prezentowała Doro przez cały okres swojej działalności. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych płyt Doro Pesch, ale też również jakieś echa Warlock się pojawiają. Mamy hard rockowe kawałki, ballady, szybkie petardy i metalowe hymny, z których Doro słynie. Wszystko jest. Minusem jest to, że płyta znów jest nie równa i że jest za długa. Nic by album nie stracił, gdyby skrócić materiał do 10 kompozycji. Lata lecą, a Doro wciąż jest w bardzo dobrej formie wokalnie. Za partie gitarowe odpowiada duet Princiotta/Maas i panowie mają przebłyski i potrafi dostarczyć udany riff, czy pełno finezji solówkę. Brakuje troszkę konsekwencji i jakiegoś elementu zaskoczenia. Jest dobrze, ale liczyłem na coś więcej w tej sferze. Dobrze się tego słucha, ale można wrażenie, że są one tłem dla wokalu Doro.
Bardzo obiecujący jest początek płyty. Zaczynamy od metalowego hymnu jakim jest "Children of The Dawn". Niby prosty motyw gitarowy i równie banalny refren, ale ma to swój urok i kawałek znakomicie buja. Wyczuwam potencjalny hicior na koncertach. Cieszy, że Doro jest w tak znakomitej formie i już brzmi to lepiej niż poprzedni album. Energiczny i rozpędzony "Fire in the sky" to heavy metalowa petarda, która może nie ma tej drapieżności i świeżości co te petardy z Warlock, ale próba udana i dawno Doro nie miała takiej petardy na płycie. Dużo mówiło się o tym, że na płycie pojawi się Rob Halford i troszkę szkoda, że szansa na tak znakomity duet została zmarnowana. Doro i Rob śpiewają razem w dwóch coverach. Pierwszy to klasyk judas priest czyli "Living after midnight' i poniekąd pasuje w roli metalowego hymnu. Jedynie co na pewno imponuje to dobra forma wokalna Roba, po tylu latach. Szok. Drugi cover to "Total Eclipse of the heart" i to też dobry cover, ale ja liczyłem na coś świeżego i jakiś autorski kawałek. Szkoda. Kolejny udany kawałek z płyty, który imponuje jakością i pomysłowością to "All for You" i znów odpowiednia dynamika i łatwo wpadający w ucho refren. Bardzo dobrze się tego słucha i oddaje to co najlepsze w muzyce Doro. Dobrze wypada też przesiąknięty judas priest "Lean mean rock machine". Stonowane tempo, prosty riff i pewne nawiązania do lat 80 i znów dostajemy udany utwór. Nowocześnie i nieco bardziej mrocznie jest w "I will prevail", który próbuje zaskoczyć słuchacza. Niby dobry refren mamy w przebojowym "Bond Unending" i troszkę za dużo komercyjności w tym utworze. Pomysł dobry, a wykonanie już nie. Płytę promował metalowe hymn w postaci "Time for Justice", który od razu przypadł mi do gustu. Przede wszystkim dostarcza pozytywnej energii i też opiera się na porywającym riffie. Słucha się tego z dużą przyjemnością i właśnie ta pierwsza część płyty dawała szanse, że to może być najlepszy album Doro od wiele lat, a tak niestety zaczyna się coś psuć. Ballada "Feels in der brandung" jakoś specjalnie mnie nie rusza. Ot co komercyjna rockowa ballada, która nic nie wnosi. Nijaki jest też rockowy "Love breaks chains"i dopiero nieco orzeźwienia przynosi zadziorny "Rise".
Płyta ma naprawdę dobry początek i mogło być naprawdę ciekawie. Niestety zabrakło pomysłu na cały materiał. Drugi problem, to że sama płyta jest za długa. Wywalić z 5 kawałków i było dobrze. Doro mimo swoich lat wciąż brzmi znakomicie i słucha się jak zawsze z dużą przyjemnością. Tylko jej płyty to już należy traktować jako ciekawostkę, bo już nie są wstanie konkurować z najlepszymi. To wydawnictwa skierowane do zagorzałych fanów, którzy chcą mieć pełną dyskografię Doro na półce. Początek płyty na pewno jest godny pochwały i choćby dla niego warto czasami odświeżyć sobie "Conqueress - forever and proud".
Ocena: 6/10
niedziela, 22 października 2023
OLYMP - Olymp (2023)
Niemiecki Olymp swoim debiutanckim krążkiem zatytułowanym po prostu "Olymp" wywołał mieszane uczucia u mnie. Z jednej strony band funduje nam darmową wycieczkę do początku lat 80, a z drugiej robi na szybko i niechlujnie. W tym roku Heavy Load pokazał, że można przenieść słuchacza do lat 80. Olymp chciał zastosować podobny zabieg, a wyszło co najwyżej dobrze.
Już okładka jest pierwszą przeszkodą, którą trzeba pokonać. Prawdziwy koszmarek i troszkę wieje dziecinadą. Jednak klimat lat 80 i kiczu z tamtego okresu jest obecny. Brzmienie też takie nieco garażowe, ale pasujące do zawartości. Band powstał w 2018 r z inicjatywy muzyków Moral Hazzard. Co znajdziemy tutaj to prosty heavy metal z pewnymi patentami, czerpiąc troszkę z running wild, judas priest, czy iron maiden. Band nawet nie próbuje coś swojego, a tak troszkę stara się oprzeć na sprawdzonych patentach. To powoduje, że płyta nie jest zła, ale jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Kolejną ciężką przeprawą jest nijaki wokal Sebastiana Tolle, który nie zachwyca technika czy barwą. Można się do tego przyzwyczaić. Za co należy pochwalić Olymp to z pewnością za dobre melodie, bo tych tutaj nie brakuje. Dobrze to potwierdza przebojowy "Hero". Z kolei pierwsza dwa utwory tj "Hades" i "Death and Glory" przemycają pewne elementy running wild. Brakuje troszkę świeżości, jakiegoś elementu zaskoczenia i też ostatniego szlifu.Potencjał jest. "City of Gods" przenosi nas do NWOBHM i nie brakuje pewnych odesłań do Iron maiden. Rozbudowany "Fire and fury" to taki ukłon w stronę niemieckiego speed metalu i znów band pokazuje się z dobrej strony. Warstwa instrumentalna bardzo wartościowa. Troszkę efekt psuje wokal i samo brzmienie. Zamykający "Metal Priest" to średniak, niczym specjalnym nie wyróżniającym się.
Duży plus, za autentyczny klimat lat 80, za kilka naprawdę udanych melodii czy kompozycji. Jako całość wypada co najwyżej dobrze. Brakuje ostatecznego szlifu, świeżości czy dopracowania w sferze brzmienia czy samego wokalu, który może utrudnić przeprawę przez ten materiał. Potencjał jest, ale co z tym zrobi Olymp to już czas pokaże.
Ocena: 6.5/10
DIABOLIC NIGHT - Beneath the crimson prophecy (2023)
Pozwolę sobie Was znowu zabrać w rejony heavy/speed metalu z wyraźnymi elementami black metalu. Tym razem wybór padł na "Beneath the crimson prophecy", czyli drugi krążek Niemieckiego Diabolic Night, który ukazał się 20 października tego roku. To kolejny przykład, że nie wiele trzeba by nagrać dobry album. Nawet nie trzeba mieć zespołu z prawdziwego zdarzenia. Diabolic Night tworzy tak naprawdę jedna osoba, czyli Kevin Heirer. To nie ma znaczenia. Liczy się muzyka, a ta jest z górnej półki.
Nie trzeba być miłośnikiem black metalu, żeby polubić muzykę Diabolic Night. Słychać tutaj dużo odesłań do Cruel Force, Hellripper, a najwięcej czego jest to patentów running wild. Tych skojarzeń nie da się uniknąć. Praca gitar Kevina, to jak wybrzmiewają utwory i jak tworzone są melodie i motywy gitarowe, to słychać sporo nawiązań. Czego tutaj dużo znajdziemy, to szybkiego, agresywnego grania. Wokal jest mroczny, brutalny i oddający w pełni charakter black metalu. Cała reszta to soczysty heavy/speed metal na wysokich poziomie. Jako perkusista sesyjny pojawił się Chris Borner i akurat brzmienie i jakość perkusji to najsłabsze ogniwo Diabolic Night. Na płycie jest 40 minut i jest to dobrze wyważony materiał. Ciężko wytknąć jakąś wpadkę czy słabszy moment.
Okładka i brzmienie jest mocno wzorowane latami 80. Z resztą intro "Revelation" też brzmi jakby wyjęto z jakiegoś starego horroru. Troszkę chaosu wkrada się w rozpędzonym "Tales of Past &Mystery" jednak wydobywają się z tego chaosu znajome dźwięki i spora ilość patentów running wild. Zaczyna mieć to wszystko sens i potrafi oczarować swoją prostotą. Nie ma ballad, oj nie. Tutaj jest jazda bez trzymanki. Świetny riff otwiera "the Sacred Scriptures", który również mocno czerpie z twórczości Rock;n Rolfa. Te melodie są przemyślane i w pełni trafione. Kevin potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane utwory i potrafi nieco urozmaić swój materiał. Dobrym tego przykładem jest rozbudowany "Starlit Skies", który przemyca sporo ciekawych rozwiązań i nie jest typowo speed metalową łupaniną. Podobne emocje wzbudza melodyjny i nastrojowy "Arktares has fallen". Znów dostajemy melodie i motywy gitarowe mocno wzorowane na Running Wild. Dla mnie to żaden tam minus, a spora zaleta tego wydawnictwa.
Diabolical Night zaprezentował bardzo wartościowy album, który w pełni oddaje co najlepsze w speed metalu, nie przytłaczając słuchacza elementami black metalu. Duży plus za wykorzystanie patentów Running wild, które nigdy się nie znudzą i zawsze znajdą swoje zastosowanie. Troszkę niskiej jakości jest brzmienie, mamy jakiś tam mały przejaw chaosu, ale tak to płyta bez zarzutu i na pewno będę często do niej wracał.
Ocena: 9/10
czwartek, 19 października 2023
VALENTINO FRANCAVILLA - Midnight Dreams (2023)
Płyta z serii "zrób to sam". Żyjemy w takich czasach, że można samemu nagrać album. Co raz więcej pojawia się takich projektów muzycznych, za którymi stoi jeden człowiek. Gitarzysta, a raczej multiinstrumentalista Valentino Francavilla to postać dobrze znana w power metalowym światku. Pełni funkcję gitarzysty w uznanym i lubianym White Skull. Talent jest, ale czy to wystarczy by samemu stworzyć coś godnego uwagi? Jak widać, można. Drugi solowy album Valentino nosi tytuł "Midnight Dreams" i robi to spore wrażenie. Jest jeszcze lepiej niż na debiucie, a ja mogę śmiało stwierdzić że to jedna z najlepszych płyt tego roku.
Płyta trafiła w mój gust i w zasadzie od pierwszych dźwięków wiedziałem, ze to coś dla mnie. Znakomita mieszanka drapieżności i melodyjności. Mocne, wyraziste riffy, złożone i pełne dynamiki solówki, czy wreszcie podniosłe i porywające refreny. Okładka "Midnight Dreams" sugeruje jakiś horror metal czy coś w klimatach Kinga Diamonda. Niezła zmyłka. Ta płyta to wizytówka talentu Valentino i pokazuje w pełni swój potencjał. Sprawdza się nie tylko jako gitarzysta, ale też jako kompozytor czy wokalista. Jestem w szoku, bo brzmi to naprawdę obłędnie. Brzmienie też jest dopieszczone i dopasowane do poziomu płyty. Jest pazur i moc.
"Midnight Dreams" to bardzo gitarowa płyta. Jest instrumentalny "Midnight Shred", gdzie mamy niezły popis umiejętności Valentino. Jest czym się zachwycać. Przebojowy "shadows and light" ma coś z hard rockowej stylistyki, ale to też znakomity przykład, jak ważną rolę odgrywają tutaj solówki i partie gitarowe. Brzmi to znakomicie. Zresztą, sam otwierający album "Fireland" wgniata w fotel i to jest power metal, który sieje zniszczenie. Ta lekkość, ta pewność, ta świeżość. Brawo Valentino. Początek płyty to wysyp killerów. Rozpędzony i melodyjny "Midnight Wolf" zachwyca pomysłowym riffem i podniosłym refrenem. Wszystko brzmi świeżo i bardzo pomysłowo. Valentino czaruje i zachwyca na każdym polu.Co za hit. Jest też nastrojowy kawałek o balladowym zabarwieniu czyli "Healing my wounds". Uroczy i taki romantyczny kawałek. Pozytywne emocje wzbudza energiczny"Keep the faith alive" czy przebojowy "Welcome to hell".
35 minut muzyki bardzo szybko zlatuje i na długo zapada w pamięci. Dostajemy tutaj świetnie skrojony melodyjny heavy/power metal. Wszystko opiera się na charyzmatycznym wokalu Valentino i jego popisach gitarowych, a te są na wysokim poziomie. Płyta pozytywnie zaskakuje i potwierdza, że Valentino jest niezwykle utalentowanym muzykiem, który jeszcze nie raz nas pozytywnie zaskoczy. Płyta godna uwagi, to na pewno!
Ocena: 9/10
środa, 18 października 2023
NIGHTWOLF - The cult of the wolf (2023)
W 2020 r mini album brazylijskiego Nightwolf wzbudził spore zainteresowanie i już było słychać na dzień dobry, że ta kapela ma przyszłość. Teraz po 3 latach przyszedł czas na pierwszy pełnometrażowy album i "The Cult of the Wolf" to coś dla miłośników heavy metalu z nutką power metalu. Fani KK Priest, Hammerking,Udo, Accept, czy judas Priest poczują się jak w domu słuchając tego wydawnictwa.
Niby brazylijski band, a stylistycznie jakoś bliżej im do Niemców. Przede wszystkim wokal Jack'a Znake;a przypomina nam głos pokroju Patricka Fuchsa z Hammerking, czy też coś z stylu śpiewania Kaia Hansena, ale nikogo nie kopiuje na siłę. To ten typ wokalisty, który stawia na drapieżność, na heavy metalowy pazur, aniżeli na technikę i wysokie, piskliwe rejestry, które potrafią odstraszyć nie jednego słuchacza. Wokal jest mocnym atutem Nightwolf. "The cult of the wolf" to płyta bardzo gitarowa, gdzie roi się od mocnych, wyrazistych riffów czy elektryzujących i pełnych ikry solówek. W tej sferze sporo się dzieje i nie ma miejsce na nudę. Niby nic nowego panowie nie grają, a jednak jakość, to z jaką pasją grają od razu udziela się słuchaczowi. Szybko można uzależnić się od muzyki Nightwolf.
Okładka rodem z lat 80, soczyste i wyraziste brzmienie, znakomicie współgrają z przemyślaną zawartością. Taki rozpędzony "Glory or Death" kipi energią, drapieżnością i przypomina nieco twórczość KK Priest, ale nie tylko. Znakomita mieszanka heavy metalu i power metalu. Nie ma się do czego przyczepić. Prawdziwy majstersztyk. Dużo wpływów Judas Priest można uchwycić w drapieżnym "Kill the light", gdzie znów dostajemy wyrazisty riff i chwytliwe solówki. Jest też miejsce na toporność w tytułowym kawałku, jak i power/speed metalowe łojenie w agresywnym "Under in the sky". Stonowany "Reign in Metal" osadzony jest w latach 80 i nawet mamy tutaj bardziej hard rockowy feeling. Wysoką formę panowie potwierdzają w rozpędzonym "Do or Die" czy rozbudowanym "falling from grace".
To dopiero początek kariery brazylijskiego Nightwolf, a już zalicza bardzo udany start. Band pokazuje ducha walki, pomysłowość i talent do tworzenia materiału na wysokim poziomie. Całość brzmi klasycznie, a zarazem świeżo i z pomysłem. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu.
Ocena:8.5/10
wtorek, 17 października 2023
AMUSIE - Heavy Metal Doctors (2023)
Power metal z Japonii ma swoich zwolenników, jak i przeciwników. Nie każdemu przypada duża melodyjność i piskliwi wokaliści, którzy nie raz potrafią popsuć odbiór danego wydawnictwa. Japoński Amusie to zupełnie inna bajka. To band, który działa od 2011 r, a ich cechą jest to, że brzmią bardzo europejską. Słychać wpływy niemieckiej i włoskiej sceny power metalowej. Debiutancki album zatytułowany "Heavy metal Doctors" ukazał się 14 kwietnia i jest to pozycja godna uwagi.
Tytuł albumu i sam motyw okładki nie wziął się znikąd bowiem zespół tworzą faktycznie lekarze, którzy na co dzień pracują w służbie zdrowia. Najmocniejszym punktem zespołu jest wokalista Daisuke Inukai, który momentami brzmi jak Kiske, czy Fabio Lione. Dobrze wypada w wysokich rejestrach,ale też nie jest to ten typ piskliwego głosu. Oddaje w pełni charakter europejskiego power metalu. Warto też pochwalić z pewnością gitarzystę Shingo Kinoshita, który wie jak porwać słuchacza energicznymi solówkami i pomysłowymi riffami. W tej sferze imponuje i warto zapamiętać jego nazwisko. Jak ktoś ma wątpliwości co do jego talentu to odsyłam do tytułowego "Heavy metal Doctors", gdzie dostajemy wysokiej klasy solówkę, która ociera się o neoklasyczny power metal.
Panowie grają oldschoolowo i postanowili obrać kierunek muzyki oklepanej i dobrze nam znanej. Mimo to band potrafi zaciekawić swoją grą. Na dzień dobry dostajemy rasowy killer w postaci "Guiding light" i od pierwszych sekund słychać, że band nie kryje swoich zamiłowania choćby do takiego Helloween, Heavenly czy wczesnego Avantasia.Nastrojowy i nieco radiowy "Heaven finds You" ma swój urok i potrafi zapaść w pamięci. Band potrafi grać agresywnie i troszkę w stylu Gamma ray co pokazuje w zadziornym "I.C.T". Rockowa ballada "The way of my life" jakoś specjalnie do mnie nie trafia. Za brakło pomysłu, by stworzyć coś z tego ciekawego i godnego uwagi. Band lepiej wypada w zadziornym power metalu, co potwierdza w "Finding the Unicorn". Całość zamyka nieco bardziej progresywny "Lost Senses", który przemyca ciekawe motywy i melodie, ale jako całość jest troszkę męczący.
Amusie warto mieć na uwadze, bo to utalentowany band, który brzmi bardzo europejsko, co jest sporą zaletą. Band wie jak tworzyć ciekawe melodie, jak dodać energii i zaimponować słuchaczowi. Nie tworzą nic nowego, a dostarczają sporo frajdy swoją muzyką. Rasowy power metal, który może się podobać. Do ideału brakuje, ale panowie zaliczają udany start. Trzeba będzie obserwować ich poczynania.
Ocena: 7.5/10
poniedziałek, 16 października 2023
RONNIE ATKINS - Trinity (2023)
Pretty Maids milczy jeśli chodzi o nowy materiał i jakąś aktywność, to trzeba się cieszyć że Ronnie Atkins wciąż coś tam tworzy na własną rękę. Mamy Nordic Union, gościnne występy w Avantasia czy właśnie solowa kariera, gdzie doczekaliśmy się już 3 albumów. Niezłe tempo i troszkę szkoda, że kosztem jakości. "Trinity" to najnowszy krążek wokalisty Pretty Maids, który ukazał się 13 października nakładem Frontiers Records.
Mam słabość do głosu Ronniego. Wychowałem się na muzyce Prety Maids i wciąż jego barwa głosu potrafi mnie powalić na łopatki. Idealnie pasuje do muzyki z pogranicza heavy/power metalu co pokazał w Avantasia, melodyjny metal też jak najbardziej, a kto szuka bardziej hard rockowego oblicza to na pewno solowe albumy przypasują takiej osobie. Dwa pierwsze albumy jak dla mnie nijakie i bez pomysłu. Natomiast trzeci krążek to już uroczy i przemyślany hard rock z elementami AOR. Dalekie to od świetnego Nordic Union czy Pretty Maids, ale już jest z pewnością łatwiejsze w odbiorze i bardziej dopracowane. Przede wszystkim nowy album skrywa dobre rockowe melodie i chwytliwe refreny, które sprawdzą się nie tylko w podróży. Imponuje forma wokalna Ronniego, bo przecież walczył z rakiem. Wyrazy szacunku, bo wciąż brzmi drapieżnie jak za dawnych lat. Obok Ronniego mamy tutaj w składzie Chrisa Laneya i Marcusa Sunessona, którzy tworzy zgrany duet gitarowy. Stawiają na łatwe rozwiązania i możliwość dotarcia do szerszego grona słuchaczy.
Już otwieracz daje nadzieję, że czeka nas coś lepszego. Tytułowy "Trinity" to melodyjny utwór, który imponuje nie tylko hard rockowym pazurem, ale też przebojowością. Dobra rzecz. Melodyjny heavy metal wybrzmiewa w "Ode to a Madman" i choć niczego nadzwyczajnego nie ma to dobrze się tego słucha. Lekki i nieco radiowy "Paper tiger" też szybko wpada w ucho i tylko potwierdza że tym razem Ronnie przygotował ciekawszy materiał. 6 minutowy "Godless" to troszkę miks heavy metalu i hard rocka. Z pewnością jeden z ostrzejszych utworów na płycie. Sporo znajdziemy tutaj też nastrojowego rocka z nutką AOR, co potwierdza zamykający "what if".
Do ideału troszkę brakuje. Utwory są dobre, mamy rockowy feeling, ale brakuje mi troszkę większej dawki przebojowości, brakuje mocniejszego uderzenia.Czegoś co pozwoliło zapaść w pamięci na dłużej. Ronniego stać na więcej. "Trinity" to póki co najlepszy solowy album Ronniego. Oby następnym razem było lepiej.
Ocena: 6.5/10
niedziela, 15 października 2023
FORTRESS UNDER SIEGE - Envy (2023)
Nie można lekceważyć potęgi greckiej sceny metalowej. Ta scena wciąż mnie zaskakuje i dostarcza niezapomnianych przeżyć. Kto szuka czegoś świeżego, pomysłowego i z górnej półki ten śmiało może przejrzeć tamtejszą scenę, bo kryje sporo perełek. Jednym z najważniejszych greckich zespołów w kategorii heavy/power metalu jest bez wątpienia Fortress Under Siege. Zespół działa od 1994 r i dorobił się 4 albumów studyjnych, a ten najnowszy zatytułowany "Envy" ukazał się 13 października nakładem Rock of Angels Records. To jedna z tych płyt, po które można sięgnąć w ciemno.
Tak faktycznie jest. Greckie zespoły potrafi dopieścić album pod względem brzmienia i emocjonalnych przeżyć. Ta muzyka ma przemawiać do nas i tkwić w nas przez kolejne dni. To nie tylko dawka chwytliwych melodii i rasowych riffów. Tutaj jest jednak coś więcej. Fortress under siege bawi się konwencją i nie trzyma się kurczowo heavy/power metalu. Potrafi oddalić się w rejony progresywne czy rockowe. Najlepsze jest to, ze nie traci na tym jakość i moc albumu. Cały czas trzymają wysoki poziom, który imponuje. Jest świeżość i pomysłowość, a to też jest bardzo ważne. Band gra swoje i nie chce kopiować na siłę kogoś. Kolejny plus, bo przecież nie potrzebujemy kolejnego klona znanej kapeli. Ten zespół sieje spustoszenie na pewno za sprawą utalentowanego wokalisty jakim jest Tasos Lazaris. Czaruje swoim głosem, buduje napięcie i dodaje odpowiedniego nastroju. Jest momentami mrocznie, a momentami nieco romantycznie. Robi to wrażenie. Klawiszowiec Georgios Georgiou nadaje całości melodyjności i progresywnego pazura. No i jeszcze na pochwałę zasługuje duet gitarzystów, którzy nie przynudzają, a wręcz przeciwnie. Ich gra przykuwa uwagę i nie raz przyprawia o dreszczyk emocji.
10 kawałków i 45 minut to jest zawartość płyty. Nie cyfry przemawiają, lecz sama muzyka. Otwieracz "Bring out your dead" to utwór zadziorny, troszkę bardziej heavy metalowy, z nutką progresywności. Band stara się brzmieć nowocześnie i świeżo. Ta sztuka im wychodzi. Pomysłowy riff w "Ride The Thunder" zasługuje na uznanie. Band nieco zwalnia tempo, ale właśnie w takich nastrojowych kawałkach wypada najlepiej. Prawdziwa perełka. Power metal na pewno usłyszymy w bardziej energicznym "Distant Voices". Jest melodyjnie, z przytupem i nieco romantycznym klimatem. Cudo! Lekki hard rockowy pazur uświadczymy w przebojowym "Look at You". Urocza jest progresywność w "Disobey". Band postawił na nowoczesny wydźwięk i mroczny feeling i to zdało egzamin. Kolejny hicior na płycie to "Envy", który w pełni oddaje charakter zespołu. Tasos swoim głosem przypomina momentami Dickinsona i to żadna ujma. Piękne wybrzmiewa też nastrojowy "Deceptor" i ta huśtawka nastrojów jest mocnym atutem. Band zaskakuje i nie trzyma się jednego motywu. Na koniec killer w postaci "burning fleches" i osobiście dodałbym więcej może takich mocniejszych dźwięków do płyty.
45 minut pięknych dźwięków, pięknej muzyki z pogranicza progresywnego heavy metalu i power metalu. Duża dawka romantycznego feelingu i mrocznego klimatu, a wszystko skupione wokół pomysłowych riffów i motywów. Dużo dobrego się dzieje, a Fortress Under Siege znów pokazał klasę. To trzeba znać!
Ocena: 9/10
sobota, 14 października 2023
HEAVY LOAD - Riders Of the Ancient Storm (2023)
Nie, to nie jest sen. To się naprawdę dzieje. Kultowy Heavy Load powraca. To jest jeden z tych zespołów, których nie trzeba przedstawiać. Jeden z najważniejszych heavy metalowych zespołów na szwedzkiej scenie metalowej i jedna z najlepszych kapel lat 80. Nagrali 3 albumy, które przeszły do historii i potem słuch o nich zaginął. Reaktywowali się w 2017 r niemal w starym składzie i teraz po 40 latach mają dla nas nowy album z nowym materiałem. "Riders of The Ancient Storm" to coś więcej niż pogoń za marzeniami i próba bycia znów na ustach wszystkich słuchaczy metalu.
To przede wszystkim żywy przykład, że może minąć 40 lat, a band jakby gdyby nic wraca do tego co grał kiedyś, odtwarza po raz kolejny ten magiczny klimat i ożywa na nowo. Heavy load żył w naszych sercach, a teraz wraca nam to wynagrodzić. Liczyłem na dobry album, na jakiś tam hołd dla lat 80 i parę dobrych riffów. To co dostałem to prawdziwa niespodzianka i spełnienie najskrytszych marzeń. Heavy load powraca z materiałem na miarę swoich możliwości i swojej wielkiej nazwy. "Riders of the ancient Storm" to płyta, która brzmi jakby faktycznie powstała w latach 80. To brzmienie, aranżacje, to w jaki sposób brzmią te utwory to brzmi jakby nagrano właśnie w złotym okresie heavy metalu. Band nic nie stracił na mocy i atrakcyjności. Ta magia wciąż tam jest. Bracia Wahlquist czarują i pokazują, że mimo tylu lat wciąż wiedza jak tworzyć heavy metal wysokich lotów. Nawet w tym wszystkim odnalazł się gitarzysta Nic Savage, który zasilił band w roku 2018.
Płytę stanowi 8 kawałków i chyba jedynym utworem, który jakoś nie do końca mi pasuje to bonusowy "Butterfly whispering". 7 minutowa ballada w całości instrumentalna, to troszkę za dużo. Utwór ma ciekawy patenty, ciekawe aranżacje, ale troszkę bym to inaczej rozegrał. Pokusiłbym się o wokal, może też lekkie urozmaicenie. Dobra wybaczam ten słaby punkt bo reszta nadrabia z nawiązką. Wystarczy odpalić otwieracz. "Ride the Night" to energiczny kawałek z pomysłowym riffem i chwytliwą melodią. Jak to brzmi szczerze i autentycznie. Inni próbują naśladować, kopiować zespoły z lat 80, tak oni są sobą i kontynuują swoją ścieżkę sprzed 40 lat. Niesamowite uczucie, a sam kawałek wgniata w fotel. Dalej jest jeszcze ciekawiej. Robi się mroczne i wkracza riff na miarę Black Sabbath z czasów Tony Martina. "We rock the world" to kompozycja klimatyczna i budująca napięcie. Tak się gra melodyjny metal na wysokim poziomie. Czas na epickie uderzenie i wkracza imponujący "Walhalla Warriors" i brakuje słów by to opisać. Nastrojowe klawisze, chórki i znów gdzieś coś z Black Sabbath z mojego ulubionego okresu. Magia ! Podobne emocje wzbudza "Slave No more". Utwór bardziej złożony i nieco progresywny i z pewnymi elementami Candlemass. Echa Black Sabbath mamy w "Sail away" i znów działają na moje zmysły i to jest coś pięknego.
"Riders of the ancient storm" to płyta na jaką fani Heavy load czekali od lat. Dla wielu z nas to było marzenie, coś co nie miało szans na zrealizowanie. Jednak ten dzień nastąpił w końcu. Heavy load znów wraca by pokazać jak grać klasyczny heavy metal i pokazać, że żyją i mają wciąż wiele do powiedzenia w tej kwestii. Jestem w szoku i wciąż czuje się jakbym śnił i że zaraz się obudzę z tego snu. To nowy klasyk w dyskografii szwedów.To jednak prawda Heavy Load wrócił i to w wielkim stylu. Tylko czemu 40 lat musieliśmy czekać na ten powrót?
Ocena: 9.5/10
czwartek, 12 października 2023
THEOCRACY - Mosaic (2023)
Moja ulubiona płyta amerykańskiego Theocracy to "As the world bleeds" z 2011. Znakomity balans między progresywnymi dźwiękami, a rasowym power metalem. Wszystko utrzymane w europejskim klimacie i band się z tym nie krył. W 2016 był średni "Ghost Ship", a teraz band próbuje wrócić na właściwe tory za sprawą "Mosaic".
W roku 2022 band zasilił gitarzysta Taylor Washington, który wpisał się w styl grupy, ale niczego nie wniósł. Band dalej gra swoje, tylko wciąż można narzekać na jakość. Niby jest power metal, niby są elementy progresywne i podniosłe. Mamy hity, mamy ciekaw melodie, ale nie brakuje też komercyjności typu Avantasia, a sam materiał momentami jest nużący. Czas trwania materiału też nie przemawia na korzyść Theocracy. Największą zaletą wciąż jest miły dla ucha wokal Matta Smitha, który potrafi nadać kompozycji przebojowego charakteru i mocy. No ma w sobie to coś. Niby wszystko jest tak jak być powinno, a brakuje dopracowania i zdecydowania. Taki "Flicker" imponuje dynamiką, chwytliwą melodią i taką prostotą. Nie ma tutaj niczego odkrywczego. Ot co solidny power metalowy utwór bez większej ikry i mocy. Dalej mamy nieco mroczniejszy "Anonymous", który przemyca pewne progresywne patenty, ale to wciąż co najwyżej dobry utwór. Mocnym punktem jest bez wątpienia przebojowy "Return to Dust", który znakomicie prezentuje się jako singiel. Ten kawałek skłonił mnie by dać szansę "Mosaic". Dobrze prezentuje się bardziej energiczny "Deified" ,a wszystko za sprawą szybkiego tempa i pomysłowej melodii. Coś w końcu zaczyna się dziać. Końcówka płyty to nijaka ballada "The greatest hope" i 19 minutowe monstrum w postaci "Red Sea". Sam utwór ma sporo ciekawych melodii i motywów gitarowych, ale jako kompozycja troszkę za długa.
Theocracy brzmi na pewno na "Mosaic" lepiej niż na poprzednim krążku. Płyta jest bardziej spójna i bardziej dojrzała. Znajdziemy tutaj udany miks progresywnego metalu i power metalu. Jest kilka momentów, które przyprawią o szybsze bicie serca, ale brakuje dopracowania. Brakuje hitów i rozmachu z "As the world bleeds", ale band wraca na właściwe tory i to jest dobry znak. Jest nadzieje, że kiedyś wrócą z jakiś dziełem wielkiego formatu. Na to liczę!
Ocena: 6/10
poniedziałek, 9 października 2023
CHAMELION - Legends & Lores (2023)
Grudzień co raz bliżej. Jedni zaczynają pisać listy do świętego mikołaja, jeszcze inni czekają na pierwszą gwiazdkę, czy święta Bożego Narodzenia, a jeszcze inni odliczają dni do premiery debiutanckiego albumu Chamelion. "Legends & Lores" ma się ukazać 8 grudnia. Płyta skierowana do miłośników power metalu w klimatach fantasy i tych co lubią podniosłe motywy i symfoniczne ozdobniki. Chętnych nie powinno brakować, bowiem band tworzy prawdziwa śmietanka.
Band do życia powołał klawiszowiec Marco Sneck, którego dobrze znamy z twórczości Kalmah czy Stragazery. Specjalista od pomysłowych melodii i nastrojowego klimatu. Do współpracy zaprosił basistę Jukka Jokikokko, który również grywał w Stargazery, perkusistę Janne Kusmina, którego dobrze znamy z Kalmah. Jest jeszcze gitarzysta Jara Satta i wokalista Tomi Viiltola, którego można kojarzyć z Dreamtale. Muzycy doświadczeni i potrafiący czynić cuda. Tym razem spotkali się by zabrać nas w świat magii i fantasy. Muzycznie jest to ukłon w stronę grania spod znaku Twilight Force, Gloryhammer, czy Rhapsody. Słychać, że jest rozmach, pomysł na melodie i motywy, dlatego płyta ma w sobie to coś, co zostaje w pamięci.
Klimatyczna okładka, dobrze dopracowane brzmienie, które podkreśla zawartość i styl to mocne punkty tej płyty. Najważniejsza jest oczywiście zawartość i tutaj pod tym względem jest naprawdę bardzo dobrze. Zaczynamy od intra w postaci "The Conquest", który jest jak wiele innych intr. Jest podniośle i z rozmachem. Wkracza "Hero;s Tale" który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Pomysłowa i łatwo wpadająca w ucho melodia i duża dawka energii. Słychać, że panowie starają się nam przypomnieć stare dobre lata 90. Podobne emocje wywołuje "the Shadowleader", który przemyca pewne elementy Stratovarius. Power metal pełną gębą i każdy element robi wrażenie. Słychać od pierwszych sekund, że Marco Sneck ma smykałkę do podniosłych i wciągających refrenów. Przepiękny jest marszowy i bardziej epicki "Faith & Steel". W takiej rycerskiej odsłonie band wypada również bez błędnie. Sporo frajdy dostarcza również przebojowy i niezwykle melodyjny "The demonic creatures of night", gdzie znów mocno band czerpie z lat 90 i najlepszych zespołów. Robią to bardzo umiejętnie, nie zapominając o jakości. Niby nic odkrywczego nie mamy, a słucha się tego jednym tchem. Na płycie znalazła się miła i pełna delikatności ballada "The Keeper of the heart" i 10 minutowy kolos "Glorious Dawn", który mógłby być troszkę krótszy. Kawałek się dłuży i momentami mi się nuży.
Mamy gwiazdorski skład, pełno ciekawych motywów gitarowych i wciągających solówek. Mamy pasję muzyków i ich miłość do power metalu w klimatach fantasy. Przede wszystkim Chamelion zachwyca jakością, pomysłowością i dbałością o detale. Dostajemy płytę intrygujących aranżacji i przepięknym klimatem fantasy. Band ma pomysł na siebie i drzemie w nich ogromny potencjał. Co tutaj dużo pisać. Znakomity debiut!
Ocena: 9/10
niedziela, 8 października 2023
PSYCHEWORK - Spark of Hope (2023)
Power metal nie zawsze musi być do bólu przewidywalny i opierać się na oklepanych formułach. Jak się dobrze poszuka, to można trafić na pozycje, które próbują szokować, zabrać słuchacza w nowe rejony, pokazać nieco inne oblicze tego gatunku. Tak jest w przypadku trzeciego krążka fińskiej formacji Psychework. Dla mnie osobiście to pierwszy kontakt z tym zespołem. Choć niektóre nazwiska w zespole są mi znane. Fenomenalny wokalista Antony Parviainen i gitarzysta Hintikka znam z Machine Men, z kolei Ville Koskinen gra w Satan's Fall. To już dobrze wróży. Faktycznie słuchając"Spark Of Hope" doznałem szoku i wciąż nie mogę uwierzyć, że wcześniej nie natrafiłem ten band.
Ta płyta pokazuje, że fińskie kapele też potrafią wyjść poza znane nam rejony, poza swoją strefę komfortu. Jasne, gdzieś tam znajdziemy pewne patenty Leverage, czy stratovarius czy Sonata arctica. Jednak to są drobne elementy, a z większej perspektywy dostrzec można, że muzyka tutaj zawarta ma być emocjonalna, mroczna i poruszająca. Ma łapać za serca i dawać do myślenia. Ma zostać z słuchaczem, jeszcze na długo kiedy zapadnie cisza i z głośników nie będzie wydobywał się dźwięk. Psychework działa od 2015 r i słychać to ich doświadczenie, tą dojrzałość. Jakość aranżacji imponuje na każdym kroku i tutaj każdy dźwięk, każda nuta ma swoją wartość i odgrywa kluczową rolę. Najlepsze jest to, że band gdzieś tam czerpie z pewnych elementów od wielkich graczy, ale nikogo nie kopiuje. Stara się brzmieć współcześnie, nowocześnie, mrocznie i z pazurem. Świetnie im wychodzi balansowanie na pogranicza symfonicznego metalu, melodyjnego metalu, czy właśnie power metalu. Całość nie kryje również progresywnych elementów.
6 muzyków, 6 znakomitych i utalentowanych ludzi, którzy chcą stworzyć coś swojego i pokazać, że można iść swoją drogą nie kopiując nikogo. Orkiestrowy początek w otwierającym "Shape of Ghost" przypomina mi nieco Apostalica, ale potem wkracza mroczny i agresywny riff. Zaczyna się prawdziwy popis umiejętności i przejaw geniuszu Psychework. Cóż za emocje, co za znakomite przejście i ten poruszający, pełen delikatności refren. Cudo! Troszkę progresywności, troszkę bardziej wyszukanych melodii uświadczymy w "River runs Red". Utwór z każdym odsłuchem odkrywa coraz więcej. Cały album ma specyficzny klimat i troszkę ponuro tu. Jednak nie brakuje hitów i kawałków mogących podbić stacje radiowe. Tak jest z pomysłowym "Kiova". Nie ma tutaj power metal w czystej postaci, a kawałek sieje zniszczenie. Pisałem wcześniej, że słyszę pewne cechy statovarius czy Sonata Arctica i żywym tego przykładem jest energiczny i bardziej melodyjny "Interstellar". Prawdziwa petarda i power metal w najlepszym wydaniu. Podobne emocje wzbudza przebojowy "C.O.T.S".Druga część płyty już bardziej nastrojowa. Romantyczny i pełen różnych smaczków i ubarwień "Damage All Done" imponuje rozmachem i podniosłym refrenem. Brawo panowie! Jest jeszcze marszowy i bardziej epicki "Out of darkness" i "Viipuri" o progresywnym charakterze, który jest jak prawdziwy rollercoster. Dużo dobrego się dzieje.
Psychework wkracza w zupełnie inne rejony, czasami nie dostępne dla innych zespołów. Płyta wymaga uwagi, płyta wciąga i z każdym odsłuchem odkrywa coraz więcej. Chce się do niej wracać, chcę się zagłębiać muzykę i sztukę, którą prezentuje ten band. Słychać, że to fiński band, słychać pewne elementy fińskiej sceny metalowej, ale band stara się iść własną drogą. Tworzyć coś swojego, co potrafi poruszyć każdy zmysł słuchacza. Coś pięknego. Jedynie czego żałuję, że tak późno natrafiłem na ten zespół. Pora nadrobić stracony czas.
Ocena: 9.5/10
sobota, 7 października 2023
SATAN'S FALL - Destination Destruction (2023)
Czy można brać na poważnie zespół, który nagrał cover kawałka będącego wizytówką Power Rangers? Dla wielu to objaw kiczu, ale i też coś co kojarzy się z latami 90. Trzeba mięć jaja ze stali, żeby podjąć się takiego kawałka i wydać go na heavy/speed metalowym krążku. Fiński Satans Fall w tym roku pokazuje, że nie boją się różnych rozwiązań, że mają pomysł na siebie i są pewni siebie. Najnowsze dzieło zatytułowane "Destination Destruction" to punkt zwrotny w ich karierze. Z solidnego bandu stali się pierwszoligową gwiazdą, która za darmo funduje nam podróż w stare dobre lata 80. Zmiana loga, zmiana składu i dopracowanie stylu wyszło na dobre zespołowi.
Ktoś powie, przecież ten band brzmi jak setka innych zespołów. Konkurencja jest silna i jest w czym wybierać w takim graniu. Powstało wiele klonów iron Maiden czy Judas Priest i styl nwothm jest niczym plaga. Trzeba mieć niezłą techniką, ciekawe pomysły i uzdolnionych muzyków by móc się przebić. Fiński Satan's Fall to żywy przykład, że można się przebić i trawić na sam szczyt. Na początku byli dobry zespołem, który dostarczał sporo frajdy i radości. Dalej tak jest, z tym że muzyka stała się bardziej dopieszczona i słychać tą miłość do metalu, do lat 80 i chęć stworzenia czegoś niezwykłego. Band gra jak zaczarowany i każda nuta zawarta na tej płycie jest przemyślana i potrafi zapaść w pamięci. Mogłoby się wydać, że utwór zaśpiewany w ojczystym języku, czy cover w postaci "Go go Power Rangers" popsują ten efekt i dostaniemy jednak album, który ma słabe momenty. Tak się nie stało. Cover wyszedł na prawdę bardzo dobrze i nawet powiem, że brzmi lepiej niż oryginał. Może odzywa się u mnie sentyment do owego serialu, ale brzmi to obłędnie. "Es wird viel passieren" to utwór o przebojowym charakterze, który zachwyca swoją lekkością i dynamiką. Słychać, że to jest właśnie Satans Fall w pigułce. Nowe nabytki tj perkusista Arttu Hankosaari i gitarzysta Ville Koskinen wnieśli sporo świeżości i przyczynili się do nowej jakości Satan's Fall. Band rozwinął skrzydła i to słychać od pierwszych sekund. Wokalista Miika Kokko śpiewa bardziej dojrzale, bardziej drapieżnie i gdzieś tam słychać inspiracje wielkimi wokalistami lat 80. Coś z Udo, coś Hansena, ale ogólnie stara się śpiewać po swojemu. Gitarzyści Tomi i Ville prezentują się jako zgrany team i cały czas zaskakują słuchacza dostarczając ciekawych i godnych zapamiętania motywów gitarowych. Nie ma miejsce na nudę i to spora zaleta. Mając jeszcze asy w rękawie w postaci mocnego, wyrazistego brzmienia i przepięknej okładki, która kryje wiele pięknych motywów i detali to można już tylko iść po tytuł płyty roku. Faktycznie płyta ma spore predyspozycje do tego miana. Okładka też zaskakuje i nawet bardziej przypasowałbym do stylistyki thrash czy death metalowej. Miłe zaskoczenie.
Dobra wróćmy do zawartości. Płytę promował "Lead the Way", czyli taki rasowy przebój, który ma przyciągnąć rzeszę słuchaczy. Tak faktycznie jest. Prawdziwy hicior, w klimatach najlepszych hitów Enforcer czy Skull Fist. Melodyjny i taki energiczny "Garden of Fire" brzmi jakby hołd dla starych płyt Iron Maiden, ale nie tylko. Klimat lat 80 wylewa się hektolitrami i nie da się oprzeć temu kawałkowi. Dalej mamy nieco bardziej klimatyczny i złożony "Swines For Slaughter" i znów band dostarcza nam hit. Utwór łatwo wpada w ucho i na długo zostaje w pamięci. Najdłuższy na płycie jest "Monster Ball" i to majstersztyk i przejaw geniuszu Satans Fall. Zaczynamy od akustycznego intra, potem wejście gitar i robi się nastrojowo i bardziej epicko. Utwór utrzymany w średnim tempi i potrafi wgnieść w fotel. Prawdziwa petarda. Band idzie za ciosem i dostarcza nam kolejny killer. "Afterglow" to hicior, który dostarcza sporo frajdy. Prosty, dynamiczny riff, szybkie tempo i znakomicie prowadza linia melodyjna. Chce się więcej, więcej. Satans Fall jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Oldschoolowy "No gods, no masters", żywiołowy, nieco przesiąknięty Iron maiden "Kill the machine" czy wreszcie epicki i klimatyczny "Dark Star".
Jak ten czas szybko leci z muzyką Satans Fall na tym albumie. Cudo! Każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania i osobna przygoda. W każdej kategorii ten album wymiata. Okładka, brzmienie, partie gitarowe, solówki, czy wokal. Wszystko jest na cholernie wysokim poziomie. Satans Fall się rozwinął i zabłysnął. Pokazał prawdziwą moc i nie jeden band pozostawili w tyle. Brawo i oby więcej takich płyt w przyszłości. Brać w ciemno! Okładka nie kłamie. Mamy prawdziwy majstersztyk.
Ocena: 10/10
piątek, 6 października 2023
POPIÓR - Pomarlisko (2023)
Roman Kostrzewski to jedna z najważniejszych postaci polskiego metalu. Jego muzyka będzie żyć wiecznie i miło widzieć, że koledzy Romana z zespołu Kat i Roman Kostrzewski postanowili iść dalej i kontynuować dzieło mistrza. Gitarzysta Jacek Hiro i perkusista i Jacek Nowak powołali do życia w roku 2022 band o nazwie Popiór, który został zaczerpnięty oczywiście z ostatniej płyty Kata i Romana Kostrzewskiego. Do współpracy zaprosili wokalistę Chrisa Holfera i basistę Grzegorza i owocem tej współpracy jest debiutancki album zatytułowany "Pomarlisko".
Najciekawsze w tym wszystkim jest fakt, że na album trafił materiał, który w zasadzie miał trafić na nowy album Kata i Romana Kostrzewskiego. Co ciekawe, słychać ową kontynuacją tego co tam można było usłyszeć. Całość jawi się jako miks mrocznego heavy metalu i thrash metal, gdzie nie brakuje wpływów Kata, momentami Turbo czy nawet Metaliki. Ma to swój urok i choć Romana nie ma, to jego duch unosi się gdzieś na tym wydawnictwem. Panowie postanowili uszanować jego styl, bogatą historię i formę komponowania kawałków. Powiązania są słyszalne i miło jest widzieć, że ktoś stara się dopisywać kolejne rozdziały tej historii. Chris Holfer nie jest może drugim Romanem, ale potrafi nadać mroczny klimat i wpasować się w styl w jaki obraca się band. Robi robotę i pasuje mi do całości. Lepiej nie mogli trafić.
Okładka przykuwa uwagę i ma w sobie to coś. Od razu widać, że ktoś włożył sporo pracy, by płyta robiła wrażenie na każdym polu. Brzmienie tutaj też może się podobać. Jest mocne, ciężkie i współgrające z zawartością. Wszystko klei się. Zawartość to 40 minut muzyki upchanej w 8 kawałkach.
Płytę otwiera agresywny "Międzyświat", który opiera się na mocny, agresywnym riffie. Robi to wrażenie, bo jest agresja, jest głód sukcesu i świeże podejście do tematu. Utwór na klasę światową, który oddaje w pełni potencjał tej kapeli. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Piękne, akustyczne partie gitarowe w prowadzają nas w "Zabierz mnie do piekła". Jest budowanie napięcia, mroczny klimat i kiedy wkraczają partie gitarowe, to utwór nabiera mocy i drapieżności. Popiór znakomicie balansuje między thrash metalem i heavy metalem. Band nie bierze jeńców w rozpędzonym i brutalnym "Cien starych cmentarnych drzew". To pokazuje, że zespół potrafi zagrać prawdziwy thrash metal i to bez większego problemu. W efekcie dostajemy killer, który rozrywa na strzępy. Brawo panowie! Dotarliśmy do najdłuższego kawałka na płycie, czyli "Astralne wrota Gwiazd". Ponad 6 minutowa ballada ma swój klimat i potrafi oczarować stylem i jakością. Troszkę to przypomina ballady Metaliki. Imponuje również energiczny i oparty na mocnym riffie "Czarny Bal". Znów band daje popis jak grać thrash metal z polotem i na wysokim poziomie. Brzmi to obłędnie. Dalej mamy dynamiczny i przebojowy "Pomarlisko", który również znakomicie miesza heavy metal z thrash metalem. Finał to nastrojowa ballada "Requiem". Potrafi złapać za serce, ale chyba wolałbym jakiś killer na koniec.
Nie ma mowy o profanacji twórczości Romana Kostrzewskiego, nie ma mowy o marnej podróbie, wręcz przeciwnie. Na gruzach kata i Romana Kostrzewskiego zrodził się Popiór, który z miejsca staje się niezwykle utalentowanym bandem, przed którym kariera stoi otworem. Cała płyta robi wrażenie. Mamy mroczny, tajemniczy klimat i znakomita mieszanka heavy metalu i thrash metalu. Dostałem bardzo udaną kontynuację "Popiór" Kata i Romana Kostrzewskiego. Jestem mile zaskoczony i czekam na więcej.
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 2 października 2023
WARWOLF - The Apocalyptic Waltz (2023)
Niezłe tempo ma niemiecki Warwolf. Po roku czasu od premiery debiutanckiego albumu "Necropolis" wydają swój drugi pełnometrażowy album o nazwie "The Apocalyptic waltz". Debiut był solidną dawką topornego, niemieckiego heavy metalu. To jeden z tych przypadków, gdzie band potrafi grać, ale jakoś nie potrafi stworzyć kompozycji wyróżniających się na tle wielu innych wydawnictw. Brakuje im do stania się czymś więcej niż kolejnym bandem mocno wzorującym się do Iron maiden.Niestety, ale nowy album ma podobny problem. To solidny krążek, nawet bardzo dobry. Do perfekcji brakuje.
Piękna i klimatyczna okładka zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Wzorowane nieco na latach 80 brzmienie i kilka klasycznych rozwiązań w partiach gitarowych, nie powstrzymując się od nawiązań do Iron Maiden. Niby dobrze się tego słucha, niby gdzieś tam pojawia się uśmiech na twarzy przy znajomych dźwiękach, ale gdzieś w tym wszystkim brakuje mi czegoś od samego zespołu. Nie wiem może więcej charakteru, większej dawki świeżości czy pomysłowości? Jest kilka perełek, kilka momentów słabszych i w sumie dominują w tym wszystkim pozytywne emocje. Muller i Noras dwoją się i troją, ale nie potrafią zaskoczyć słuchacza czymś nowym i w zasadzie trzymają się jasno określonych ram. Partie gitarowe na pewno potrafią przykuć uwagę i nie raz dostarczyć nam frajdy. Jasnym punktem tego krążka jest wokal Andreasa Lipińskiego, który w dolnych rejestrach przypomina manierę Blaza Bayleya, a w górnych Bruce;a Dickinsona. Potrafi śpiewać i ma parę w płucach. Robi to wrażenia. Kiedy są pomysły tak jak w otwierającym "The Apocalytpic Waltz" to wtedy dostajemy wysokiej klasy heavy metal. 8 minut w tym wypadku szybko mija, a szybki i chwytliwy riff imponuje dynamiką i drapieżnością. Słychać echa Iron Maiden, ale są to pozytywne emocje i chce się więcej Warwolf. Klasycznie brzmi "Silver Bullets" i słychać, że inspiracje podobne. Jest energia, jest chwytliwa melodia, ale ostatecznie czegoś brakuje. Coś z "Wasted Years' słychać w początkowej fazie "Spawn of Hell", ale potem robi się troszkę topornie i jakoś kawałek troszkę traci na mocy. Dalej mamy rozpędzony "Flying dutchman" i znów cofamy się do lat 80. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale jakoś brzmienie gitar troszkę takie bez odpowiedniej obróbki. Dobry kawałek, ale mogło być jeszcze lepiej. Pozytywnie zaskakuje melodyjny i przebojowy "Jealous clown". Do grona ciekawych kawałków warto dodać nieco bardziej epicki i marszowy "The Resistance", przebojowy "Kingdom of Fools" czy też rozpędzony "Legacy of Salem", które również czerpie garściami ze starych płyt iron maiden.
Dużo wpływów Iron Maiden tutaj mamy i niemiecki Warwolf odwala kawał dobrej roboty. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, nie ma elementu zaskoczenia i oczywiście jest sporo wad. Jednak całościowo "The apocalyptic Waltz" jawi się jako album dynamiczny, melodyjny i z kilkoma przebojami godnymi Iron Maiden. Niczego odkrywczego nie znajdziemy, nie ma też mowy o jakimś przejawu geniuszu, ale to wciąż muzyka godna uwagi i godna uwagi fanów klasycznego heavy metalu. Na pewno nie będzie to strata czasu.
Ocena: 7.5/10