18
albumów studyjnych, 10 komplikacji różnego rodzaju, 8
mini albumów i 2 albumy koncertowe to wynik niemieckiego
zespołu, który miał ogromny wpływ na muzykę heavy
metalowego, czyli Grave Digger. Ten zespół działa od 1980r i
zdumiewa jego pracowitość i zapał, który nie można odmówić
tej formacji. Lata upływają, trendy się zmieniają a oni dalej
grają swoje. Mają swój styl, który opiera się na
topornych riffach, na ostrym, szorstkim brzmieniu, na mrocznym
klimacie i charakterystycznym wokalu Chrisa Boltendahla, który
jest wizytówką zespołu. Jego głos mimo tylu lat wciąż
zachwyca i ostatnio brzmi nawet jeszcze lepiej i agresywniej. Zespół
od czasów „Ballad of Hangman” wydaje naprawdę udane i
niezwykle przebojowe albumy, które zachwycają pomysłowością
muzyków i agresywnością. Na „Healed by metal”
wyczekiwałem z niecierpliwością zwłaszcza, że udostępnione
kawałki rokowały dobrze i zapowiadały naprawdę udany album. Czy
rzeczywiście tak jest? Choć premiera 13 stycznia to dzięki
wytwórni mogę się podzielić z Wami przemyśleniami na temat
nowego Grave Digger.
Sprawa oczywista to bez wątpienia oprawa graficzna i brzmienie. W tych sprawach Grave Digger nigdy nie zawodził. Tym razem szata jest bardzo udana i równie klasyczna. Problem raczej tkwi w samych kompozycjach. Dokładniej mówiąc w niektórych pomysłach można dostrzec brak konsekwencji, brak ikry i elementu zaskoczenia. Jasne, że nikt nie liczył na coś nowego, ale momentami płyta potrafi troszkę zanudzić słuchacza. Na pewno plusem jest to, że słuchając płyty przychodzą na myśl takie kapele jak Accept, Judas Priest czy Paragon. Płyta nie jest zła, ale daleko jej do ideału i do płyty, której może zwojować świat. „Healed by metal” to udany otwieracz, który nieco przypomina „Metal Gods” Judas Priest. Jest marszowe tempo, wciągający, wręcz koncertowy refren i to się sprawdza. Kawałek naprawdę jest udany i można go wciągnąć na listę „best of Grave digger”. Od jakiegoś czasu na drugim miejscu ląduje prawdziwa petarda i tak jest tym razem. Szybki, agresywny „when night falls” to kawałek, który brzmi jak Paragon na sterydach. Niezwykła zadziorność i agresja wybrzmiewa tutaj. Taki Grave Digger najbardziej mi odpowiada. Ryk motoru i mocny riff to dobry początek „Lawbreaker”. Wyszła tutaj dobra mieszanka Judas Priest i Paragon. Ciekawe przejścia i taki heavy metalowy charakter czyni ten utwór kolejnym udanym kawałkiem. Bardzo udany start i w sumie nie ma na co narzekać. Jakiś taki nijaki jest „Free forever”. Niby klasyczny heavy metal tutaj słychać, niby jest gdzieś tam ukłon w stronę Accept, czy Judas priest. Nie wiem czy to wina toporności, ale jakoś nie przemawia to do mnie. „Call for War” to taki znak rozpoznawczy Grave Digger i w sumie największy przebój na płycie. Plusem tego utworu jest to, że brzmi niczym „In the dark of the sun”. Dalej mamy stonowany i heavy metalowy „Ten commandments of metal”, który też jakoś nie zapada w pamięci. Jest dobrze, ale jakoś nie ma tutaj pomysłu i jakiegoś zrywu. Drugą petardą na płycie jest „The hangman's eye” i to jest kolejny mocny punkt płyty. Soczysty riff, duża dawka melodyjności i spora ilość agresji, a to sprawia że kawałek robi sporo zamieszania. „Kill Ritual” w swojej prostocie i wtórności jest po prostu piękny. Wyszedł z tego niezwykle chwytliwy i bardzo dynamiczny kawałek. Gdzieś przesunięto toporność i wtrącono taki hard rockowy luz. Stary Judas priest się tutaj kłania. Refren w „Hallejuah” jest troszkę irytujący i jakiś taki chaotyczny. Riff sam w sobie jest strawny i może z robić na kimś wrażenie. W standardowym wydaniu płytę kończy bardziej złożony i klimatyczny „Laughting with the dead”. Jest to kolejny marszowy kawałek, który mógłby być bardziej dopieszczony.
Premiery płyt Grave Digger zawsze są wielkim wydarzeniem i nie ladą gratką dla fanów heavy/power metal. Na pewno warto znać „Healed by metal” bo jest to solidny album i śmiało można go wcisnąć do tych bardziej udanych wydawnictw. Jest kilka irytujących momentów, jest troszkę momentami nie równo, ale album potrafi się obronić. Jest sporo hitów i mocnych riffów. Może nie jest to drugi „Clans will rise again”, czy „Return of the reaper”, ale jest gdzieś blisko tych wydawnictw. Czuje rozczarowanie i czekam teraz na inne wydawnictwa z roku 2017.
Ocena: 7.5/.10
Sprawa oczywista to bez wątpienia oprawa graficzna i brzmienie. W tych sprawach Grave Digger nigdy nie zawodził. Tym razem szata jest bardzo udana i równie klasyczna. Problem raczej tkwi w samych kompozycjach. Dokładniej mówiąc w niektórych pomysłach można dostrzec brak konsekwencji, brak ikry i elementu zaskoczenia. Jasne, że nikt nie liczył na coś nowego, ale momentami płyta potrafi troszkę zanudzić słuchacza. Na pewno plusem jest to, że słuchając płyty przychodzą na myśl takie kapele jak Accept, Judas Priest czy Paragon. Płyta nie jest zła, ale daleko jej do ideału i do płyty, której może zwojować świat. „Healed by metal” to udany otwieracz, który nieco przypomina „Metal Gods” Judas Priest. Jest marszowe tempo, wciągający, wręcz koncertowy refren i to się sprawdza. Kawałek naprawdę jest udany i można go wciągnąć na listę „best of Grave digger”. Od jakiegoś czasu na drugim miejscu ląduje prawdziwa petarda i tak jest tym razem. Szybki, agresywny „when night falls” to kawałek, który brzmi jak Paragon na sterydach. Niezwykła zadziorność i agresja wybrzmiewa tutaj. Taki Grave Digger najbardziej mi odpowiada. Ryk motoru i mocny riff to dobry początek „Lawbreaker”. Wyszła tutaj dobra mieszanka Judas Priest i Paragon. Ciekawe przejścia i taki heavy metalowy charakter czyni ten utwór kolejnym udanym kawałkiem. Bardzo udany start i w sumie nie ma na co narzekać. Jakiś taki nijaki jest „Free forever”. Niby klasyczny heavy metal tutaj słychać, niby jest gdzieś tam ukłon w stronę Accept, czy Judas priest. Nie wiem czy to wina toporności, ale jakoś nie przemawia to do mnie. „Call for War” to taki znak rozpoznawczy Grave Digger i w sumie największy przebój na płycie. Plusem tego utworu jest to, że brzmi niczym „In the dark of the sun”. Dalej mamy stonowany i heavy metalowy „Ten commandments of metal”, który też jakoś nie zapada w pamięci. Jest dobrze, ale jakoś nie ma tutaj pomysłu i jakiegoś zrywu. Drugą petardą na płycie jest „The hangman's eye” i to jest kolejny mocny punkt płyty. Soczysty riff, duża dawka melodyjności i spora ilość agresji, a to sprawia że kawałek robi sporo zamieszania. „Kill Ritual” w swojej prostocie i wtórności jest po prostu piękny. Wyszedł z tego niezwykle chwytliwy i bardzo dynamiczny kawałek. Gdzieś przesunięto toporność i wtrącono taki hard rockowy luz. Stary Judas priest się tutaj kłania. Refren w „Hallejuah” jest troszkę irytujący i jakiś taki chaotyczny. Riff sam w sobie jest strawny i może z robić na kimś wrażenie. W standardowym wydaniu płytę kończy bardziej złożony i klimatyczny „Laughting with the dead”. Jest to kolejny marszowy kawałek, który mógłby być bardziej dopieszczony.
Premiery płyt Grave Digger zawsze są wielkim wydarzeniem i nie ladą gratką dla fanów heavy/power metal. Na pewno warto znać „Healed by metal” bo jest to solidny album i śmiało można go wcisnąć do tych bardziej udanych wydawnictw. Jest kilka irytujących momentów, jest troszkę momentami nie równo, ale album potrafi się obronić. Jest sporo hitów i mocnych riffów. Może nie jest to drugi „Clans will rise again”, czy „Return of the reaper”, ale jest gdzieś blisko tych wydawnictw. Czuje rozczarowanie i czekam teraz na inne wydawnictwa z roku 2017.
Ocena: 7.5/.10
thanks
OdpowiedzUsuń