Wiele osób wypatrywało premiery nowego dzieła szwajcarskiego bandu o nazwie Burning Witches. Przyznam się, że i ja pod wpływem poprzedniego wydawnictwa liczyłem na coś ciekawego ze strony tej kapeli. "Haxenhammer" był agresywny i potrafił powalić na kolana swoimi aranżacjami i feelingiem. "Dance with the devil" to udany album w podobnej konwencji, jednak jest mniej urokliwy. Czegoś zabrakło. Jakby zabrakło równie ciekawych pomysłów i troszkę mocy. Nie zmienia to faktu, że to wciąż płyta godna uwagi.
Płyta została dopieszczona pod względem brzmieniowym, gdzie każdy dźwięk jest wyselekcjonowany i dopracowany. Klimatyczna okładka też robi robotę. Sonia Nusselder została drugą gitarzystką i szczerze nie ma tutaj efektu "wow". Gra bardzo ostrożnie i nie ma elementu zaskoczenia. Podobnie wygląda pojawienie się nowej wokalistki, czyli Laury Goldemond. Ma bardzo dobry wokal i panuje dobrą techniką. Jednak jakoś za mało daje od siebie i brakuje tutaj mocnego uderzenia. Czuję spory niedosyt w tej sferze.
12 utworów i ponad 50 minut to dużo, zwłaszcza kiedy materiał jest nieco monotonny i jakby na jedno kopyto. Na wstępie mamy nastrojowe intro w postaci "The incantation". Dobrze prezentuje się rozpędzony "Lucid Nightmare". Dobra mieszanka heavy i power metalu. W tym utworze można usłyszeć mocny i zadziorny riff, a także chwytliwy refren. Stonowany i przebojowy "Dance with the devil" to kolejny bardzo dobry kawałek, który w pełni oddaje styl Burning witches. Najbardziej przypadł mi do gustu rozpędzony, power metalowy "Wings of Steel". Niezwykle dynamiczny kawałek z pomysłowymi solówkami. Utwór petarda. Ballada "Black Magic" niczym specjalnym się nie wyróżnia i nic nie wnosi do tej płyty. Niby klasycznie brzmi "Sisters of Fate", gdzie mamy echa Dio czy Judas Priest. Sam utwór niczym specjalnym się nie wyróżnia i to średniej klasy kawałek. Mroczny i stonowany "Necronomicon" to kolejny przykład solidnego grania, z którego nic więcej nie wynika. W takiej stylistyce są na rynku ciekawsze niż to co tutaj słychać. Więcej dzieje się w melodyjnym i nieco lżejszym "The Final Fight" i może dobrze jest przemyśleć w jakim kierunku band chce pójść na kolejnych płytach. To chyba źle kiedy najlepiej z całej płyty wypada cover. No i jest kultowy hit Manowar, czyli "Battle Hymn". Jest Lepond i Ross the Boss, co przedkłada się na wykonanie tego covera.
Były oczekiwania i liczyłem na wysoki poziom materiału, a niestety dostałem co najwyżej dobry album. Mamy kilka mocniejszych utworów, jest sporo udanych aranżacji. Uleciała ta przebojowość i świeżość z poprzedniego albumu. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostane materiał, który powali mnie na kolana.
Ocena: 7/10
Ogólnie nuda z małymi wyskokami. Ale w całości nie do strawienia. A to że same panie , no cóż żeński band to tylko The Runaways w latach 70-tych i ich Cherry Bomb :). Wokal dziś wystarczy a wiosłowanie niech zostawią facetom.STEFAN
OdpowiedzUsuńStrasznie odtwórcza żenada. Trudno się tego słucha. Nie polecam. Góra 3/10
OdpowiedzUsuńWszystko byłoby git, gdyby nie beznadziejna nowa wokalistka. Może i ładna (nawet bardzo!), ale śpiewać to ona nie umie, do tego ten wokal strasznie słabiutki. Jak porywa się czasem kobita na wysokie zaśpiewy to wychodzi żenująco, koszmar....
OdpowiedzUsuńOgólnie gówno jakich wiele w dzisiejszych czasach. Nuda i monotonia, nie do przebrnięcia. Fakt Panie są urodziwe i myślę, że to w dużym stopniu zadecydowało o ich sukcesie? Dziś wszyscy na czymś grają, wszystkim brak pomysłu na zagranie czegoś ciekawego. Wyjątkiem jak dla mnie jest zespół Haunted z Cristina Chimirri na wokalu. Panie z Burning Witches nie dorastają wspomnianemu zespołowi do pięt.
OdpowiedzUsuńChujnia straszna.Nieciekawe,wtórne i nudne.
OdpowiedzUsuń