Strony

środa, 30 października 2024

MOONSTONE PROJECT - New Life (2024)

 


18 października ukazał się najnowsze dzieło Moonstone Project, który nosi tytuł "New Life". Band powstał w 2005r z inicjatywy włoskiego gitarzysty Matta Filippina. Ten band już wyrobił swój styl i ich muzyka skupia się na graniu klasycznego hard rocka, z wyraźnymi wpływami Deep Purple, Rainbow, Uriah Heep. "New Life" przyciągnie przed odbiorniki nie jednego fana tych kapel, bo na nowym krążku zadbano o wielkie nazwiska. Jest Glenn Hughes, Graham Bonner, Ian Paice, czy Andrew Freeman. To już działa na wyobraźnie i zachęca do zapoznania się z całością.

Okładka miła dla oka, ale też nie zdradza co tak nas naprawdę czeka. Samo brzmienie bardzo zadziornie, hard rockowe i takie w klimatach lat 80. To wszystko ze sobą współgra. Na pewno płyta jest urozmaicona, przebojowa, taka oldschoolowa i miła w odsłuchu. Takiej muzy nigdy za dużo, zwłaszcza że ciężko o takie albumy z takim rodzajem hard rocka. Stara szkoła hard rocka rządzi. Goście dodają uroku całości, a Matt Fillipin imponuje jako utalentowany gitarzysta, ale też kompozytor. Słychać od pierwszych dźwięków, że wie czego chce i robi to na dobrym poziomie.

Jakże genialny mamy tutaj otwieracz. "Silent Hunter" to ukłon w stronę starego dobrego Deep Purple, czy Rainbow. Te wpływy Blackmore;a są wyczuwalne i to spory atut. Wokalnie Andrew też sprawdza się w takim graniu. Kocham takie dźwięki i takie hity to klasa światowa. Klimatyczny, nastrojowy i łagodny w swojej konwencji jest "Closer than You think" i tutaj sprawdził się głos Glena Hughesa. Spokojny, ale pełen emocji i pięknych dźwięków utwór. Więcej energii niesie ze sobą "Pictures of my lonely days", gdzie gościnny występ zalicza Paul Shortino. Znów klasyczne patenty i znów miłe odesłanie do lat 80 czy 70. Riff w "One the way to moonstone" też taki jakiś znajomy i znów zalatuje Deep Purple. Brawo za klimat, za jakość i pomysłowość. James Christian wokalnie daje czadu w rozpędzonym "Madman" i te bardziej energiczne kawałki, mają w sobie więcej kopa i stanowią główną atrakcję płyty. Najlepszy na płycie jest zamykający "Not Dead Yet" z gościnnym udziałem Grahem Bonnetem. Dużo starego Rainbow  w tym utworze. Takie utwory zawsze potrafią skraść serce i to też świetny przykład, że Matt jest świetnym kompozytorem.

Ogólnie płyta wywołuje pozytywne emocje, ale do perfekcji sporo też brakuje. Jest przebojowo, jest klasycznie, jest sporo intrygujących zagrywek gitarowych, godnych uwagi riffów. Moonstone project oddaje hołd dla takich tuzów jak Rainbow, Deep Purple czy Uriah Heep. Dobrze się tego słucha, tylko że nie poczułem się jakbym obcował z arcydziełem. Troszkę czuje niedosyt.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 29 października 2024

TUNGSTEN - The Grand Inferno (2024)


 To już 5 lat istnienia szwedzkiego Tungsten i skuteczność mają niezłą, bo już nagrali 4 albumy studyjne. Nie tyle ten fakt szokuje, co to że band gra mieszankę heavy metalu, power metalu, hard rocka z wyraźnymi elementami industrialu. Do tego ta cała elektronika, która wyróżnia band na tle innych. Można ich kochać albo nienawidzić. "Tundra" to ich najlepszy album ,a reszta taka średnia jak dla mnie. Mają swój styl, swój charakter i czasami trafi się coś godnego uwagi na płycie. "The Grand Inferno" to podobny przypadek. Płyta, w której znajdziemy kilka godnych uwagi utworów, ale jako całość to zawodzi.

Jak zwykle piękna szata graficzna zdobi album Tungsten, a samo brzmienie też wysokiej klasy. Pod tym względem Tungsten zawsze imponuje i zachwyca. Kluczową rolę bez wątpienia pełni wokalista Michael Andersson, który swoim specyficznym wokalem buduje klimat i nadaje oryginalnego stylu zespołowi. To za jego sprawą też zbliżamy się do klimatu industrialnego. Nick Johansson jako gitarzysta też stara się stworzyć wyjątkowe melodie i pójść w stronę bardziej współczesnych dźwięków. Nie jest to zły pomysł, o ile idzie to w parze z jakością. Na nowym albumie jest z tym różnie.  Nie można też zapomnieć o klawiszowcu Karlie Johanssonie, który odpowiada za nowoczesny wydźwięk, elektroniczne wstawki i te patenty industrialne. Mnie osobiście często działa na nerwy i przeszkadza w odbiorze.

Otwieracz "Anger" troszkę odstrasza i nie do końca podoba mi się taka mieszanka stylistyczna. Lepiej prezentuje się stonowany i chwytliwy "Blood of the Kings". Takie prostsze granie bardzo dobrze wychodzi tej kapeli. Pomysłowy "Lullaby" o nieco zabarwieniu komercyjnym robi robotę i potrafi zapaść w pamięci. Nowoczesny wydźwięk połączony z przebojowością. Co ciekawe mocną stroną tej płyty są te spokojniejsze kawałki, bardziej nastawione na emocje, na klimat. Tak też jest z tytułowym "The Grand Inferno", który potrafi poruszyć i dostarczyć niezapomnianych emocji. Kolejnym ważnym przystankiem na płycie jest znów nieco komercyjny, nieco taki prostszy w swojej konwencji "Walborg". Taki Tungsten to ja mogę słuchać i nawet dostarcza mi to sporo frajdy. Dziwny jest "Vantablack" gdzie pełno elektroniki, industrialu, nowoczesności i takie mieszanki, która potrafi odstraszyć. Dynamiki i przebojowości nie można mu odmówić. Refren akurat tutaj jest pierwsza klasa. Zwalniamy w "Me, myself, My Enemy" i znów są ciekawe momenty, ale też nieco kiczowate, co wywołuje mieszane uczucia.Warto pochwalić za melodyjny "Sound of a violin", gdzie band zabiera nas w rejony bardziej symfoniczne. Nastrojowy i spokojniejszy "Angel Eyes" wieńczy ten album i to też dobry utwór i nic ponadto.

Tungsten dalej szokuje, dalej idzie własną ścieżką i tworzy coś swojego. Szacunek za to im się należy. "The grand Inferno" to nie równy album, który miewa bardzo ciekawe momenty, ale też i troszkę działające na nerwy. Band dalej wierny swojemu stylowi i ten album tego nie zmienia. Płyta do posłuchania, ale większej miłości z tego nie będzie, chyba że jest się wiernym fanem Tungsten. Każdy musi sobie sam wyrobić opinie.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 28 października 2024

RAZOR HIGHWAY - Flammable Souls - Blaze of the rebirth (2024)



 Razor Highway to japoński band, który działa od 2019r. Mają na swoim koncie dwa albumy, z czego najnowszy zatytułowany "flammable Souls - Blaze of the rebirth" ukazał się 23 października. To co tutaj znajdziemy to przede wszystkim zadziorny heavy metal z pewnymi elementami neoklasycznymi, a także z nutką power metalu. Gdzieś tam są echa Anthem, Concerto Moon, czy Galneryus. Jest też coś z takiego Iron mask czy Primal Fear i w sumie sam styl Razor Highway nie jest jakoś specjalnie skomplikowany. Potrafią grać i potrafią grać na bardzo przyzwoitym poziomie. Geniuszu nie uświadczyłem, a album jest też daleki od nazwania arcydziełem.

Okładka w ogóle nie zdradza, że to album heavy metalowy, bardziej wygląda jak szata graficzna do gry komputerowej. Samo brzmienie już o wiele bardziej godne uwagi. Dodaje pazura i mocy całości. Tanaka i Takahaschi to duet, który odpowiada za partie gitarowe. W tej kwestii jest naprawdę dobrze. Jest sporo solidnych riffów, chwytliwych melodii. Jest przebojowo, z polotem i naprawdę z każdego kawałka da się coś pozytywnego wynieść. Do specyficznego wokalu Aki Fukasawa można się przyzwyczaić i pasuje do tej całej stylistyki. Każdy element muzyki Razor Highway jest ważny i odgrywa ważną rolę. Wszystko jest przemyślane i dopasowane.

Płytę otwiera klimatyczne intro, a potem wkracza agresywny "Ashes and dust" i ktoś tutaj ewidentnie nasłuchał się twórczości Primal Fear. No jest moc, jest pomysł na to wszystko i słucha się tego bardzo przyjemnie. Nie brakuje hitów i jednym z nich jest bez wątpienia "Rest in Power", który opiera się na sprawdzonych i dobrze znanych patentach. Nie ma tutaj nic nowego, ale radości dostarcza. Słodkie klawisze i łatwo wpadająca w ucho melodia to atuty "Born Cruseder". Wieje kiczem, ale utwór potrafi zapaść w pamięci. Echa power metalu pojawiają się w dynamicznym "A light for the Blind" i w takiej konwencji band wypada najlepiej. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Warto pochwalić za zadziorny "Lost in the chaos", epicki "Distant Memories" czy nastrojową balladę "Dead man;s paradise".

Razor Highway nagrał dobry album i jest kilka godnych uwagi kompozycji. Zdarzają się wpadki, zdarzają się słabsze momenty, a nawet i wypełniacze. Jednak mimo pewnych wad, to wciąż płyta która jest miła w odsłuchu i każdy powinien dać szansę tej kapeli. Zasługują na to!

Ocena: 6.5/10

niedziela, 27 października 2024

POUNDER - Thunderforged (2024)


 Amerykański Pounder wrócił ze swoim 3 albumem studyjnym zatytułowanym "thunderforged". Płyta ukazała się 25 października roku 2024 nakładem Shadow Kingdom Records. Debiut bardzo miło wspominam, a "Breaking The World" okazał się tylko solidnym rzemiosłem. Najnowszy "Thunderforged" ustawił bym gdzieś między tymi dwoma krążkami. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale to wszystko jest wtórne i brzmi jak kalka Manowar, czy Majesty.

Okładka od razu wyjawia czego można się spodziewać po Pounder na nowym krążku. Troszkę wieje kiczem i troszkę nasuwają się okładki Manowar. Samo brzmienie solidne i oddaje duch heavy metalu lat 80. Same kompozycje też udane, choć nie ma mowy o przebłysku geniuszu, o prawdziwym trzęsieniu ziemi, który poruszy heavy metalowy świat. To tez nie oznacza, że płyta jest gniotem i nie ma sensu jej słuchać. Band ma pomysł na siebie, potrafi grać, a i kompozycje potrafią pozytywnie zaskoczyć. Nie ma niczego nowego, ale band zmajstrował solidny i wyrównany materiał, który jest melodyjny i przebojowy.  Dobrze słucha się tych chwytliwych i melodyjnych partii gitarowych wygrywanych przez duet Draper/harvey. Jest szczerość, jest ukłon w stronę lat 80 czy 90. Jest klasycznie i nie ma nie potrzebnego eksperymentowania.  Matt Harvey przypomina nieco manierę Erica Adamsa, co dodaje uroku całości i potęguję skojarzenia z Manowar.

Jak ktoś ma wątpliwości to wystarczy odpalić rozpędzony otwieracz "Sound and Fury", który oddaje ducha Manowar, a także klasycznego true heavy metalu. Niby nic nowego, a słucha się bardzo przyjemnie. Tytułowy "Thunderforged" też zbudowany w oparciu o sprawdzone, oklepane motywy. Dostarcza sporo frajdy, choć nie ma  w za grosz oryginalności. Jeszcze więcej wpływów Manowar można uświadczyć w prostym i łatwo wpadającym w ucho "Metal Eternal". Solidny heavy metal, ale też nic ponadto. Duży plus za szybki i agresywniejszy "Comin Loose", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. Zespół pokazuje też pazur w zadziornym "Line Of Fire", ale i tutaj nie próżno szukać przebłysku geniuszu i elementu zaskoczenia. Brawa należą się za klimat i próbę zaskoczenia w nieco rozbudowanym "Deeper than Blood". Hołd Manowar również został złożony w zamykającym "Wet and reckless".

Fani Manowar muszą obczaić nowy album Pounder. Fani solidnego heavy metalu też, ale jeśli ktoś szuka czegoś ambitnego, dojrzałego i kruszącego mury, to raczej nowy Pounder to zły adres.

Ocena: 7.5/10

sobota, 26 października 2024

INNERWISH - Ash Of Eternal Flame (2024)



 Koniec żartów. Czas zostawić plastikowe miecze, odłożyć drewnianą nogę i hak, porzucić bajki o smokach i porzucić słodkie melodie i kiczowaty power metal. Wrócił po 8 letniej przerwie wielki gracz. Znany wszystkim maniakom epickiego power metalu Inner Wish, który reprezentuje nikogo innego jak wielką Grecję, która jest ziemią dla genialnych zespołów, które potrafią tworzyć coś więcej niż tylko muzykę. To pokarm dla naszej duszy, dla wyższego stanu. No kto jak nie greckie zespoły. Oni to potrafią. InnerWish niszczył w 2016r i teraz po 8 latach znów się przebudził by siać zniszczenie. "Ash of Eternal Flame" to nowe arcydzieło od tej utalentowanej grupy. Na myśl przychodzi trasa Masterplan i Firewind, gdzie śmiało obok tych graczy mógłby znaleźć się właśnie InnerWish. Wiele te zespoły łączy, ale można też doszukać się coś z Sinbreed, Diviner czy nawet takiego Lords Of Black. To jedna z tych płyt, która namiesza w tegorocznych zestawieniach.Płyta ukaże się już 1 listopada nakładem Reigning Phoenix Music.

Dostajemy najlepsza okładkę Innerwish i jakoś tak mi zaleciało okładką ostatniej płyty Helloween. Dużo się dzieje i jest na czym zawiesić oko. Kocham takie szaty graficzne, gdzie jest dużo smaczków i ukrytych motywów. Brzmienie to już wiadomo klasa światowo i nie ma się do czego przyczepić. Pomówmy o zespole, o tych czarodziejach, którzy działają na nasze zmysły. Wokalista George Eikosipentakis to wysokiej klasy muzyk, którym swoim głosem kruszy mury. Co za charyzma, co za moc, co ekspresja. Mógłby śpiewać bez instrumentów i tak było to coś pięknego. Jeden z najpiękniejszych występów wokalnych roku 2024. Jeśli znamy genialny Fortress under Siege to powinniśmy znać utalentowanego klawiszowca George Georgiou. Te partie klawiszowe dodają troszkę progresywnego charakteru, trochę powagi, trochę epickości i symfonicznego charakteru. Mistrz w swoim fachu. Na straży dynamiki, szybkości i mocy stoi zgrana sekcja rytmiczna. Dają czadu, oj uwierzcie mi. Uwagę i tak skupiają na sobie gitarzyści, a w tej roli genialni Thimios Krikos i Manolis Tsigos. Dwa uzupełniające się elementy, niczym woda i ogień. Panowie to jest czysta magia i portal do innego wymiaru. Coś pięknego. Jak ktoś ma wątpliwości co ten band potrafi, to niech przemówi do niego muzyka. Najlepszy argument na wszystko.

11 kawałków i godzina materiału to spora dawka przebłysku geniuszu Innerwish, Otwieracz "Forevermore" z jednej strony mroczny, agresywny, troszkę progresywny, a z drugiej nowoczesny i podniosły. Echa Firewind są, ale band gra swój epicki power metal. Marszowy, rozpędzony niczym walec "Sea Of Lies". To był trafiony singiel, który przyciągnie tłumy przed odbiorniki. Oczywiście specjalny gość w postaci Hansiego Kurscha dodaje uroku temu kawałkowi. Perfekcja i definicja piękna muzyki Innerwish, ale przede wszystkim tego co definiuje power metalu. Coś pięknego. Troszkę łagodniejszy w swojej oprawie jest "Higher", jednak ta emocjonalna dawka potrafi złapać za serce. Piękna paleta dźwięków i nieco bardziej rockowy feeling dodaje uroku całości. Refren to coś pięknego i troszkę przypominają mi się genialne refreny Dynazty. Dobrze znany jest z zapowiedzi "Soul Of Assunder", który jest nieco skierowany do maniaków mocnego heavy/power metalu w stylu Primal Fear. Podniosły, epicki, pełen pięknych dźwięków jest bez wątpienia "Primal Scream". Co za gracja, subtelność i magia dźwięków. Tytułowy utwór to musi być coś specjalnego, coś co poruszy i będzie wizytówką albumu. Rozbudowany, trwający 7 minut "Ash of Eternal flames" taki jest jest. Epickość otacza nas, otula niczym ciepły kocyk. Robi się nastrojowo i band bawi się konwencją. Greckie zespoły potrafią właśnie tak czarować. Kolejna piękna perełka na płycie. Agresywny i nowoczesny "Cretan Warriors" to znów odesłanie do dźwięków Firewind czy Masterplan. Mocna rzecz! Jakbym miał wskazać jakiś najlepszy kawałek z całej płyty to wybrałbym marszowy, pomysłowy "The hands of Doom". Motyw przewodni jest genialny i do tego ten poruszający refren. Killer! Jest też rockowa ballada o epickim rozmachu w postaci "Once Again" i to pokazuje że band na każdym polu potrafi się odnaleźć. Dla tych co kochają takie bardziej hasnenowskie klimaty to polecam przebojowy "Walk Alone". No i został jeszcze "Breathe", który jest niczym innym jak takim typowym utworem Innerwish.

Cudo! Płyta idealna pod każdym względem. W dodatku zróżnicowana, pełna magii, świeżości i brzmiąca bardzo współcześnie. Greckie zespoły to fenomen i zawsze stworzą coś wyjątkowego, co jest czymś więcej niż muzyką. To prawdziwy pokarm dla duszy, coś co porusza, daje do refleksji i na długo zostaje z słuchaczem nawet kiedy z głośników dobiega cisza i gasną świata i otacza nas mrok z każdej strony. To płyta, która zostaje już z nami na zawsze. A czy ty jesteś gotów na kolejną porcję genialnej muzyki innerwish?

Ocena: 10/10

FROZEN CROWN - War hearts (2024)


 Włoski Frozen Crown wypracował swój styl już dawno temu i lubi czerpać z dokonań Battle Beast, Dragonforce, Temperance czy Nightwish. Nie grają niczego oryginalnego i to jeden z tych zespołów, który opiera swój styl na znanych i nieco oklepanych patentach. To trochę takie przekleństwo Frozen Crown, bo w sumie wiadomo czego można się spodziewać po nowej płycie i wiadomo że wykroczą poza pewne ramy. Przejawu geniuszu od nich nie oczekuję, ale solidną porcję power metalu, który dostarczy rozrywkę na wysokim poziomie. Tak już jest od 7 lat,  a najnowszy "War hearts" to tylko potwierdza.

Uwagę słuchacza przyciąga jak zawsze specyficzny głos Giada Etro, który nie jest jakąś operową śpiewaczką i stawia na przebojowość i taki klasyczny, power metalowy wydźwięk. Pasuje do muzyki Frozen Crown i jest jednym z najważniejszych filarów tej grupy. Pochwały można kierować również do zgranej sekcji rytmicznej, która odpowiada za niezwykłą dynamikę płyty. Prawdziwą siłą i motorem napędowym tej kapeli jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy tworzony przez Lanzone/ Bellomo. To duet, który wie jak zagrać pomysłowe solówki, wyraziste i mięsiste riffy. Jest pazur, przebojowość i duża dawka melodyjności. Jest wszystko czego dusza zapragnie.

Tak wszystko, bardzo pięknie i płyta jest melodyjna, przebojowa, ale niczym nie zachwyca. Troszkę jakby każdy utwór powstał na podobnych filarach i patentach. Troszkę to wszystko jednowymiarowe i to jest chyba największa bolączka tej płyty. Mimo swoich wad, to wciąż kawał udanego power metalu. Przepiękny otwieracz "War Hearts" oddaje piękno gatunku i muzyki Frozen Crown. Troszkę przypomina to stary dobry Dragonforce. Przebojowy "Steel and Gold" czy "to live to die" oparte są na podobnych patentach i są bardzo podobne do siebie. Początek płyty udany. Troszkę nijaki i taki oklepany wydaje się "On silver wings", z kolei "Bloodlines" zalatuje jakoś Battle Beast. Nie są to złe utwory, ale jakoś na dłuższą metę nie robią większego wrażenia. Dobrze odegrany power metal i w sumie nic więcej. Płytę zamyka najbardziej rozbudowany "Ice Dragon". Miało być epicko? w klimatach fantasy? Jakoś to brzmi ubogo i bez większego pomysłu.

Frozen crown to w sumie już znana marka i zawsze stoją na straży solidnego power metalu. Tym razem również jest dobrze, ale nie jest to płyta, która rzuca na kolana i imponuje swoją konstrukcją, aranżacjami i genialnymi pomysłami. Tutaj troszkę taki "odgrzewany kotlet". Smak znany, ale już nie robi takiej furory jak na początku. Fani grupy na pewno będą zadowoleni.

Ocena: 6/10

piątek, 25 października 2024

LEATHERHEAD - Leatherhead (2024)


 Prawda, że ta okładka ma sporo z Iron maiden? Jest coś z "Book of Souls", jest coś z "Live after Death" czy przede wszystkim "the reincarnation of benjamin Breeg". Jest klimat grozy, tajemniczości i klimat lat 80. Okładka z tych co zachęca by sięgnąć po owe dzieło. Z czym mamy do czynienia? Leatherhead to band, który istnieje dwa lata, ale tworzą go doświadczeni muzycy. To kolejna mocna pozycja z Grecji i troszkę lekki szok, że w tamtych rejonach powstała płyta w stylizacji heavy/speed metalowej. Jest oldscholowo, jest wysoki poziom i pomysł na to wszystko. Tak wiem, często to już pisałem w tym roku, ale to kolejna płyta która zaliczam do najciekawszych w roku 2024. Nie można przegapić debiutu Leatherhead o tytule "Leatherhead".

Wszystko tutaj zagrało tak jak trzeba. Jest utalentowany wokalista Tolis Mekras, który ma ciekawą barwę, dobrą technikę i umiejętność śpiewania w wysokich rejestrach. To jest tajna broń Leatherhead, który sieje zniszczenie.  Za partie gitarowe odpowiada dwóch gitarzystów i chylę czoło bo Zachos Karabasis i Thanos Metalios stają na wysokości zadania. Jest szybkość, to wiadomo, ale jest coś więcej. Dbałość o ciekawe melodie, finezja, lekkość, pomysłowość i dobre wyczucie. Tego nie da się kupić i stworzyć na siłę. Sekcja rytmiczna nadaje całości szybkości i odpowiedniej dynamiki. No nie sposób się nudzić przy dźwiękach Leatherhead.

37 muzyki i 10 utworów tak zapowiada się zawartość. Klimat grozy daje o sobie znać w intrze "From Beyond". Czuć dreszcze, nie pokój i jest ciekawość co będzie dalej. Wejście gitar, szybkie tempo i wkracza "Equinox" i jest to speed metal w czystej postaci. Jest troszkę Agent Steel, trochę Exciter, ale też coś np z takiego Scanner. Solówki robią wrażenie i tutaj jest totalna demolka. Serce zaczyna szybciej bić, ale to dopiero początek. Dobra czas troszkę odsapnąć i wkracza stonowane tempo i dostajemy "Dressed To kill". Brzmi to oldscholowo i band czaruje pod każdym względem. Kawałek taki utrzymany nieco w klimatach Judas Priest. Piękne nastrojowe inro rozpoczyna "Vampires Kiss" i to nie jest ballada moi drodzy. Band znów serwuje nam kolejny killer, ale ileż w tym przebojowości, pasji i nawet trochę patentów iron maiden można wyłapać. Ten wokal idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Te zwolnienia, ten refren i wpływy NWOBHM są tutaj naprawdę urocze. Zostałem kupiony od pierwszych dźwięków.  Wolniejszy jest "When death is near" i to troszkę słabszy kawałek, ale pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Nie jest to gniot, a jak ktoś ma wątpliwości to zapraszam do momentu solówek. "Into The Warewolfs lair" to pomysłowy killer, który osadzony jest również w speed metalowej stylizacji. Brzmienie, praca gitar, sekcja rytmiczna brzmią idealnie i to jest uczta dla fanów gatunku. Niewinnie zaczyna się "Judge Steel", ale i tutaj słychać pasję, pomysł na riff, solówki czy refren. Band idzie za ciosem. Ciarki przechodzą kiedy wkracza rozpędzony "Under Your Bed" i taki speed metal to ja rozumiem. Kwintesencja gatunku i Leatherhead takimi kawałkami mnie kupił i rozerwał na strzępy. Jak to genialnie brzmi i każda sekunda, każdy dźwięk jest na wagę złota. Nic tylko chłonąć. Klimat grozy wraca w instrumentalnym "The awakening", który poprzedza zamykający, a zarazem tytułowy "Leatherhead" . Końcówka również pomysłowa. Jest lekkie zabarwienie hard rocka, NWOBHM.

Mam słabość do greckiej sceny. Tam jest pełno genialnych zespołów, które potrafią wywrócić heavy metalowe życie do góry nogami. Leatherhead wziął się w sumie znikąd i zaserwują śmiertelny cios. Płyta klimatyczna, przebojowa, dynamiczna i pełna świetnych i pomysłowych dźwięków. Można słuchać w kółko się nie znudzi. Płyta idealnie trafiła w mój gust i wiem, że z tego roku wyniosę wiele świetnych płyt i debiut Leatherhead jest jedną z nich. Ktoś ma wątpliwości, to niech odpala i zapnie pasy. Czeka Was jazda bez trzymanki! Hail to Greece! Hail to Leatherhead!

Ocena: 10/10

MINDLESS SINNER - Metal Merchants (2024)


 W roku 2023 szwedzki Heavy load wydał genialny "Riders of the Ancient Storm", który pokazał, że stare zasłużone kapele stać na zryw i nagranie jednej z najlepszych płyt w swojej historii. Teraz mamy rok 2024 i inny szwedzki band z lat 80 wydaje jeden z swoich najlepszych albumów. Mowa o Mindless Sinner, który powrócił na dobre w roku 2014r. "Metal Merchants" to płyta perfekcyjna i pokazuje, że band przeżywa drugą młodość. Ja poczułem się jakbym słuchał zaginiony klasyk z lat 80. Fani Judas Priest, Heavy Load, Lethel Steel, czy Iron maiden nie mogą przegapić tego wydawnictwa.

Okładka oddaje klimat lat 80, zresztą nieco przybrudzone brzmienie też do tego się przyczynia. Band od kiedy powrócił to nagrywa płyty na wysokim poziomie, ale jakoś najnowszy krążek najbardziej przypadł mi do gustu. Ten album ma wszystko. Zróżnicowany materiał, pełno hitów, przebojowych riffów, jest też miejsce na petardy, na pomysłowe melodie, a wszystko rozegrane z pomysłem i polotem. Wokalista Christer Goransson mimo lat wciąż brzmi genialnie i potrafi oczarować barwą, techniką i budowaniem klimatu. Prawdziwy czarodziej. Totalne zniszczenie sieje duet gitarowy tworzony przez Magnusa i Jerkera. Panowie wiedzą jak dogodzić fanom klasycznego heavy metalu i tutaj można poczuć błysk geniuszu. Wszystko rozegrane  z niezwykłą dbałością o detale.

Razem z bonusami mamy 13 utworów dających godzinny materiał. Niech przemówi muzyka. Na pierwszy ogień dostajemy killer w postaci "Speed Demon". Speed metalowa jazda bez trzymanki. Brzmi to obłędnie i można słuchać, delektować i niech inne zespoły biorą z nich przykład. Czad! Marszowy, o rycerskim klimacie jest tytułowy "Metal Merchants" i wystarczy posłuchać pomysłowy riff i to jak rozplanowane są melodie. Tutaj poczułem się jakbym słuchał Heavy Load. Ileż energii, pasji dostajemy w rozpędzonym "Carry On" i band błyszczy i kto by pomyślał, że ta kapela powstała w latach 80. Dalej mamy "thirds Time's a charm" i znów epicki rozmach, stonowane tempo i Mindless Sinner pokazuje swój geniusz. Refren w "Hedonia" to jeden z najpiękniejszych refrenów jakie słyszałem w roku 2024. Niby motyw prosty, ale jakże buja. Prawdziwa uczta. Jakże klimatycznie zaczyna się "Mountain of Om", ale szybko nabiera agresji. Przypominają się klasyki typu judas priest, dio czy heavy load. Kolejny killer na tej płycie. Taki heavy metal to ja kocham i ten album trafia idealnie w mój gust. Hit goni hit, a "Let's go crazy" troszkę przypomina mi Grvestone czy Savage Grace. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior. Riff "Monsters" brzmi znajomo i gdzieś tam znów słychać pewne echa Dio, ale nie tylko. Ta pozytywna energia zaraża i dostarcza sporo radości. Finał to epicki, rycerski, stonowany "Storm of Steel" i znów band czaruje i imponuje swoim geniuszem. Szok, że wciąż można tak brzmieć po tylu latach.

Szczęka opadła, muzyka w głośnikach ucichła, ale ona wciąż tam w myślach jest, jest w sercu. To co tutaj szwedzki zasłużony band odwalił zasługuje na owacje na stojąco. Prawdziwy heavy metalowy majstersztyk. Jak ktoś się zastanawia jak brzmi heavy metal, co ta muzyka ze sobą niesie to niech odpala ten album. To jest definicja heavy metalu. Jak dla mnie zaginiony klasyk lat 80. Mindless Sinner nagrał najlepszy album. Szok i jestem pełen szacunku dla tej formacji. Lata lecą, a oni wciąż błyszczą i mają sporo do powiedzenia w heavy metalu.

Ocena: 10/10

czwartek, 24 października 2024

ARIES DESCENDANT - From the Ashes of Deceit (2024)


 Jonah Weingarten to utalentowany klawiszowiec, którego znamy z Pyramaze. Nicklas Sonne to z kolei wysokiej klasy wokalista, jak również basista i gitarzysta. Znamy jego osobę z Evil Masquverade. To kolejny muzyczny projekt zrodzony przez wytwórnie Frontiers Records. Znani są właśnie z takich projektów, z osadzania ciekawych i utalentowanych muzyków  w jendym projekcie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Aries Descendant, bo tak się nazywa projekt w którym jednoczą się Jonah i Nicklas powstał w 2024 i właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "From the Ashes of Deceit".

Płyta w pierwszej kolejności skierowana do fanów symfonicznego heavy metalu. Potem w dalszej części skierowana do fanów progresywnego heavy metalu, jak również power metalu czy melodyjnego metalu.  Każdy kto lubi podniosłe motywy, złożone partie gitarowe, epickość i rozmach, ten z pewnością odnajdzie się w muzyce Aries Descendant. Panowie doświadczeni i słychać tą ich dojrzałość i dbałość o detale. To nie płyta zmajstrowana przypadkiem i słychać w tym jakiś pomysł na całość. Duży plus za okładkę, za mocne i wyraziste brzmienie i kilka godnych uwag perełek.

Weźmy taki "Aflame The Cold", który jest taką wizytówką i przykładem tego co gra band. Ten utwór idealnie to odzwierciedla i pokazuje że jest tu potencjał i pomysł. Dalej mamy podniosły i nastrojowy "Oblivion", który ma taki nawet nieco filmowy charakter. Stonowany i bardziej epicki "Symphony of Demise" pokazuje, że potrafi też tu przyspieszyć kiedy trzeba i wejść w rejony power metalu. Nastrojowy i piękny w swojej stylizacji jest "moira" i brzmi to bardzo ciekawie. Więcej energii niesie ze sobą "Downfall"  i znów nacisk położono na klimat. To on gra pierwsze skrzypce na tej płycie. Bardziej progresywny jest w swojej oprawie "Renewal of Hope" , z kolei podniosły, pełen smaczków "Echoes of Betrayal"  to najdłuższy utwór na płycie i również pokazuje że panowie znają się na rzeczy.

Nie do wszystkich może trafi debiut od Aries Descendant, bo to płyta złożona, bardziej nastawiona na klimat, na emocje aniżeli heavy metalową rozwałkę. Jest rozmach, podniosłość epickość, pełno symfonicznych ozdobników i całość prezentuje się okazale. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.


Ocena: 8/10

VANIK - IV (2024)


 Po 3 latach przerwy powraca amerykański Vanik, który idzie w heavy/speed metal osadzony w latach 80. Co na pewno ich wyróżnia to klimat grozy, taki nieco mroczniejszy feeling i pełno patentów wyjętych z lat 80. W muzyce Vanik nie ma za grosz oryginalności, ale "III" to był kawał świetnego heavy/speed metal, który robił ogromne wrażenia. Czy udało się powtórzyć ten sukces na najnowszym krążku zatytułowanym "IV"?

Niestety, nie udało się nagrać równie genialnej płyty, która wyrywa z kapci. Natomiast "IV" to wciąż solidna porcja heavy/speed metalu w klimatach lat 80, która zasługuje na uwagę. Trzeba pamiętać, że tytuł nie oznacza, że to 4 album studyjny grupy, bo ta nagrała już 6. Vanik działa od 2016r i wciąż to praktycznie jednoosobowy projekt, gdzie dzieli i rządzi Vanik, który odpowiada za partie gitarowe, perkusję no i wokal. Przebłysku geniuszu nie ma i momentami wkrada się zmęczenie materiału i po prostu nuda. Najlepiej słucha się takiego rasowego speed metalu jaki band prezentuje w "Chamber of Horrors". Dobrze rozegrane partie gitarowe, łatwo wpadający w ucho refren i do tego dochodzi mocny riff. Jeszcze ciekawszy w podobnej motoryce utrzymany jest "No one Else". Bardziej toporny i agresywniejszy jest "Devoured Melody" i tutaj momentami można poczuć się jakbyśmy słuchali mieszanki speed/thrash metalu. W podobnej tonacji utrzymany jest "Dead End" czy zadziorny "Trapped" . To jest ten moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że album jest utrzymany w jednym stylu i szybko utwory zaczynają zlewać się w całość. Brakuje w pewnym momencie elementu zaskoczenia, powiewu świeżości. Ot co solidny heavy/speed metal, ale nic ponadto. 

Vanik powrócił i niczym specjalnym nie zaskoczył. Nagrał solidny heavy/speed metal, który troszkę jest rozegrany ostrożnie. Nie wykracza poza swoją strefę komfortu, przez co wyszedł trochę taki nijaki album, który dobrze się słucha do pewnej chwili. Nie wiele zostaje w pamięci. Konkurencja nie śpi i Vanik nie ma szans skraść serc w tym roku. Szkoda, mogło być znacznie ciekawiej.

Ocena : 6/10

środa, 23 października 2024

PATXA - Just Heavy Metal (2024)


 Na pierwszy rzut oka pachnie kiczem.  Okładka jakaś taka tania i może trochę taka naiwna, a do tego tytuł płyty w postaci "Just Heavy Metal" nie zwiastują niczego dobrego. Tak mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka. Zawartość pozytywnie zaskakuje, bowiem dostajemy soczysty miks heavy metalu z nutką power metalu. Band czerpie garściami z dokonań Iron maiden, choć więcej tutaj takiego Attick Demons. Jest też coś z takiego Wizard, Judas Priest czy Dio. Fani klasycznych dźwięków będą zachwyceni. Ten debiutancki krążek hiszpańskiej formacji miał premierę 10 października maltido records.

Pierwszoplanową gwiazdą jest oczywiście wokalista Patxa. Dysponuje ciekawą barwą i techniką. Pasuje do bojowego heavy metalu i potrafi rozwalić system w górnych rejestrach. Człowiek stworzony do śpiewania w heavy metalowym zespole. Dzięki niemu ten debiutujący band brzmi tak bardzo dobrze i dojrzale.  Niezwykle ciekawie wypada praca gitarzystów i na pochwałę zasługuje zarówno Jon jak i Kasta. Panowie znakomicie się dogadują i brzmi to świeżo, pomysłowo, a przecież nie tworzą niczego nowego. To wszystko już było, ale słuchając Patxa miałem prawdziwą heavy metalową ucztę. Pełno świetnych melodii, chwytliwych refrenów i porywających riffów. Band trzyma wysoki poziom niemal przez cały album i to dobrze świadczy o nich i przyszłości zespołu.

Brawa się należą za świetnie dopasowane brzmienie, które dodaje całości drapieżności i nowoczesnego charakteru. Płytę otwiera agresywny i zadziorniejszy "Children of Metal", który jest wycieczką w rejony takiego Primal Fear, ale też Wizard, czy Attick Demons. Niezwykle dynamiczny i przebojowy utwór. Wymarzony start, który od razu wyrywa z kapci i zachęca do posłuchania całości. Dalej mamy przebojowy "Honey drops" i choć jest to oklepane to dostarcza sporo frajdy. Taki rasowy heavy metal w melodyjnej odmianie. Coś w klimatach Wizard dostajemy w zadziornym i takim bojowym "Steel Soul". Band gra z pazurem i polotem, a to przedkłada się na przystępność kompozycji. Klimatyczny i taki nieco mroczniejszy "Sacred Elf" to hołd dla Ronniego James Dio. Sam utwór jest dobry, solidny, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Piękne wejście gitar w "New Metal blood" też robi robotę, a sam utwór też prosty i chwytliwy. Pewne elementy z twórczości iron maiden można uświadczyć w rozpędzonym "Where dreams take wing" czy przebojowym "Just Heavy Metal". Tak może i banalny heavy metal, ale niesie ze sobą pozytywną energią, która zaraża. Całość zamyka równie energiczny i przebojowy "Ladies and Queens", który znakomicie podsumowuje co niesie ze sobą album i jaką muzykę gra Patxa.

Patxa pozytywnie zaskoczył i nagrał bardzo równy i dynamiczny album. Znajdziemy tutaj wszystko co liczy się w takiej muzyce. Utalentowany wokalista, wyraziste riffy, chwytliwe melodie, czy przeboje, która potrafią poruszyć i zapaść w pamięci. Troszkę za brakło do ideału. Nie ma  w tym nic oryginalnego, ani też genialnego, co by band wyróżniało. Odwalili kawał dobrej roboty i płyta powinna być zauważana. Ja jestem na tak i polecam fanom heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 22 października 2024

POWERCROSS - The Lost Empire (2024)


 Powercross to kolejna nowość na greckiej scenie metalowej. Band powstał w 2022r i w skład wchodzi gitarzysta Spiros Rizos z Dark Legion, perkusista Stelios Pepinidis z Valiant Sentinel, basista  Panos BT i wokalista John Britsas z Crimson Fire. Mamy doświadczonych muzyków, którzy postanowili grać heavy/power metal w klimatach Stratovarius z nutką twórczości Firewind czy Nightmare. Debiutancki album zatytułowany "The Lost Empire" ukazał się 17 października 2024 nakładem wytwórni Elevate Records. Nie jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku i sam band może nie jest geniuszem w swoim fachu, ale grać potrafią i robią to bardzo dobrze. To już sprawia, że nie można przejść obojętnie obok tego wydawnictwa.

Można ponarzekać na wokal  Johna Britsasa, który jest dość łagodny i bez takiego pazura. Można ponarzekać, że band nie robi niczego nadzwyczajnego i stawia na wtórność. Można też ponarzekać na nieco słabsze momentami brzmienie, czy na brak wyrazistych hitów co porwą słuchacza. To są detale, drobnostki, ale potrafią zaważyć na całości. Motorem napędowym Powercross jest bez wątpienia gitarzysta Spiros Rizos, który wygrywa udane partie gitarowy. Mamy mocne riffy, intrygujące melodie i sporo dobrze rozegranych solówek. Wszystko brzmi tak jak powinno. Jest to wszystko rozegrane ostrożnie i brakuje tutaj trochę finezji i polotu. Zabrakło tego elementu zaskoczenia.

Na plus należy zaliczyć mocny, wyrazisty i taki podniosły otwieracz zatytułowany "The Abyss of Knowledge". Kawałek pokazuje, że w tej formacji drzemie potencjał.  Troszkę progresywności, troszkę nowoczesnego charakteru i podniosłości i w efekcie mamy znakomity otwieracz. Dużo starego, dobrego Stratovarius można usłyszeć w rozpędzonym "Nightlight" i już wiadomo, że band potrafi odnaleźć się w power metalowej konwencji. Tutaj John bristsas brzmi niczym Koltipelto z Stratovarius co jest miłym dodatkiem. Podobne emocje wywołuje przebojowy "Eternity" i znów wszystko brzmi tak jak powinno. Lekki i przyjemny jest "The Lost Empire" i znów echa Stratovarius, a nawet coś z Helloween. Znajomo brzmi "The Final Storm", który opiera się na sprawdzonych riffach i zagrywkach. Wtórne do bólu, ale miłe w odsłuchu. "The Dark Days" to również klimaty Stratovarius, ale już tego bez Timo Tollkiego. Nacisk położono tutaj na klimat i ta ballada nie jest taka zła. Coś z Firewind można uświadczyć w najostrzejszym utworze na płycie tj "Waves Of Mercury" i bez wątpienia to jest droga, którą powinien obrać zespół. Całości dopełnia mroczny, zadziorny "The Circle of Life", który przemyca patenty Firewind, czy właśnie Stratovarius. Bardzo udane podsumowanie całości.

Jeszcze sporo pracy przed Powercross, ale debiut na pewno udany i warty uwagi. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i power metalu. Dla fanów Stratovarius czy Firewind pozycja obowiązkowa. Jest kilka godnych zapamiętania hitów, jest też wtórność i odgrzewane kotlety. Najważniejsze, że wszystko zrobione ze smakiem i z pomysłem.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 21 października 2024

VOODOO CIRCLE - Hail to the king (2024)


 Będzie mi brakować  Alexa Beyrodta w Primal Fear, ale na szczęście można delektować się jego grą w jego zespole o nazwie Voodoo Circle. Mając ponownie w składzie Davida Readmana można działać cuda, zwłaszcza jeśli chce się tworzyć muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jego charyzmatyczny głos i rockowy feeling idealnie pasuje do muzyki, która jest przesiąknięta patentami Deep Purple, Whitesnake, Rainbow czy Led Zeppelin. Najnowszy album zatytułowany "Hail to the king" to już 7 studyjny album i co ciekawe to krążek, który śmiało można postawić wśród najlepszych. Ja osobiście ustawiam obok genialnego "Broken Heart Syndrome".

Okładka z czaszą w roli głównej przyciąga uwagę i jak dla mnie to najlepsza okładka jaką stworzył Voodoo Circle. Brzmienie zadziorne, soczyste i oddające klimat lat 80 czy 90. Gwiazdami płyty są przede wszystkim utalentowany David Readman, który mimo upływu czasu wciąż czaruje i imponuje umiejętnościami i techniką. Klasa sama w sobie. Alex Beyrodt to mistrz gitary i jego partie są niezwykle klimatyczne, pomysłowe i tutaj jest czym się zachwycać. Potrafi czarować i przenieść do złotych czasów muzyki Rainbow, Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin.Pełno tu świeżych riffów i partii gitarowych. Czysta magia.

Płytę otwiera "Lay down Your Lovin" , który jest tym do czego nas band przyzwyczaił. 100 % hard rocka w old scholowym wydaniu. Można delektować się finezją i pomysłowością. Dużo energię ze sobą niesie  zadziorny "Let it rock" i nic dziwnego, że wybrano go na singla. Na tej płycie najlepsze wrażenie robią rozbudowane i dłuższe kompozycje, gdzie stawia się na mroczny klimat i epickość. Na pierwszy ogień idzie stonowany i marszowy "On The Edge". Brzmi to naprawdę obłędnie i nawet coś z Black Sabbath z Tonym Martinem można uświadczyć. Echa "Broken Heart Syndrome" można usłyszeć w przebojowym "Sweet Little Sister" i ktoś tutaj się mocno wzorował na twórczości Whitesnake czy Scorpions.Znakomity hicior! To nie koniec perełek i zachwytów nad nowym krążkiem. Jeszcze ciekawszy wydaje się "Castles made of Glass", który mocno nawiązuje do "Stangers in us all" Rainbow. To co wyprawia Alex tutaj przyprawia o dreszcze i można słuchać i słuchać i nie ma się dość.  Podobne emocje wywołuje mroczniejszy i niezwykle klimatyczny "Stand Your Ground" i brzmi to obłędnie. Przejaw geniuszu! Marszowy i bardziej zadziorny "black Country" to hołd dla wielkich zespołów z lat 70 czy 80. Band tutaj prezentuje bardziej progresywne oblicze. Największy przebój na płycie to "Billy's Song", który również przemyca sporo elementów Rainbow, czy gry Ritchiego Blackmore;a Prawdziwa perełka i dla takich hitów warto zawsze czekać. Orientalne motywy w "Strangers in the night" też robią robotę. Przepiękny jest też nastrojowy "All For One", który ma zadatki na balladę. Kolejny hicior na płycie. Finał to tytułowy "Hail to the king" i znów przebłysk geniuszu i znakomita gra Alexa. Dużo dobrego się dzieje i tylko to potwierdza w jak znakomitej formie jest ekipa voodoo Circle.

Voodoo Circle nie nagrał jeszcze słabej płyty i znów potwierdzają swoją wielkość.  Mało kto tak znakomicie oddaje styl tak wielkich kapel jak Whitesnake, Deep purple czy Rainbow, a Voodoo Circle robi to bez większego problemu. Warto było czekać 3 lata na nowe dzieło od Voodoo Circle, a "Hail to the king" to w moim odczuciu ich najlepszy album od czasów "broken heart syndrome". Nic więcej nie trzeba dodawać.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 20 października 2024

NITROGODS - Valley of The Gods (2024)


 Gitarzysta Henny Wolter i perkusista Klaus Sperling to muzycy, którzy dobrze są znani fanom Sinner czy Primal Fear. Tam oddawali hołd dla Judas Priest, ale od 2010 r oddają hołd dla twórczości Motorhead, a wszystko za sprawą Nitrogods. Może i jest to kalka, może i nie ma w tym za grosz oryginalności, ale miło jest widzieć, że ktoś godnie kontynuuje spuściznę i dziedzictwo Motorhead. Takie kapele jak Nitrogods są też nam potrzebne. 5 latach przerwy band powraca z swoim 5 albumem studyjnym zatytułowanym "Valley of the Gods".

Tak jak w motorhead, tak i tutaj dzieli i rządzi utalentowane trio. Dwóch wspomnianych wcześniej muzyków nie trzeba przedstawiać. Mózgiem całej operacji jest basista i wokalista  Claus Larcher, który pod wieloma względami przypomina nam świętej pamięci Lemmiego. Mając taką charyzmę, drapieżność w głosie można tworzyć muzykę w klimatach Motorhead. Wszystkie elementy układanki tworzą spójną całość. Ze wszystkich płyt akurat najnowszy wskazałbym jako ta najlepsza w ich dorobku. Płyta bardzo dojrzała i przemyślana. Jest przebojowo, zadziornie i melodyjnie. Jest heavy metal, rock;n rolla i hard rocka. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.

Jakbym miał na coś ponarzekać to na skromną okładkę i troszkę zbyt długi materiał w moim odczuciu. To wejście w postaci "Left Lane to Memphis" i jest szybko i bardzo agresywnie. Przypominają mi się czasy "Inferno" czy "Kiss of death". Stary dobry motorhead wybrzmiewa w tym kawałku. Zniszczenie sieje też melodyjny "Shinbocker Kicker" i znów brzmi to tak dobrze, że ciężko do czegoś się przyczepić. Pozytywną energię i przebojowość niesie ze sobą "Valley of The Gods". Niech żyje rock;n roll! Troszkę inny w swojej konwencji jest "Last beer Blues", który zabiera nas w bardziej bluesowe rejony. Dalej znajdziemy "Broke and Ugly", który przepełniony jest patentami patentami Ac/DC. W tej konwencji Nitrogods też wypada bardzo dobrze. Pazur band pokazuje w agresywniejszym "Prime time error", czy "Gimme Bear", który jakieś echa Primal Fear też oczywiście mają. Końcówka płyty to energiczne i bardzo przebojowe "Ridin Out" czy "Breaking balls".

Nitrogods nie tworzy niczego odkrywczego, ale mało komu tak dobrze udało się oddać ducha starego dobrego Motorhead. Lemmiego nie ma i wiadomo że Motorhead też nie ma, ale dobrze że jest taki band jak Nitrogods, który nie boi się kontynuować dzieło tej wielkiej i kultowej kapeli. Takiej muzyki nigdy nie za dużo. Kto zna ten wie, że Nitrogods to band z potencjał, a kto nie zna ten niech odpala "Valley of the gods".

Ocena: 8.5/10

sobota, 19 października 2024

ENSIFERUM - Winter Storm (2024)


 "Thalassic" z 2020r to był naprawdę bardzo udany album i dowód na to, że Ensiferum ma jeszcze coś do powiedzenia w sferze folk metalu. Dużo ciekawych melodii i dobrze skrojonych motywów gitarowych. Oj działo się na albumie, choć do ideału sporo zabrakło. Teraz po 4 latach Ensiferum powraca ze swoim 9 albumem studyjnym  i "Winter Storm", który ukazał się 18 października nakładem Metal Blade Records jest jeszcze lepszym dziełem niż poprzednik.

Tym razem Ensiferum bardzo pozytywnie zaskakuje i nagrał bardzo dojrzały i przemyślany album. Przede wszystkim pojawiają się elementy folk metalu, ale też coś z power metalu czy melodyjnego death metalu, co czyni "winter storm" zabójczym albumem, który może trafić do szerokiego grona. Band jest doświadczony i znany w swoim środowisku i nigdy nie schodzili poniżej swojego poziomu, tak więc można brać w ciemno nowy album. Można tylko pozytywnie się zaskoczyć. Okładka miła dla oka i oddaje klimat płyty. Siła tej płyty tkwi w duecie gitarowym tworzonym przez Toivonena i Lindroosa. Panowie znakomicie się rozumieją i potrafią wykreować taki naturalny folkowy klimat. Jest w tym nutka tajemniczości i fińskiego chłodu. Pełno urozmaicenia i wciągających motywów. Płyta jest bardzo melodyjna i przebojowa, co tylko dodaje jej uroku. Do tego wszystkiego dochodzi bardzo miły dla ucha wokal Pekka Montina, który potrafi nadać całości klimatu i przebojowego charakteru.

Zawartość to tak naprawdę 43 minuty muzyki, która potrafi oczarować. Pomimo, że nie jest oryginalne, ani też ocierające się o geniusz. Trzeba przyznać, że podniosły "Aurora" sprawdza się jako intro. Buduje napięcie i pokazuje melodyjny aspekt tej płyty. Szybko wkracza przebojowy "Winter Storm Vigilantes",  w którym jest pełno elementów power metalu, jest energia i folkowy charakter. Co za hicior! Marszowy, bardziej epicki "Long cold winter of Sorrow and strife" to  7 minutowy rozbudowany utwór, który przemyca sporo elementów muzyki Orden Ogan. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia energiczny i pomysłowy "Fatherland", który pokazuje w jak świetnej formie jest Ensiferum. Co za pasja, drapieżność i świeżość bije z tego kawałka. Brawo Panowie! Madeleine Liljestam zalicza gościnny występ w lżejszym i bardziej nastrojowym "Scars in my heart". Jak dla mnie jest to słabszy moment tej płyty. Przebojowy "The howl" to granie bardziej nastawione na folkowy klimat. Troszkę za długi jest "From order to chaos", ale to nie oznacza że utwór jest słaby. To w dalszym ciągu znakomita dawka power metalu i folk metalu. Dużo dobrego się dzieje. Całość wieńczy rozpędzony "Victorious", który znów pokazuje nieco power metalowy aspekt Ensiferum. Mocna rzecz!

Nie jest to może najlepsze co nagrał ten zasłużony fiński band. Jednak to żywy dowód na to, że wciąż potrafią zmajstrować płytę na wysokim poziomie. Stać ich na pomysłowe hity, na wciągające motywy gitarowe. Bardzo udany miks folk metalu, melodyjnego death metalu i power metalu. Ensiferum znów błyszczy i pokazuje że to klasa sama w sobie.

Ocena: 9/10

piątek, 18 października 2024

ASTRAL DOORS - The End of it all (2024)

 


Ta kapela nie wymaga żadnego przedstawienia i wstępu. Szwedzki Astral Doors to jedna z tych kapel, która stara się iść ścieżką wydeptaną przez Ronnie james Dio. Mając za sitkiem Nilsa Patrika Johannsona to zadanie wydaje się do zrealizowania, bo Nilsa ma podobny styl śpiewania do Dio. Pierwsze płyty Astral Doors były genialne. Ostatnie lata nie były złe, ale gdzieś ten zespół zatracił swój blask i przebłysk geniuszu. Teraz po 5 latach powracają z nowym albumem i "The End of It All" wzbudza pozytywne emocje. Na tyle silne, że można rzec, że to jeden z ich najciekawszych albumów ostatniej dekady.

Jest smok na okładce i przypomina się okładka "Evil is Forever", muzycznie to wiadomo że nie udało się doścignąć klasyka Astral Doors, ale jest naprawdę bardzo dobrze. Nils w znakomitej formie wokalnie i nic u niego się nie zmienia. Cały czas sieje zniszczenie, pomimo że lata lecą.  Nordlund i Gesar stworzyli zgrany duet gitarowy, ale tym razem jakby ciekawsze zagrywki nam serwują. Może troszkę bym zmniejszył hard rockowe zapędy i bardziej skupiłbym się na heavy metalowym zacięciu.  Zwłaszcza druga połowa płyty, gdzie jest nacisk na klimat, na mrok i bardziej epicki wydźwięk to słychać, że był tu ogromny potencjał. Płyta na pewno jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie.

Piękna, okładka, niezmieniony skład, soczyste brzmienie i dużo muzyki w stylu Dio. Nic więcej do szczęścia nie trzeba maniakom takich klimatów. Genialne zaczyna się ten album. "Temple of Lies" to rasowy killer, który przywołuje na myśl najlepsze lata Astral Doors. Co za energia i rozmach. Słychać nawet pewne echa Civil War. Mocna rzecz i szkoda, że cała płyta nie jest właśnie taka. Takie utwory jak "Iron Dome" troszkę odstają. To dobry rockowy kawałek, ale nie ma błysku geniuszu. Solidny rockowy kawałek. Na pewno lepiej wypada mroczny "Vikings rise " i partie klawiszowe, mroczny klimat i ciężki riff robią robotę. Dalej mamy jeszcze melodyjny i zadziorny "Masters of The Sky", który również oddaje to co najlepsze w Astral Doors. Jednak to i tak nijak ma się wszystko kiedy wkracza melodyjny, klimatyczny i niezwykle przebojowy "The end of it all". Idealny kawałek, który pokazuje że mimo lat ten band wciąż potrafi rzucić na kolana. Mocna rzecz! Druga część płyty jakby ciekawsza, bardziej w stylu Dio i bardziej dojrzała. Jest stonowany, mroczny "Father Evil", który przemyca pewne patenty Black Sabbath. Uroczy jest "When clocks strikes midnight", gdzie pomysłowo wykorzystano orientalne melodie. Co za piękne wejście ma "A night in berlin" i znów jest błysk geniuszu. Właśnie w takich kompozycjach Astral Doors pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Na koniec epicki, bardziej rozbudowany "A Game of Terror" i znów band pokazuje na co ich stać. Przypominają się stare dobre czasy Astral Doors. Wszystko brzmi tak jak trzeba i jest w tym jakiś pomysł.

Mamy "Evil is Forever"  part 2? Nie, ten poziom na razie nieosiągalny dla Nilsa i spółki. Jednak wracają na właściwie tory i znów jest ten zapał, ta pomysłowość i już sporo killerów. Gdyby odrzucić rockowe zapędy i bardziej skupić się na heavy metalowym aspekcie, to byłoby jeszcze ciekawiej. "The end of it all" to i tak najciekawsza płyta tej grupy od bardzo dawna. Nie można pominąć tej pozycji!

Ocena: 8.5/10


FANS OF THE DARK - Video (2024)


 Szwedzki Fans of The Dark właśnie wrócił z 3 albumem studyjnym i w dalszym ciągu tworzą znakomity miks hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Działają od 2020r i już wypracowali swój styl i już mają swoich zaufanych fanów i najnowszy album zatytułowany "Video" przysporzy im nowych. Dawno nie słyszałem tak dobrze skrojonego hard rocka z nutką melodyjnego heavy metalu, gdzie czuć klimat lat 80. Jak ktoś lubi Dokken, Pretty Maids, a przede wszystkim Survivor ten z pewnością pokocha to co gra Fans of The Dark. Duży plus za nawiązanie do tematyki wypożyczalni kaset vhs. Płyta ukazała się 11 października.

Motorem napędowym zespołu jest wokalista Alex Falk, który swoją charyzmą i stylem śpiewaniem nasuwa na myśl lata 80. No ma w sobie coś takiego, co przenosi słuchacza do tamtych lat. Robi to wrażenie i jest tajną bronią Fans of the Dark. Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Oscar Bromvall, który stawia na klimat i finezje. Dużo dobrych melodii i riffów zostawił na tej płycie. Melodyjność i przebojowość, to jest to co jest siłą tej płyty. Od początku do końca słucha się tego z wielką przyjemnością. Otwierający "Meet me on the corner" troszkę trąci Ac/Dc z początku, ale potem utwór nabiera ciepłej rockowej barwy. Jest może i komercyjnie, ale od razu czuć klimat lat 80. Przepiękne wejście klawiszy mamy w przebojowym "Lets go rent a video", który przesiąknięty jest twórczością Survivor, ale nie tylko. O dziwo ta płyta kryje też bardziej metalowe kawałki i jednym z nich jest fenomenalny "The neon phatntom", który kipi energią i jest jednym z najlepszych utworów z całej płyty. Brawo za pomysłowy riff, melodię i wciągający refren. Coś z Demon z starych lat można uchwycić w stonowanym i klimatycznym "Christine" i znów band skradł mi serce. Prawdziwa hard rockowa perełka. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "The Wall" i to potwierdza jak wielki potencjał drzemie w tej grupie. Kocham takie dźwięki, takie klimaty. Jeden z najlepszych utworów na płycie, a może i najlepszy. Cudo! Syntezatory otwierają magiczny "Find Your love" i znów bije z tego szczerość, pomysłowość i klimat lat 80. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w przebojowym "The Dagger of Tunis", a całość zamyka nastrojowy "Savage Streets".

Coś to była za piękna podróż do lat 80. Ten klimat jest naturalny nie wymuszone, klawisze, wokal i układ melodii sprawiają, że można poczuć się żyjemy w tych czasach. Fans of The Dark to band, z którym trzeba liczyć się w hard rockowym świecie. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa. Takie utwory jak "The Wall" czy "The neon phantom" zostają na długo w pamięci.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 17 października 2024

KLYNT - Thunderous (2024)


 Nazwa Klynt nic mi nie mówiła i przyznaję, że jakoś wcześniej nie miałem styczności z muzyką tej kapeli. To pochodzący z Austrii band, który działa od 2008r i obrał sobie za cel granie miksu heavy/power metalu z elementami thrash metalu. "Thunderous" to ich 3 album pełnometrażowy i premierę miał 11 października i każdy kto lubi muzykę, gdzie są echa Iced Earth, Headhunter, Paradox czy Mystic Prophecy ten szybko odnajdzie się w muzyce Klynt. Potrafią grać na wysokim poziomie i tej płyty też nie można odpuścić.

Duże brawa za klimatyczną i mroczną okładkę. Jest intrygująca w takim stopniu, że zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Trzeba przyznać, że Klynt odrobił zadanie domowe i zadbał o to, żeby płyta była atrakcyjna dla potencjonalnego słuchacza. Soczyste i zadziorne brzmienie też robi swoje i dodaje uroku całości. Bardzo ważnym członkiem grupy jest wokalista David Dunkl, który potrafi odnaleźć się w wysokich rejestrach, a w niższych stawia na klimat. Klynt to przede wszystkim świetna współpraca gitarzystów Flaviusa Mirona i Patricka Hieblera, która przedkłada się na solidne i łatwo wpadające w ucho riffy i chwytliwe melodie. Jasne, że nie ma w tym przebłysku geniuszu, ani nad zwyczajnego, ale panowie odwalili kawał dobrej roboty.

Imponuje początek płyty. Jest przecież rozpędzony "World Destroyer", czyli taki bardziej melodyjny thrash metal i tutaj band zaskakuje pozytywnie. Jeszcze lepszy jest taki "Dagger", który brzmi jak mieszanka KK Priest i Iced Earth. Wokalista David pokazuje tutaj swój potencjał. Mocna rzecz! Dużo melodyjnego grania dostajemy w "Sacrifeist", z kolei "Payment in blood" jest bardziej toporny i stonowany. Band znakomicie odnajduje się w dłuższych i bardziej rozbudowanych kompozycjach i dobrze to słychać w rozpędzonym "Thoth cast his curse". Power metalowe patenty słychać w takim przebojowym "Gunslingers". Ballada "Monuments" dobra, ale nie robi większego wrażenia.9 minutowy "Taureon" pełen różnych dodatków, smaczków i pełen wigoru. Co za moc i dbałość o melodie i partie gitarowe. Bardzo dobrze to brzmi! Całość wieńczy równie udany "Thunderous", który pokazuje potencjał grupy i idealnie podsumowuje zawartość i styl grupy.

"Thunderous" to pozycja obowiązkowa dla maniaków thrash metalu, jak i tych co siedzą w heavy/power metalu. Band ma pomysł na siebie i idzie za tym jakość. Panowie dają czadu i tak powinien brzmieć miks heavy/power metalu i thrash metalu. Pozycja obowiązkowa dla maniaków takiej mieszanki, a sam band zasługuje na pochwałę i dalsze śledzenie ich poczynań.

Ocena: 9/10

PARAGON - Metalation (2024)


 
Każdy z nas ma takie zespoły, na które może zawsze liczyć, które nigdy nas nie zawodzą i zawsze grają swoje i wciąż na wysokim poziomie. Niemiecki Paragon, to jeden z tych zespołów, które uwielbiam i które nigdy mnie nie zawodzą. Panowie są na scenie od 1990r i dali się poznać jako niemiecka potęga heavy/speed metalu z dużą dawką power metalu. W ich muzyce słychać elementy Grave Digger, Iron savior czy Gamma ray. Swoje piętno na muzyce Paragon odcisnął bez wapienia Piet Sielck, który odpowiada za brzmienie większość płyt Paragon. Echa Iron Savior są i tego nie da się uniknąć. "Metalation" to najnowsze dzieło Niemców i to już album nr 13. Co ciekawe okładka przypomina trochę te wczesne i jest wojownik z "chalice of Steel" czy tarcza z "Steelbound". Dostajemy rasowy i typowy dla zespołu materiał. Nie ma niespodzianki, a to świetna wiadomość. Płyta ukaże się 8 listopada nakładem Massacre Records.

Kocham w tym zespole, że wiem co mnie czeka, że dostanę to co zawsze. Od czasu wydaniu "Force Of Destruction" band po prostu błyszczy i pokazuje, że to prawdziwa potęga niemieckiego heavy metalu. Potęgą i znakiem rozpoznawczym Paragon jest bez wątpienia charyzmatyczny i jedyny w swoim rodzaju wokalista Andreas Babuschkin. Jego wokal nadaje całości mocy i drapieżności. Lata lecą,  a głos Andreasa wciąż robi wrażenie. Nie można też zapomnieć o zgranym duecie gitarowym, który tworzą Martin Christian i Jan Bertram. To gitarzyści, którzy znają się na swojej robocie i nie mają problemów z tworzeniem ostrych, agresywnych riffów, wciągających melodii, czy przemyślanych i pełnych polotu solówek. Wszystko się zgadza. Minus? No nie jest to drugi "Force of Destrucion"

Jak najlepiej rozpocząć album? No oczywiście, że od szybkiego, zadziornego killera, który oddaje to co  najlepsze w muzyce Paragon."Fighting the Fire" to Paragon jaki kocham. Szybki, agresywny, przebojowy, który pokazuje piękno niemieckiej sceny heavy metalowej. Co za moc! Wielkim hitem tej płyty jest pomysłowy "Slenderman" i tutaj wszystko imponuje. Począwszy od pomysłowego riffu, łatwo wpadającego w ucho refrenu. Paragon w najlepszym wydaniu i ja chcę więcej tego typu killerów! Troszkę słabszy jest "Batallions", który jest bardzo dobry w swojej konwencji, ale już tak nie zaskakuje. Nie mogło zabraknąć bardziej epickiego i marszowego kawałka, który sieje zniszczenie za sprawą mrocznego klimatu i epickości. Taki jest "Beyond the Horizon", który ma coś z "Blood & Iron". Na płycie  nie brakuje szybkich, agresywnych kawałków i taki "Marionet" to potwierdza. Pewne echa "painkiller" judasów można uchwycić w agresywnych "The haunted house". Tytułowy "Metalation" to znów ukłon w stronę mroczniejszego grania i przykład, że można grać atrakcyjny toporny heavy metal w niemieckim wydaniu. Końcówka płyty to stonowany i nastrojowy "My asylum", a na dokładkę mamy na nowo zagrany "Hellgore" z "Screenslaves".

To było pewne, że Paragon nie zawiedzie i wyda kolejny świetny album. Mocne riffy, soczysty wokal, przebojowy refren i przemyślane solówki. Płyta kipi energią, przebojowością i mimo kilku słabszych momentów to jest to prawdziwa uczta dla maniaków takiego graniu, a przede wszystkim fanów Paragon. Można brać w ciemno!

Ocena: 9/10

środa, 16 października 2024

SPEEDRUSH - Division Mortality (2024)


 Po 8 latach od wydania debiutu wraca grecki Speedrush, który skupia się na graniu speed/thrash metalu.  "Division Mortality" to drugi pełno metrażowy album młodej formacji i to w dalszym ciągu kawał dobrze skrojonego speed/thrash metalu. Jest klimat lat 80/90, jest nacisk na agresywność, szybkość i melodyjność. Jest w tym trochę muzyki Destruction, slayer, czy Exciter. Panowie potrafią grać i nowy materiał to kawał porządnego grania, które zasługuje na uwagę.

Płyta ukazała się 11 października roku 2024 nakładem Jawbreaker Records. Okładka średnia i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Brzmienie dobre, pasujące do tego co gra zespół. Można było dopracować bardziej te elementy.  Dobrze spisuje się na tej płycie duet gitarowy tworzony przez Nick Ratmana i Tasosa. Panowie stawiają na szybkość, agresję i melodyjny aspekt partii gitarowych. Nie brakuje ciekawych i intrygujących momentów, które potrafią zapaść w pamięci. Kawał dobrej roboty, choć nie ma w tym niczego nowego, odkrywczego. Całość bardzo dobrze spina wokal Nir Beera, który nadaje całości thrash metalowego pazura. Nie jest to idealny wokalny,  ale jego barwa pasuje do tego co gra Speedrush.

Słuchając płyty od razu serce potrafi skraść dynamiczny, przebojowy "Ride With Death". Bardzo udana mieszanka speed metalu i thrash metalu, a wszystko podane w melodyjnej oprawie. Wszystko jest na miejscu, a band robi tak dobre wrażenie, że chce się poznać resztę utworów. Thrash metal pełną gębą dostajemy w rozpędzonym "Feeding The Carnivores", z kolei motyw przewodni "Sons of Thunder" jest pomysłowy i pokazuje, że band ma pomysł na siebie i potrafią grać na wysokim poziomie. Minus? Band serwuje nam kompozycje w podobnym klimacie i choć taki "Blood Legacy" czy "Iron Wisdom" są udane, to już ta koncepcja troszkę na dłuższą metę staje się przewidywalna. Rozbudowany "Beyond the Vortex" jest nieco bardziej progresywny, bardziej klimatyczny i pokazuje troszkę inne oblicze zespołu.

Grecka scena heavy metalowa słynie bardziej z epickiego grania i wolę ich w takim wydaniu. Speedrush pokazuje, że thrash metal tam też ma się dobrze. Nowy album tej grupy jest udany i pełen soczystych riffów. Troszkę zabawę psuje brak elementu zaskoczenia i troszkę tak na jedno kopyto. Mimo pewnych wad, warto posłuchać!

Ocena: 7/10

wtorek, 15 października 2024

STAR RIDER - Outta Time (2024)

 


Uwaga! Francuska scena heavy metalowa nie śpi i właśnie wypuściła na świat prawdziwą bestię. Działający od 2021r młody band o nazwie Star Rider to tajemna broń francuskiej sceny heavy metalowej. To odpowiedź na ostatnie sukcesy takich kapel jak traveller czy Riot Cioty. "Outta Time" to debiut, który pokazuje, że Star Rider to coś więcej niż kolejny band grający heavy/speed metal utrzymany w klimatach lat 80. To band, który ma pomysł na siebie, na kompozycje, ale ma też odpowiednie wyszkolenie technicznie. Stać ich na wiele i płyta "Outta Time" to tylko potwierdza. To już kolejna miła niespodzianka roku 2024.

Nie dajcie się zwieźć tej nieco kiczowatej okładce, bowiem za nią kryję się świetna muzyka, która potrafi wyrwać z kapci. Star Rider to nie tylko pomysłowość i wehikuł czasu do lat 80, to przede wszystkim jakość, dbałość o detale i umiejętność wykorzystania patentów nwobhm, speed metalu i klasycznego heavy metalu, by stworzyć coś godnego uwagi. Brzmienie wzorowane na latach 80 też jest miłym dodatkiem. Band zadbał o każdy szczegół, by to brzmiało autentycznie i szczerze. Star Rider to przede wszystkim wyrazisty i charyzmatyczny głos Kima Saxxa. Trzeba przyznać, że potrafi oczarować swoim głosem i od razu kupić słuchacza od pierwszych dźwięków. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Duet gitarowy tworzony przez Deth/Charly imponuje dynamiką, zadziornością i pomysłowością na riffy i solówki. Panowie dają czadu i pokazują, że stać ich na wiele.

Nie ma czasu na zabawę w kotka i myszkę i Star Rider od razu daje killer w postaci "Outta Time". Co znakomita dawka speed metalu i do tego wpływy Nwobhm. Wszystko brzmi tak jak powinno i choć nie ma za grosz oryginalności, to dostarcza sporo frajdy. Nie trafia do mnie w 100 procentach "Rock Muscle, który jest tylko solidny. O wiele ciekawszy jest energiczny "Resistance", który przemyca trochę elementów iron maiden. Klasyczny heavy metal daje o sobie znać w prostym "Deal breaker", gdzie coś z judas priest można wyłapać. Kolejna szybka galopada to "Shoot To kill" i te partie basowe wpadają w ucho. Ktoś nasłuchał się Iron maiden.Jest energia i pazur! Podobne emocje wywołuje zadziorny "Angle Mort", nieco hard rockowy, ale bardzo przebojowy "Rings Of Saturn", czy szybki "Hell Breaks Loose", które stanowią trzon tej płyty. Końcówka płyty bardzo emocjonująca i pokazująca w pełni potencjał grupy.

"Outta Time" to płyta energiczna, urozmaicona i oddająca klimat lat 80. Takich płyt w ostatnim czasie jest pełno. Na szczęście francuski Star Rider ma pomysł na siebie i kompozycje. Pełno wciągających melodii, zadziornych riffów i nie sposób się nudzić przy muzyce francuskiego Star Rider. Czekamy na więcej muzyki od tych panów!

Ocena: 8.5/10

IGNITOR - Horns and Hammers (2024)


 Kto by pomyślał, że amerykański Ignitor jest na scenie 21 lat. Czas szybko leci, ale na przestrzeni lat band nie przebił się do czołówki epickiego heavy/power metali. Marka dobrze znana fanom gatunku, ale to band drugiej ligi, który trzyma bardzo dobry poziom, ale to przede wszystkim solidne rzemiosło. Kto szuka powiewu świeżości, czy zrywu i przebłysku geniuszu to tego tu nie znajdzie. 3 października ukazał się nowy krążek grupy, który nosi tytuł "Horns And Hammers" i to nakładem metal on metal records. Fani Manilla Road, Cirith Ungol czy Manowar powinni posłuchać co tam zmajstrował Ingitor tym razem.

Okładka robi robotę i zachęca by sięgnąć po nowe dzieło Ignitor. Troszkę przypomina okładki Blazon Stone czy Rocka Rollas. Samo brzmienie też nieco przybrudzone i oddające klimat lat 80. Od strony technicznej jest naprawdę dobrze. Ignitor to przede wszystkim doświadczony wokalista Jason Mcmaster, którego charyzma i styl śpiewania idealnie współgra z stylem grupy. Od strony partii gitarowych jest dobrze, ale duet Stuart Laurence i Robert Williams nie wykraczają poza pewne ramy. Serwują nam ograne riffy i takie melodie, które dostarczają emocji, ale jakoś brakuje w tym błysku geniuszu i powiewu świeżości. Ignitor nie robi nic nadzwyczajnego i serwują po prostu solidny heavy metal, który jest miły w odsłuchu.

Na plus zaliczam na pewno melodyjny i przebojowy otwieracz "Horns and hammers", który pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał. Stonowany i nieco w klimatach doom metalu "Dark Horse" nie jest zły i w swojej konwencji broni się. Klimat lat 80 unosi się nad prostym i łatwo wpadającym w ucho "Cyber Crush". Warto też pochwalić za taki tradycyjny i marszowy "Taking up With Serpents", gdzie unosi się epickość i jest w tym wszystkim pomysłowość. Uroczy jest przewodni motyw w "Ferecious the martys" i do tego ta partie klawiszowe i nutka progresywności. Jeden z ciekawszych momentów na płycie. Rycerski klimat można wyłapać w agresywniejszym "Chaos Maximus Eternal". Riff robi robotę. Reszta dobra i jakoś niezbyt wybijająca się. Band serwuje nam solidną porcję heavy metalu.

Ignitor to rozpoznawalna marka, ale jakoś nie potrafią wyjść ze strefy solidności i rzemiosła. Niby potencjał jest na coś więcej, ale jakoś zespół nie potrafi się przełamać.  Płyta dobra do posłuchania i potrafi umilić czas, ale czy ktoś będzie pamiętał o tej płycie za kilka miesięcy? Pewnie nie. Ignitor swoje zrobił, ale ja czekam na jakąś perełkę od tej formacji. Może kiedyś się doczekam...

Ocena: 7/10


poniedziałek, 14 października 2024

CLEANBREAK - We are The Fire (2024)

 

Kariera Jamesa Durbina nabiera rozpędu. Kto by pomyślał, że uczestnik amerykańskiego Idola zajdzie tak daleko i będzie rozpoznawalny? Jego głos jest mocny, wyrazisty i wpasowuje się w stylistykę heavy/power metalową, ale również coś z pogranicza hard rocka. Ma spore możliwości i niesamowity talent. Nic dziwnego, że tak przyciąga fanów takich dźwięków. W ramach solowej kariery wydał już dwa albumy, z czego debiut robił największe wrażenie. Kolejny band to Cleanbreak i tutaj również mamy na koncie dwa albumy. Najnowszy "We are The Fire" też niestety jest troszkę słabszy od swojego poprzednika. Mimo pewnych wad i mniejszej siły rażenia to wciąż muzyka na wysokim poziomie. Płyta ukazała się 11 października nakładem Frontiers records.

Durbin to wiadomo gwiazda i motor napędowy Cleanbreak. Trzeba pamiętać, że ten band to również utalentowany gitarzysta Mike Flyntz, który stawia na pomysłowe riffy i bardziej złożone melodie. Potrafi odnaleźć się na heavy/power metalowej płaszczyźnie, ale potrafi zagrać bardziej w klimatach hard rockowych. Jednak mimo wszystko czuć lekki spadek formy, a przede wszystkim pomysł na kompozycje w niektórych momentach wymagały by dopracowania i nieco urozmaicenia. No jak Frontiers Records to jest też obecny pan Del vecchio, który znów tworzy klimatyczne partie klawiszowe. Wnoszą melodyjny aspekt i nutkę progresywności. Sama zawartość płyta dostarcza sporo frajdy i każdy kto lubi miks heavy/power metal z dużą dawką hard rockowego feelingu ten szybko pokocha to wydawnictwo.

Końcówka płyty robi największe wrażenie. Taki hard rockowy "Start to Breathe" z ciekawym motywem gitarowym i wciągającym refrenem to rasowy hicior, który potrafi oczarować od pierwszych sekund. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Agresywny "We are The Fire" to już bardziej heavy/power metal, w który są echa Masterplan czy Primal Fear. Co za energia i drapieżność napędza zamykający "Resilience in our Souls" to istny majstersztyk i przykład jaki potencjał drzemie w Cleanbreak. Mocna rzecz! Początek płyty nie jest zły, bo przecież jest otwierający "warriors Anthem", który przemyca hard rockowe patenty, ale ten epicki rozmach też potrafi oczarować. Hitów nie brakuje i jednym z nich jest rockowy "Never Gone" i dobrze się tego słucha. Pomysłowo to wyszło i próbowali nas zaskoczyć  tutaj. Nie do końca przemawia do mnie solidny "Unbreakable" , który nie wiele wnosi do płyty. Jest jeszcze "Can't Lose Hope", który kipi energią i przebojowością. Taki miks heavy metalu i hard rocka tutaj zdaje egzamin. "Breathless" jakiś taki młodzieżowy i nadający się na stadiony utwór o hard rockowym zabarwieniu. Brawa się należą za piękną balladą "Love Again", w którym pewna echa Magnum czy Whitesnake są słyszalne. Kawał dobrej roboty!


Cleanbreak dał nam 40 minut naprawdę udanej muzyki, który przemyca patenty heavy/power metalu i hard rocka. Mamy hity, ciekawe melodie i świetnego Durbina, który wciąż błyszczy. Miło jest widzieć, że jego kariera nabiera rumieńców i wciąż tworzy nową muzykę. Najlepsze jest to, że to wciąż wysoki poziom. Brawo! Warto posłuchać, bo panowie nie zawodzą!

Ocena: 8/10

sobota, 12 października 2024

GLORIUS - Renacer (2024)


 Nazwa glorius nic mi nie mówiła. Nadarzyła się okazja, by to zmienić. "Renacer" to najnowsze dzieło zespołu Glorius, który pochodzi z Boliwii. Band działa od 2019r i najlepsze w tym wszystkim jest to, że grają neoklasyczny heavy/power metal, który przemyca patenty Yngwiego Malmsteena, Magic Kingdom, czy Galneryus. Czerpać garściami od najlepszych to połowa sukcesu, bo trzeba jeszcze to umiejętnie podać, by brzmiało świeżo i na równie wysokim poziomie. Ta sztuka tej młodej kapeli się udało, a drugi album zatytułowany "renacer" po prostu zachwyca.

Okładka troszkę taka kiczowata i nie zdradzająca co tak nas naprawdę czeka. Jednak zawartość już robi wrażenia. Jest energia, ciekawe pomysły, jest sporo starego dobrego neoklasycznego power metalu, a całość jest bardzo równa i trzyma wysoki poziom. Do ideału nie wiele zabrakło. Przepięknie układa się współpraca klawiszowca Mauricio i gitarzystą Johnem Pavlo. Od razu słychać chemię między nimi i ona jest motorem napędowym w muzyce Glorius. Nie można zapomnieć o wszechstronnie uzdolnionym wokaliście o imieniu Victor. Odnajduje się w wysokich rejestrach, potrafi nadać klimat i przebojowego charakteru. Wszystkie elementy łączą się w spójną całość.

Najpierw wkracza klimatyczne intro, a potem "Renacer", który daje wyraźny sygnał co band gra i w jakim kierunku chce pójść. Dobrze się tego słucha i dostarcza sporo radości. Brakuje takiego grania i na takim udanym poziomie. Jeszcze piękniejszy i barwniejszy jest "Salvame" i co za ekspresja mocy i talentu zespołu. Robi się co raz ciekawiej. Neoklasyczny power metal w najlepszym wydaniu dostajemy w energicznym "Capitan", z kolei nastrojowy, stonowany "Mi Vida Tu Vida" to kompozycja, która uderza w nasze emocje. Łapie za serce i porusza swoim przepięknym klimatem. "Fantasia Barroca" to instrumentalny kawałek, który pokazuje że band ma spory potencjał i umiejętności. Balladowy "Amor Infinito" troszkę zbyt długi i taki trochę monotonny. Całość wieńczy nastrojowy i bardziej energiczny "Dios", który znów pokazuje to co najlepsze w Glorius.

Wiadomo, że tym albumem Glorius ameryki nie odkrywa i również nie wprowadza rewolucji w neoklasycznym power metalu. Robią swoje, czerpią od najlepszych zespołów tego gatunku, ale robią to bardzo dobrze i tworzą ciekawe kompozycje, które potrafią zapaść w pamięci. Bardzo miłe zaskoczenie roku 2024.

Ocena: 8.5/10

FELLOWSHIP - The Skies Above Eternity (2024)


 Jest i druga płyta od czarodziejów z Fellowship, który przywraca wiarę w brytyjski power metal. "The Skies above Eternity" to długo wyczekiwany następca "The saberlight chronicles", który w dalszym ciągu kontynuuje podróż tej młodej formacji w klimaty fantasy. Tym razem poza wyraźnymi wpływami Power Quest, Majestica, czy Twilight Force, można doszukać się pewnych elementów japońskiego power metalu spod znaku choćby Galneryus. Debiut zawiesił wysoko poprzeczkę i byłem ciekaw czy Fellowship utrzyma wysoką formę.

Tak udało się utrzymać wysoki poziom artystyczny płyt, choć można odnieść wrażenie, że płyta nie robi już takiego efektu "wow" co właśnie debiut. W dalszym ciągu band gra swoje, trzyma się swojego stylu i to już ciężko czymś bardziej zaskoczyć. Miło jest słyszeć, że band czerpie garściami z klasyki i oddaje hołd najlepszym power metalowym zespołom i daje też troszkę od siebie. Wykonania, aranżacje, ozdobniki robią wrażenie. Nie brakuje chwytliwych melodii, wyrazistych riffów, wciągających refrenów  i tego klimatu fantasy. Wszystko się zgadza.Wosko/Browne w dalszym ciągu czarują swoją grą i przepięknymi solówkami. Panowie znają się na swojej robocie. To słychać od pierwszych sekund. Jest jeszcze specyficzny wokal Matthew Corry,  który nie każdemu przypadnie do gustu. Tu słychać, że się rozwinął i jest bardziej pewny siebie. Pasuje do muzyki fellowship.

Już otwieracz "Hold Up your hearts" to taki klasyczny power metal i swoista kontynuacja stylu z debiutu. Jeszcze ciekawszy jest melodyjny "Victim",który potrafi kupić słuchacza klimatem i wpływami japońskiego power metalu. Motyw przewodni w "The Bitter  winds" wyróżnia się i jest godny zapamiętania. Fellowship właśnie w takich kompozycjach błyszczy najbardziej."Eternity" też momentami brzmi jak hołd dla mistrzów z Galneryus. Fellowship nie robi kalki, a wykorzystuje pewne patenty i wplata w swój styl. Echa Power Quest i Helloween przewijają się w "King of Nothing" i to rasowy hicior. "A New Hope" jest przesiąknięty twórczością Majestica i troszkę za słodko jak dla mnie.

Fellowship robi swoje i trzyma wysoki poziom. Klimat fantasy, przepiękne solówki, słodkie melodie i podniosłe refreny. To wszystko jest, choć już nie ma takiego zaskoczenia i takiego zniszczenia jak na debiucie. Płyta obowiązkowa dla fanów power metalu.

Ocena: 9/10

czwartek, 10 października 2024

GRAND MAGUS - Sunraven (2024)


 Kiedy mam ochotę posłuchać czegoś z rejonów doom metalu, to często sięgam po wydawnictwa Grand Magus. Mają ciekawy styl i nie brakuje w tym heavy metalowego pazura i stylistyki.  Mroczny klimat, specyficzny wokal Jb Christofferssona i jego dbałość o detale w partiach gitarowych sprawiają, że ten band to klasa światowa. Miło wspominam przede wszystkim "Iron Will' czy " "Swords Songs", a tak w ogóle to nigdy nie zeszli poniżej pewnego poziomu. Na najnowszym krążku "Sunraven" też nie schodzą poniżej swojego poziomu, ale to też nie jest najlepsze dzieło szwedów. Płyta ukażę się 18 października 2024 nakładem Nuclear Blast.

Mamy tu wszystko co przesądza o stylu Grand Magus. Mroczne i nieco przybrudzone brzmienie, te ich pomysły na melodie, czy mocne i wyraziste riffy. Specyficzny wokal Jb i duża dawka heavy/doom metalu. To wszystko jest. Tylko, że kompozycje takie bez zaskoczenia i nie poczułem, że mam do czynienia z arcydziełem. To kolejna solidna płyta od Grand Magus.

Co do zawartości, to mamy przebojowy "Skybound", który przemyca troszkę hard rockowego feelingu i troszkę jakoś zaleciało mi gdzieś poniekąd Spiritual Beggers. Marszowy, stonowany i drapieżny "The Wheel Of Pain" przykuwa uwagę i imponuje pomysłowością Grand Magus. Za takie kompozycje ich kocham, znów błyszczą jak starych dobrych lat. No jest moc, choć nie graja tutaj szybko czy agresywnie. Tytułowy "sunraven" dobry, ale jakoś nie sieje zniszczenia i czegoś mi tu brakuje. Nutka hard rocka pojawia się w "Winter Storms" i tutaj też czuje lekki niedosyt. Troszkę zabrakło pomysłu, bo w pełni dopracować te kawałki. Złe wrażenie zaciera klimatyczny, mroczny i posępny "The Black Lake" i jakoś przypomniały mi się złote lata Black Sabbath. Prawdziwa perełka. Band przyspiesza w "Hour of the wolf" i muszę powiedzieć, że szczęka mi tu opadła. Co za energia, drapieżność i pomysłowość. Grand Magus pokazuje w pełni swoją moc! Riff w "Heorot" też potrafi oczarować słuchacza i ukazuje również melodyjny i epicki aspekt Grand Magus. Kolejna mocna rzecz na płycie. To wejście perkusji i gitar w "The end belongs to You" imponuje i to wielkie zakończenie tej płyty. Rasowy Grand Magus i ten utwór uchwycił wszystko to co jest najpiękniejsze w muzyce tej grupy.

Nie da się ukryć, że są słabsze momenty, pewne niedociągnięcia. Każdy kto kocha Grand Magus pokocha i nowe dzieło. Kolejna dawka killerów, perełek i utworów , które oddają to co najlepsze w ich muzyce. Ten klimat, ten mroczny feeling, specyficzny wokal Jb i te epickie motywy. Wszystko się zgadza i troszkę szkoda, że band nie dopracował ten album, bo był potencjał na coś wyjątkowego. Nie zmienia to faktu, że nie można pominąć premiery nowego albumu Grand Magus.

Ocena: 8.5/10