Strony

sobota, 30 kwietnia 2022

SAFFIRE - Taming the Huricane (2022)

"Taming the Huricane" to już 4 album w dyskografii szwedzkiej formacji o nazwie Saffire. Panowie dzielnie grają od 2015 r i mogą się pochwalić z pewnością techniką i pomysłem na swój styl. Niby określają swój styl jako mieszankę progresywnego metalu i hard rocka. Co do heavy metalu i hard rocka, ale jakoś specjalnie nie uświadczyłem progresywnych patentów. Jeśli już są to w nie wielkiej ilości. "Taming the huricane" to jeden z tych wydawnictw, które trzeba usłyszeć, które trzeba mieć w swoich zbiorach. Kapela podchodzi do tematu na poważnie i bierze na tapetę kunszt Rainbow czy Deep Purple i nie boją się czerpać z tych kapel. Jest klasycznie, jest pazur i duża dawka świetnych partii gitarowych. Przeżyłem naprawdę miłe zaskoczenie.

Ciężko mi się odnieść do tego co band grał wcześniej bo jakoś nie było okazji poznać dogłębnie ich twórczości. To co usłyszałem tutaj na pewno robi wrażenie. Klawiszowiec Dino Zuzic nadaje całości klimat i nie raz przenosi nas do lat 70 czy 80. Jest klasycznie, ale też z pomysłem. Kawał dobrej roboty robi na pewno gitarzysta Victor Olsson, który stawia na pomysłowe riffy i chwytliwe melodie. Słychać, że czerpał od najlepszych i to nic złego. Od strony technicznej wszystko jest tak jak być powinno i jeszcze Tobias Jansson na wokalu. Tak znamy go choćby z Evil Masquerade i gdy się wsłuchamy w oba zespoły to można doszukać się podobieństw.

Wracając do "Taming the huricane" to już otwieracz "Triumph of the Will" jasno wyznacza kurs zespołu. Słychać sporą dawkę hard rocka i to tego jaki kocham. Te wpływy Rainbow czy Deep Purple są urocze. Taki przebojowy "Mr. Justified" mocno nawiązuje do hitów Rainbow. Mocny riff, chwytliwa melodia i łatwo w padający w ucho refren i już hit gotowy. Uroczy jest bardziej stonowany i klimatyczny "Read between the Lies" i tutaj kłania się Rainbow z czasów Dio. "Silver Eyes" czy tytułowy "Taming the Huricane" to kolejne mocne pozycje, które oddają w pełni klimat płyty jak i potencjał grupy. Końcówka płyty jest bardziej emocjonalna i jeszcze bardziej nastrojowa. Piękna ballada w postaci "Flight of a thousand wings" czy hicior jakim jest "Roses" tylko dodają smaczku do całości.

Do perfekcji troszkę brakuje nowemu wydawnictwu szwedów. Nie wszystko może jest idealne, ale nie zmienia to faktu że jest to płyta dojrzała i z górnej półki. Znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. Nie brakuje nawiązań do klasyków typu Rainbow czy Deep Purple, co mnie bardzo cieszy. Wpisuje "Taming the huricane" do ulubionych płyt z roku 2022.

Ocena: 8.5/10
 

piątek, 29 kwietnia 2022

GLADENFOLD - Nemesis (2022)


 Jakiś czas temu trafiłem na utwór Gladenfold, który zwiastował ich najnowszy album zatytułowany "Nemesis", Stwierdziłem, że zapowiada się ciekawie choć nigdy na nich nie trafiłem. Dzisiaj ma premierę trzeci album tej fińskiej grupy, która gra mieszankę power metalu i melodyjnego death metalu. Czy warto było czekać? Czy rzeczywiście jest to kolejna perełka roku 2022? Okładka robi wrażenie, a jak muzyka?

Od strony technicznej album robi wrażenie. Jest rozmach, jest mocne brzmienie i dużo smaczków. Do tego te symfoniczne ozdobiki. Wszystko niby ładnie, ale coś kuleje. Problem tkwi raczej w samych kompozycjach. Mam wrażenie, że brakuje nieco zdecydowania i bardziej konkretnych pomysłów. Fragmenty są świetne, ale momentami jakieś to chaotycznie. Dobrze to odzwierciedla "chiarias blessing". Niby jest moc, epickość, ale te zwolnienia nie potrzebne. Gitarzyści Matthias i Tokestaraja się jak mogą, ale brakuje ikry i finezji w tym wszystkim. Troszkę to zagrane nieco jakby na siłę.  Tę rutynę nieco przełamuje "Stone of storms"  czy tytułowy "Nemesis" który stawia na agresywny charakter. "Revelations" czy "broken" wykazują  elementy symfonicznego metalu, ale wszystko znów bez pomysłu. 

Mialo być ciekawie i z pomysłem. Miało być wielki wydarzenie dl fanów. Album jak dla mnie nie równy i jest przerost formy nad treścią. Posłuchać można i czasami jest zachwyt, ale ostatecznie nie wiele zostaje w pamięci. Szkoda. 


Ocena :5.5/10

AERODYNE - Last days of Sodom (2022)


 W kategorii hard rocka szwedzki Aerodyne nie wiele zdziałał. Prezentował klasę średnią i coś trzeba było z tym zrobić. Band postanowił pójść w kierunku melodyjnego power metalu. Oczywiście jakieś echa hard rocka można uchwycić, ale jest tego nie wielka ilość. "Last days of sodom" to album numer 3 i został wydany przez Rock of Angel Records. Wiem jedno na pewno. To ich najlepszy album.

Płyta na pewno jest melodyjna, przemyślana i poukładana. Swoje umiejętności rozwinął wokalista Marcus Heinonen, który obecnie brzmi bardziej zadziornie i wkłada w to sporo serca. Z kolei Daniel i Johan dbają o melodyjne zaplecze albumu i ciekawą warstwą instrumentalną. Nie wszystko wyszło idealnie, ale jest naprawdę dobrze i nie brakuje interesujących kompozycji. Spory plus za "Angaband", który przypomina nieco Edguy, czy Revolution Renaissance. Słychać od razu, że to soczysty power metal. Dobrze wpada w ucho przebojowy "Razors Edge" i to świetny dowód na to, że band grać potrafi i to na całkiem przyzwoitym poziomie. Znajomo brzmi "dust to Dust" i ten riff już gdzieś wcześniej był zagrany, ale czy to coś złego? Band trzyma się sprawdzonych patentów i tego im nikt nie zakaże. Dużo energii jest w rozpędzonym "Whirlwind of Fire". Hard rock jest na pewno w "Endgame" ale jest to zagrane z pomysłem i słychać że band w końcu znalazł złoty środek na swój styl. Potrafią też zagrać z pazurem i z pasją jak w tytułowym "Last days of sodom". Podobne emocje wywołuje energiczny "100 days of death". Całość wieńczy rozbudowany "children of the sun", który ukazuje nieco  bardziej progresywne oblicze zespołu i z pewnością bardziej heavy metalowe. No jest dobrze i przez te 8 minut nie nudzi się.

Wiecie co? Aerodyne nagrał naprawdę udany album i jak na ich możliwości to wręcz bardzo dobry. Mają potencjał, ale jeszcze nie został w pełni wykorzystany. Troszkę podrasować perkusję, brzmienie i nieco dać ostrzejsze riffy i już będzie się więcej dziać. Póki co jest dobrze i płyta zasługuje na uwagę, a band na brawa że w porę obrał właściwy kierunek. Tak trzymać !

Ocena 7/10

środa, 27 kwietnia 2022

ANVIL - Impact Is imminent (2022)


 Najlepsze lata kanadyjski anvil ma już dawno za sobą i choć nie wiele mają do zaoferowania fanom heavy metalu to nie zniechęcają się i nagrywają kolejne albumy. Z czegoś trzeba żyć, a poza tym odnoszę wrażenie, że Anvil troszkę idzie w ilość wydanych płyt, aniżeli jakość. "Impact is imminent" to 19 album tej formacji i nic też nowego nie  wnosi do twórczości tej grupy. Szanować, szanuje, ale jakoś od kilkunastu lat band nie nagrał niczego godnego uwagi i taka jest prawda. Niestety, ale najnowsze dzieło, które ukaże się 20 maja nakładem AFM records to też średniej klasy heavy metal.

Typowy album Anvil i nic ponadto, tak można by opisać owy album. Instrumentalnie może nie jest najgorzej, bo tam wpadnie jakiś solidny riff czy chwytliwa melodia. Niestety wszystko jest oklepane i jakieś takie bez emocji i pomysłu. Ta muzyka nie rusza w żaden sposób. Co mnie zaczyna nieco irytować to wokal Steve'a, który nie sieje zniszczenia, ani też nie sprawia że płyta łatwo wchodzi.  Brzmienie może i jest dobre, tylko jakość zostaje przytłoczona przez średniej jakości pomysły. Sporym minusem jest zbyt duża liczba utworów. Otwieracz "Take A lesson" od strony instrumentalnej wypada nie najgorzej, ale się skupi na refrenie czy samym wokalu, to odechciewa się wysłuchania pozostałej zawartości. Płytę promował energiczny "Ghost Shadow" i znów ten sam problem. Instrumentalnie jest naprawdę bardzo dobrze. Ostry riff, odpowiednia energia sprawiają że to jeden z najlepszych utworów na płycie. Niestety popisy wokalne Steve'a i nijaki refren nieco psują ostatecznie efekt.  Miks heavy metalu i hard rocka mamy w zadziornym "Fire Rain". Proste motywy i jakoś od razu lepiej wszystko brzmi. Dużo tutaj średnich utworów "Dont look back", w których nic się nie dzieje. Nudy i jeszcze raz nudy. Heavy metal ma dawać kopa, a tutaj to można usnąć przy takich dźwiękach. Na plus zaliczę energiczny i przemyślany "someone to hate". Szkoda że album nie jest w takich klimatach.  Nie wiele dzieje się w hard rockowym "lockdown" który jest do bólu przewidywalny.  Na wyróżnienie zasługuje dynamiczny i pełen ikry "the rabit hole".  Kiedy usłyszałem instrumenty dęte w "Gomez" to miałem dość i granicą kiczu została tu przekroczona. 


To było do przewidzenia, że nowy Anvil to będzie średniej klasy album. Instrumentalnie nie jest źle, ale same pomysły i wykonanie już tak. Zbyt długi meterial, zbyt duża ilość wypelniaczy i za dużo nudy. Fani Anvil zapoznają się z tym wydawnictwem, bo jakże inaczej. Pozostała część społeczeństwa może sobie odpuścić. Szkoda nerwów i czasu. 

Ocena 5/10

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

RADIANT - Written by life (2022)


 Herbie Langhans to bardzo zapracowany człowiek i co roku pojawiają się jakieś płyty z jego udziałem. W tym roku ukazał się najnowszy krążek hard rockowej formacji Radiant, z którą Herbie jest związany. To hard rockowy band, który stawia na chwytliwe melodie i klasyczne brzmienie. Dla fanów takich kapel jak Voodoo Circle, Bonfire czy Dokken jest to ważna pozycja. "Written by Life" może nie robi takie szału jak debiut, ale to wciąż kawał solidnego hard rockowego grania.

To że Herbie dysponujemy niesamowitym głosem i potrafi wyczyniać cuda to wiemy. Nawet kiedy wkracza słaby riff czy melodia, to on potrafi odwrócić uwagę i coś jeszcze wycisnąć. Odnoszę wrażenie, że gitarzyści Flo i Carsten troszkę są ospali i momentami nie mają pomysłu na te hard rockowe dźwięki. Troszkę jest to zbyt ugrzecznione i troszkę bez energii.

Szukając plusów na pewno trzeba wyróżnić otwierający "Nightshift" który sprawdza się jako hard rockowy kawałek. Niby nic specjalnego, ale wpada w ucho. Stonowany i bardziej melodyjny "real passion never die" też prezentuje się okazale. W końcu band wkracza w bardziej stylistykę melodyjnego metalu. Podobnie ma się kwestia zadziornego "Stand that fight", który przypomina to co band grał nas debiucie. Nie brakuje też hitów, a takim jest energiczny i bardzo radosny "Rock and Win" i gdyby było więcej takich killerów płyta by sporo zyskała. Klimaty Voodoo Circle z pewnością usłyszymy w nastrojowym "Dare to Fail". W końcu gitary brzmią bardziej oldscholowo, a partie klawiszowe też dodają całości uroku.

Płyta troszkę nie równa, bowiem są ciekawe kompozycje, mamy też hity, ale są też słabsze momenty. Herbie jak zawsze świetny i to nie jego wina, że płyta się nie broni. Zawiódł aspekt kompozytorski i czasami aranżacje gitarzystów. Mimo swoich wad płyta zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli gustuje się w hard rocku.

Ocena: 6/10

niedziela, 24 kwietnia 2022

MIRROR - The Day Bastard leaders die (2022)


 Nie dajcie się zwieźć tej mrocznej i pełnej grozy okładce. To nie kolejny death metalowy album, a najnowsze dzieło formacji Mirror zatytułowane "the day bastard leaders die". Tej samej kapeli co wydała "Pyramid of Terror" czy debiutancki "Mirror". To jest band powołany do życia w 2015r z inicjatywy basisty Tasa, którego znamy z Electric Wizzard. Band zostaje wierni swojemu stylowi, czyli w dalszym ciągu dostajemy klasyczny heavy metal w mrocznej oprawie. Każdy kto gustuje w muzyce Black Sabbath, Satan, Hell, Mercyful Fate,Judas Priest czy Iron Maiden ten szybko odnajdzie się w tym co tworzy Mirror.

Zespół tworzą doświadczeni muzycy i każdy z nich odgrywa ważną rolę w Mirror.Mautafis i Dino odpowiadają za mroczny klimat, złożone i wyszukane melodie. Wokalista Jimmy nadaje odpowiedniej tonacji utworom i charakteru. Ten specyficzny wokal idealnie pasuje do tego co gra Mirror. Co wyróżnia Mirror na tle innych to z pewnością mroczny klimat, a także cechy muzyki rockowej czy metalowej lat 70. Oczywiście patentów z lat 80 nie brakuje. 

Na płycie znajdziemy 9 utworów i każdy wnosi sporo do płyty. Otwierający "Infernal Deceiver" jest przepełniony NWOBHM i pojawiają się tutaj wpływy Iron Maiden, Black Sabbath czy Mercyful Fate. Klasa sama w sobie. Riff "Souls of Megiddo"  przypomina mi czasy "Melissa" Mercyful Fate. Trzeba przyznać, że Mirror ma swój styl i za to im się należą oklaski. Ponury początek "Savage Tales" jest niezwykle wciągający i tajemniczy. Znajdziemy na tej płycie również zadziorny i bardzo klasyczny "Fire and Hell". Echa Black Sabbath ery Dio słychać "Stand Fight Victory" i zarówno riff jak i samo tempo i klimat to taki hołd dla "Heaven and Hell". Jeden z najlepszych utworów na płycie to na pewno. Band przyspiesza w speed metalowym "Sleepy eyes of death" . Piękny jest rozbudowany i mroczny w swoim klimacie "The day bastard leaders die". Brzmi to naprawdę obłędnie, a band wykreował własny styl. Słychać echa lat 70 czy 80, a to tylko jeszcze bardziej dodaje smaku całości.

Mirror potrafi oczarować słuchacza. Czerpie garściami ze złotych lat ciężkiej muzyki i robi to z gracją. Nie ma nachalnego kopiowania, a wręcz próba stworzenia czegoś własnego. Zespół, który ma swój styl i pomysł na siebie, a co najlepsze idzie za tym świeżość i jakość. Kolejny świetny album w ich dyskografii. Oby tak dalej panowie. Czekam na więcej !

Ocena: 8.5/10

LIVEWIRE - Under Attack (2022)

Na scenie heavy/speed metalowej pojawił się nowy zawodnik. Australijski Livewire powstał w 2019r na gruzach Fenir i w tym roku band wydał swój debiutancki album zatytułowany "Under Attack". Udostępnione materiały promocyjne, wszelkie próbki zawartości sprawiły, że band wzbudził moje zainteresowanie i z ciekawością wypatrywałem całości. Trzeba przyznać, że "Under Attack" to bardzo przemyślany i dojrzały album, który zasługuje na wyróżnienie i zapisanie do grona najlepszych płyt roku 2022.

Niby nie znajdziemy tutaj nic nowego, ale forma w jakiej panowie podają oklepane motywy jest wysokiej próby. Album cechuje się niezwykłą dynamiką i melodyjnością. Znajdziemy tu zadziorne riffy, pełne emocji solówki, dużą dawkę pozytywnej speed metalowej energii, wyrazisty i charyzmatyczny wokal i sporo chwytliwych melodii. To wszystko przedkłada się na jakość zawartej muzyki. Anthony i Christopher na pewno spełniają się w roli gitarzystów i panowie naprawdę dobrze czują ten instrument. Wygrywają ciekawe rzeczy i przez to nie ma mowy o nudzie.  Mocnym punktem Livewire jest bez wątpienia uzdolniony wokalista Nick Wilks. To za jego sprawą album jest zadziorny, melodyjny i ma klimat lat 80. Owy klimat lat 80 jest również uchwycony w kolorystycznej okładce czy nieco surowym brzmieniu. Wszystko jest tak jak być powinno.

Band zalicza mocne otwarcie, bo "Attack,Attack, Attack" oddaje w pełni talent Livewire i pokazuje ich potencjał. Jest energia, jest klimat lat 80 i chwytliwy riff. Dobrze się tego słucha i chce się więcej. Oczarował mnie na pewno szybszy i bardziej melodyjny "A cold day in hell". Wyszedł z tego rasowy killer i ten wokal Nicka. No jest moc! Imponujące są partie basu w przebojowym "Conqueror", który w dalszym ciągu ukazuje przebojowe oblicze zespołu. Nieco chwili wytchnienia mamy w początkowej fazie "Midnight Sun". Nieco wolniejszy kawałek, ale też pełen odesłań do heavy metalu lat 80. Więcej emocji dostarczają z pewnością speed metalowe kąski jak "Solace in Escape", czy świetny "Lockjaw Deathroll". Ten ostatni utwór to jeden z najlepszych utworów na płycie i momentami ociera się o thrash metal. Killer!  Pozostała część płyty to na nowo zagrane kawałki z poprzednich dem.

Livewire znakomicie prezentuje się na swoim debiutanckim krążku. Mają chłopaki energię i pomysł do grania, a zawartość tej płyty jest naprawdę atrakcyjna. Jest potencjał i pewnie usłyszymy jeszcze nie jeden świetny album tej grupy. Jestem na tak i chcę więcej speed metalu od Livewire. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10
 

sobota, 23 kwietnia 2022

ARMORY - Mercurion (2022)


 Byłem ciekaw kiedy szwedzki Armory wróci z nowym materiałem i czy będą wstanie utrzymać dobrą passę z poprzednich płyt. W końcu poprzedni "The Search" to jedna z najlepszych płyt jakie ukazały się w 2018r. Armory bez zmian w składzie i po 4 latach przerwy wydał 22 kwietnia swój 3 album zatytułowany "Mercurion". Płyta ukazała się nakładem wytwórni Dying victims productions i oczywiście to kolejny udany album tej grupy. Dla fanów speed metalu pozycja wręcz obowiązkowa, choć nie udało się do równać świetnemu "The Search".


Band został wierny speed metalowej stylistyce, co mnie bardzo cieszy, bo zespół dobrze czuje ten gatunek. Mają pomysły na szybkie riffie i zadziorny partie gitarowe. Znają swoje możliwości i je wykorzystują. Sundin i Ingelman tworzą solidny duet gitarowy, choć tym razem brakuje mi tutaj nieco świeżości i przejawu geniuszu. Jest to wszystko dobre, nawet bardzo dobre, ale Armory stać na więcej. Najjaśniejszym punktem nowej płyty jest tak naprawdę wokalista Andersson. To za jego sprawą można poczuć klimat s-f, a także lat 80.

Nie brakuje killerów i takim na pewno jest otwierający "Message from the stars ". Jest szybkość, chwytliwa melodia i speed metalowa motoryka. Mocny start. Band radzi sobie również w nieco bardziej heavy metalowym  "journey Into infinity". 
Kolejny killer to speed metalowy "dead Space encounter"  i tutaj band znów wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Zadziorny riff robi tutaj robotę.  Bardzo ciekawa robi się końcówka tej płyty, bowiem dostajemy dwa bardziej rozbudowane kompozycje. Pierwsza to "music from the spheres", która wyróżnia się intrygującymi partiami gitarowymi i niezła dynamiką.  Drugi ponad 6 minutowy utwór na płycie to "Event horizon", który  cechuje się atrakcyjna melodia i ciekawymi przejściami. Nie ma miejsce na nudę.

40 minut solidnego speed metalu w klimatach lat 80 tak można by w skrócie podsumować nowe dzieło Armory. Z całej dyskografii to jednak najslabszy album i już nie ma takiej siły razzrnia co dwa poprzednie albumy. Mimo pewnych niedociągnięć to wciąż ważna pozycja dla maniaków speed metalu. 

Ocena 7.5/10

wtorek, 19 kwietnia 2022

CRISIX - Full HD (2022)


 "Full HD" to już 6 album w dorobku hiszpańskiej formacji Crisix. Całkiem niezły dorobek patrząc na fakt, że panowie działają od 2011r, Najnowszy album ukazał się 15 kwietnia nakładem wytwórni  Listenable Records. Okładek dziwna i może nawet odpychająca słuchacza. Dałem szansę i nie żałuje, bowiem dostałem w zamian jeden z najlepszych albumów thrash metalowych roku 2022, a może i nawet najlepszy.

Płyta pewnie podzieli słuchaczy. Jednym spodoba się styl w którym obraca się band, a niektórym może się nie spodobać forma podania thrash metalu przez tą młodą i ambitną grupę. Crisix ma odpowiednie wyszkolenie techniczne i nie boi się momentami stawiać na taki techniczny thrash metal, ale ich muzyka miejscami jest bardziej pokręcona. Dlaczego? Gdzieś tam wdzierają się klimaty punkowe, gdzieś tam jest w tym wszystkim brutalność. Miewam dziwny gust i akurat to co tutaj usłyszałem powaliło mnie. Jest agresja, jest urozmaicenie, jest  zadziorny i pełen pasji głos Juliana Baza, który jest jedną z atrakcji Crisix. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści, bowiem zarówno Albert jak i Marc nie próbują na siłę kopiować kogoś. Szukają własnej drogi i chwała im za to. Jasne usłyszymy echa Exodus, Overkill,  Anthrax czy Ultra- Violence, ale nie ma mowy o kalce. Wszystko składa się w spójną całość, a najlepsze jest to że to nie jest jakaś bezmyślna łupanina na jedno kopyto. Cały czas się coś dzieje i w zasadzie każdy poszczególny utwór to rasowy killer i uczta dla fanów gatunku.

Na płycie znajdziemy 11 kompozycji i daje nam to nie całe 45 minut. Otwarcie "The many licit Paths" jest dość tajemnicze i na początku nie brzmi to jak thrash metalowy utwór. Wejście gitar i wokalu sprawiło, że serce szybciej zabiło. No jest moc i panowie nawet się nie kryją z tym. Szczęka mi opadła przy energicznym "Extreme Fire Hazzard" i tutaj gitarzyści dają czadu. Pomysłowy riff i duża ilość agresji sprawiają, że to jeden z najlepszych utworów na płycie. Thrash metal w czystej postaci. Nieco bardziej stonowany i toporniejszy "Full Hd" pokazuje nieco inne oblicze zespołu, ale wciąż band dostarcza nam muzyki na wysokim poziomie. Płytę promował niezwykle melodyjny "Macarena Mosh", który również oddaje wszystko to za co kocham thrash metal. Co za energia i dobrze rozplanowane partie gitarowe. Panowie znają się na rzeczy. Kolejne rasowe killery to "Speak your truth" czy "beast". Sporo dzieje się też w urozmaiconym "Shonen Fist", który również ma ciekawe przejścia. "W.N.M united" to encyklopedyczny przykład jak grać thrash metal, a miłym dodatkiem jest pokaźna liczba gości w tym kawałku, a wszyscy oczywiście reprezentujący nowe pokolenie thrash metalu. Całość wieńczy kolejny killer na krążku, a mianowicie "Escape the eletric fate", który idealnie podsumowuje to co działo się na płycie.

Jakoś nie miałem bliższej styczności z Crisix, ale już widzę, że mam czego żałować. Band ma ciekawe podejście do tematyki i stać ich na to by grać na wysokim poziomie. Album niezwykle dynamiczny, agresywny, ale nie brakuje też ciekawych i wciągających melodii czy atrakcyjnych solówek. Płyta niezwykle dopracowana w każdy aspekcie i bardzo dojrzała. Crisix może być dumny z "Full HD" i płyta po prostu sieje zniszczenie. Ja jestem na tak! Kto przyłącza się do chwalenia nowego dzieła Hiszpanów?

Ocena: 9.5/10

niedziela, 17 kwietnia 2022

SHAMAN - Rescue (2022)

W roku 2018r Shaman reaktywował się w klasycznym składzie i miło było znów zobaczyć Andre Matosa w tym zespole. W końcu poza Angrą, to właśnie w Shaman błyszczał i nagrał równie świetną muzykę, która przetrwała po dzień dzisiejszy. Matos tragicznie odszedł, a Shaman postanowił nie poddawać się i dalej tworzyć nową muzyką.  Wokalistą został Alirio Netto z Avalanch, a klawiszowcem Fabio Ribeiro, który grywał z Andre Matosem. Czy bez Matosa może się to udać?  Odpowiedź znajdziemy na najnowszym krążku zatytułowanym "Rescue". Płyta ukaże się 18 maja nakładem wytwórni King Records.

Shaman o dziwo trzyma się swojego stylu i choć nie ma Matosa, to jednak słychać że to Shaman. Band oczywiście nie zmiennie gra progresywny metal z nutką power metalu. Nowy skład daje radę i muszę przyznać, że jest hołd dla starych płyt z Matosem. Wyrazy uznania dla wokalisty Netto, bowiem na tej płycie daje czadu i wnosi sporo świeżości. Ma talent i technikę na miarę Andre Matosa i ta jego barwa pasuje tutaj idealnie. Brzmienie soczyste, oddające w pełni klimat brazylijskiej sceny metalowej. Kto kocha progresywny metal ten szybko odnajdzie się na tej płycie, bowiem pełno tu pokręconych melodii i złożonych motywów. Dzieje się sporo, choć czasami jest troszkę dla mnie za spokojnie, przez co brakuje mocy i odpowiedniej dynamiki. Słuchając zawartości można momentami poczuć się jakby to był kolejny album zespołu Angra. Wokalista wymiata, a jak reszta zespołu? Sekcja rytmiczna mocna, pełna urozmaicenia i cały czas trzymają wysoki poziom. Troszkę ospale momentami gra gitarzysta Hugo i brakuje tutaj momentami jakiegoś zrywu i czegoś mocniejszego. Duży plus za klimat i szeroki wachlarz dostarczanych dźwięków. Dla fanów progresywnych dźwięków będzie to z pewnością uczta.

Jest na płycie kilka wartościowych perełek. Jedną  z nich jest przebojowy "Time is running out", który mimo progresywnej oprawy imponuje szybkością, zadziornością i power metalową stylistyką. Tak to jest petarda i przykład, że Shaman wciąż stać na świetne kompozycje. Dużo dzieje się w rozbudowanym "The i inside", w którym też doszukamy się elementów power metalowych, co mnie bardzo cieszy. Kolejny pozytywny kawałek na tej płycie. Nie przeszkadza mi też nieco komercyjny, nieco rockowy "Dont let it rain". Jest to nawet ciekawe rozegrane i jest w tym jakiś pomysł. Shaman potrafi wykreować tajemniczy klimat i bawić się konwencją progresywnego power metalu i taki pokręcony "The spirit" to znakomity przykład tego. Jednak mimo kilku perełek jest kilka zbędnych kawałków i słabszych momentów. Taki "What if" czy nijaki "Resilence" to są właśnie przykłady takich wpadek.

Okładka nasuwa na myśl stare płyty Shaman. Nie ma Andre Matosa, a band stara się pozbierać i dalej funkcjonować. Wokalista robi kawał dobrej roboty i znakomicie oddaje hołd dla Andre. Ma to coś w swoim głosie i potrafi czarować. Band grać potrafi i potrafi też komponować świetne kawałki co słychać na tym albumie. Czego zabrakło? Ano dość pomysłów na cały album i przez to dostajemy nierówny album, który pod koniec nieco nudzi swoją formą. Fani progresywnego metalu na pewno powinni obczaić.

Ocena: 7/10
 

sobota, 16 kwietnia 2022

SKULL FiST - Paid in full (2022)


 Czy nam się podoba czy nie to kanadyjski Skull fist na stałe zagrzał sobie miejsce jako przedstawiciel NWOTHM i w ich muzyce nie brakuje patentów stricte heavy metalowych, nie brakuje też elementów speed metalu. Niby nie odkryli ameryki to jednak pokazali co może zdziałać pasje i miłość do metalu. Do tego wysoki poziom wyszkolenia technicznego i już można dość sporo osiągnąć. Skull Fist  działa od 2006 roku i już zrobił całkiem sporo. Ich debiut był jednym z gorętszych albumów roku 2011 i jednym z ciekawszych debiutów na przestrzeni kilkunastu lat. Potem bywało różnie, ale ich ostatni krążek "Way of the road" równie wywołał u mnie bardzo pozytywne emocje. Teraz po 4 latach wracają z nowym albumem zatytułowanym "Paid In Full". Nie patrząc na zawartość już można z miejsca okrzyknąć ten krążek jedną z ważniejszych premier roku 2022. Pytanie, czy warto było czekać ?

Uspokoję na wstępie, że panowie nie idą w thrash metal, czy jakiś glam metal i dalej są wierni swojej stylistyce. Jest szybko, przebojowo i bardzo dynamiczne. Nie brakuje ciekawych melodii i wciągających riffów. Band chciał troszkę nas oszukać i nieco stworzyć coś na miarę debiutu i ten zabieg nawet im wychodzi bo płytę miło się słucha i czasami serce zabije przy danym dźwięku. Nie jest to może ich najlepszy album, ale wstydu im również nie przynosi. Trochę dziwne, że album jest taki krótki bo trwa zaledwie 33 minuty.

Oczywiście Zach Slaughter dwoi się i troi by album był atrakcyjny i nie nudzi swoją oklepaną formułą. Nie jest źle, ale też są pewne nie dociągnięcia. Na pewno brzmienie jest zadziorne i nasuwa klimat lat 80, co jest zabiegiem zrozumiałym. Jak można się już do czegoś przyczepić to do zawartości. Tytułowy "Paid in full" otwiera album i tu trochę jest zaskoczenie. Utwór jakiś taki bardziej hard rockowy i niczym specjalnym nie wyróżnia się. Brakuje mocy i tego charakteru Skull fist. Energia pojawia się w "long, long live the fist" i tutaj już mamy taki szybki i melodyjny Skull fist z debiutu. Banalna melodia  i oklepane patenty, ale sprawdza się i band wykorzystał sentymentalne przywiązanie do świetnego debiutu. Też nie do końca przemawia do mnie stonowany "Crush, kill the destroy" z elementami Judas priest czy accept. Niby klasyczny riff, ale wszystko jakieś takie ospałe.Dobrze wypada też bardziej zadziorny "Blackout" i to jest prawdziwy przebój, który zapada w pamięci. "Madman" jakoś nie brzmi jak Skull fist, ale też jego forma i aranżacje sprawiają że wyróżnia się na tle całości i zasługuje na uwagę słuchacza. Końcówka płyty to już taki klasyczny Skull fist w najlepszym wydaniu i zarówno "Heavier than metal" jak i "For the last time" sieją tutaj zniszczenie.

Czy to nie jest dziwne, że płyta trwa 33 minuty a pojawiają sie momenty słabsze, czy znużenia? To nie jest dobry znak, na szczęście takich momentów jest mało i dominują pozytywne emocje. Mamy przecież echa debiutu,a  sam album to taki typowy Skull Fist. Nie ma ideału i nie ma powtórki z debiutu, ale byłbym kłamcą, gdybym napisał że płyta jest nudna i nie warta uwagi. W rankingach przepadnie, ale zasługuje na uwagę i pewnie nie jednemu fanowi dostarczy sporo frajdy.

Ocena: 7/10

piątek, 15 kwietnia 2022

UDO DIRKSCHNEIDER - My way (2022)


 Udo Dirkschneider skończył właśnie 70 lat i to jest jedna z największych ikon w heavy metalu. Nic już nie musi udowadniać, to jednak na starość zaskakuje różnymi pomysłami. Był album Udo z Orkiestrą, powstał band o nazwie The old gang, gdzie mamy starych znajomych, a w utworach pojawiały się 3 głosy. Dodatkowo powstał band Dirkschneider, gdzie Udo grał tylko hity Accept. No to już tylko brakowało bandu o nazwie Udo Dirkschneider.  Doczekaliśmy się pierwszej solowej płyty Udo i tylko szkoda, że "My way" to zbiór coverów. Lepszych i gorszych. Niby mamy ciekawy rozstrzał stylistycznie to jednak całość brzmi jak kolejny album Udo. Te charakterystyczny gitary, sekcja rytmiczna i tej nie powtarzalny głos Udo. Niby wszystko jest tak jak być powinno, to jednak to wciąż tylko "ciekawostka".

Trochę za późno na taki album bo już głos Udo nie taki jak kiedyś. Mamy przeróżne covery, ale mnie w sumie najbardziej poruszyły covery tych zespołów, na których sam się wychowałem. Płytę promował cover Queen i akurat "We will rock You" brzmi świeżo i pomysłowo. Jest pazur i moc z płyt Udo. Kultowy "Man on the silver mountain" też ma swój styl, ale uleciała magia, a głos Udo trochę nie pasuje mi do tego kawałka. Plus jest taki, że każdy utwór jest przesycony stylistyką Accept/Udo i charakterystyczny głos Udo robi tu sporą robotę. Z repertuaru Ac/Dc wybrano "T.N.T" i trochę szkoda że nie wybrano np "Thunderstruck" czy "Hells Bells" bo głos Udo lepiej by pasował do właśnie takiego kawałka z czasów Briana Johnssona. Na wyróżnienie zasługuje też cover The Sweet czy Scorpionsów, ale najlepszy z tego wszystkiego dla mnie okazał się "Hell bent for leather" Judas Priest. No to jest to. Jest pazur, drapieżność, świetnie dopasowany głos i ten Udo, który przecież od zawsze czerpał z Judas Priest. Tak to jest petarda.

Dobrze się tego słucha i zaspokaja ciekawość fanów głosu Udo Dirkschneider. Przecież nie jeden fan Accept chciał usłyszeć głos Udo w kawałkach Ac/Dc czy Judas Priest. Marzenia się czasem spełniają. Płyta warta obczajenia, ale to już raczej czysta rozrywka aniżeli jakieś przezywanie zawartości pod względem czysto artystycznym.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 14 kwietnia 2022

RONNNIE ROMERO - Raised on Radio (2022)


 Ronnie Romero to już prawdziwa żyjąca legenda i jeden z najlepszych wokalistów rockowych, tylko ostatnio trochę go za dużo. To pojawił się w Sunstorm, to śpiewa u boku Micheala Schenkera, Ritchiego Blackmore;a, to jest w Coreleoni, Vanderberg to jeszcze oczywiście śpiewa w Lords of Black czy The ferryman. Oj co raz więcej tych projektów, to do tego wszystkiego jeszcze trzeba dodać "Raised on Radio", czyli pierwszym solowym albumie Ronniego. Płytę można traktować w sumie jako ciekawostkę, aniżeli jakiś przejaw geniuszu muzycznego. Tak, Ronnie tylko potwierdza że jego głos do wszystkiego pasuje.

Ten album to hołd dla zasłużonych rockowych formacji i Ronnie stara się tchnąć w te kawałki nieco nowego życia i całkiem mu to wychodzi. Wspiera go gitarzysta Srdjan Brankovic, który też potrafi grać na całkiem udanym poziomie. Troszkę te covery nieco ograniczają gitarzystę, ale może jeszcze będzie okazja wykazać się. Wszystko jest tak jak być powinno i w sumie obyło się bez niespodzianek. Oczywiście jest klasyka jak choćby "Since ive been loving You" z repertuaru Lez Zeppelin czy znakomity "Gypsy" Uriah Heep. W takich klimatach Ronnie czuje się swobodnie i potrafi czarować swoim głosem. To jest to! Mamy też klasykę spod znaku Foreigner czy queen i w każdym z tych kawałków Ronnie błyszczy. Słychać, że to są inspiracje które go ukształtowały jako muzyka, wokalistę. Na wyróżnienie zasługuje "No smoke without fire", który jest po prostu świetny z głosem Ronniego. 


Dobrze się tego słucha, ale to wciąż album z coverami, który traktuje jako ciekawostkę, aniżeli jakieś metalowe święto i powód do ekscytacji. Zobaczymy gdzie teraz usłyszymy Ronniego? Może Avantasia? Byłoby miło!

Ocena: 7/10

RAVE IN FIRE - Sons of lie (2022)


 Kiczowata okładka, wyraziste logo i już na wstępie można wyczuć klimat lat 80, kiedy spojrzy się na frontową okładkę "Sons of Lie". Muzycznie to również wycieczka do tamtego złotego okresu heavy metalu. Ta młoda kapela nie boi się czerpać z twórczości Warlock, Steelover czy Scorpions. Działają od 2015 ri dopiero teraz udało się im zaprezentować światu swój debiutancki album. 

Płyta jakich wiele, która opiera się na oklepanych patentach i schematach wypracowanych w latach 80. To co znajdziemy to solidną mieszankę hard rocka i heavy metalu i nic ponadto. Kapela wyróżnia się z pewnością za sprawą wokalistki Seleny Perdigeuro, który nadaje całości charakteru i drapieżności. Troszkę gorzej jest z partiami gitarowymi Jonjo, który niczym specjalnym nie zaskakuje i gra dość ostrożnie, nawet jakoś tak przewidywalnie. Dostajemy solidnie zagrany materiał i momentami wdziera się monotonność, co trochę szokuje patrząc na długość materiału. Jest kilka udanych kompozycji, jak choćby "Shout", który zaraża dynamiką i zadziornością. Może jest to i wtórne, ale jest radość z grania i sam kawałek szybko zapada w pamięci. Dominuje ogólnie stylistyka hard rockowa co słychać w "Set me free", "Bite the Fire" z wyraźnymi wpływami Scorpions czy przebojowy "Memories".

To żywy przykład, że samo nawiązanie do kultowych kapel i lat 80, to trochę za mało. Trzeba mieć w zanadrzu ciekawe pomysły na utwory. Tutaj dostajemy solidną muzykę, ale nic ponadto. Wszystko jest oklepane, wtórne i bez elementu zaskoczenia. No nie wzbudza to większych emocji.

Ocena: 5.5/10

środa, 13 kwietnia 2022

NAZARETH - Surviving The Law (2022)

 

Szkocki Nazareth to żyjąca legenda i jeden z najlepszych zespołów hard rockowych jakie kiedykolwiek powstały. Złote lata przypadły, kiedy stanowisko wokalisty pełni Dan McCafferty i co do tego fani na pewno są zgodni. Dla niektórych Nazareth zakończył się kiedy odszedł wieloletni wokalisty grupy i pomijają dalsze losy tej grupy.Czasy kiedy wokalistą był Osborne czy właśnie obecny  Carl Sentance są równie ciekawe i godne uwagi. Teraz po 4 latach przerwy band wydaje następce "Tattooed on my brain" i muszę przyznać że "Surviving the law" wstydu grupie nie przynosi. Powiem nawet, że szokuje tym że band z takim stażem jest wstanie nagrać tak udany album hard rockowy. To się ceni.

Carl to urodzony hard rockowy wokalisty i nie brakuje mu charyzmy ani pazura w jego głosie. Ma w sobie to coś, co dodaje uroku Nazareth. Nowy album nie szokuje może stylistyką, bowiem band dalej trzyma się hard rocka, choć jest klasycznie, to brzmi to wszystko świeżo i współcześnie. Panowie znają się na rzeczy i gitarzysta Murrison wygrywa naprawdę ciekawe partie gitarowe. Już otwierający "Strange Days" jest niezwykle atrakcyjny w swojej formie. Klasa sama w sobie i to się nazywa idealny hard rock. Mocny riff, wciągająca melodia i zadziorny refren. Ten kawałek to wszystko ma. Band przyspiesza w "runaway" i tutaj momentami można poczuć echa Deep Purple, a przede wszystkim klimat lat 80. Ileż klasyki jest w pomysłowym "Better leave it out" który wyróżnia się ciekawą linią melodyjną i partiami gitarowymi. Nieco bluesowy "Sweet kiss" też potrafi zapaść w pamięci. Jest sporo hard rockowych perełek jak choćby "love breaks" czy rozpędzony "Sinner".

Na pewno jest to udany hard rockowy album i jest do czego wracać, choć nie obyło się bez  minusów. Płyta wg mnie jest za długo i trochę nie równa. Pojawiają się wypełniacze czy nieco słabsze momenty, ale jest na tyle dobrego materiału, że jednak ostatecznie płyta wzbudza pozytywne emocje i zachęca by do niej wracać, a to już "Coś".

Ocena: 8/10

niedziela, 10 kwietnia 2022

CHEMICIDE - Common Sense (2022)

"Common Sense" to już 4 album formacji Chemicide i jest to z pewnością jeden z ciekawszych albumów thrash metalowych jakie pojawiły się na początku roku 2022. Kapela pochodzi z Kostaryki i działa od 2008r, a w ich muzyce można usłyszeć wpływy Sodom, czy Havok. To już z pewnością zachęca by sięgnąć po ten album.

Ten kto szuka oryginalności, czegoś nowego, ten tego tutaj nie znajdzie. To płyta skierowana dla maniaków thrash metalu, którzy szukają brutalności, szybkich riffów i mocnego uderzenia. Atrakcją tutaj bez wątpienia są ciekawie rozplanowane partie gitarowe Frankiego i Sebastiana. Panowie stawiają na agresję, szybkość i klasyczne rozwiązania. Nie ma może większego urozmaicenia, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Czasami trzeba odpalić właśnie taki brutalny i agresywny thrash metal jak ten zaprezentowany w otwierającym "Self Destruct". W podobnym stylu utrzymany jest ""Lunar Eternity" i miło że panowie czerpią garściami od Sodom czy Kreator. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "False Democracy", a "Color Blind" potrafi zauroczyć mrocznym klimatem.

Solidna porcja thrash metalu, gdzie liczy się agresja, szybkość i klasyczne rozwiązania. Chemicide nie odkrywa niczego nowego. To muzyka skierowana do maniaków thrash metalu, którzy nie ma ją nic przeciwko na oklepane motywy spod znaku Sodom czy Havok. Ważna pozycja dla fanów takiego grania.

Ocena: 8/10
 

TREAT - The Endgame (2022)

Treat to kolejny zasłużony hard rockowy band, który w tym roku wydał swój nowy krążek. "The Endgame" to już 9 album w ich karierze. Ten szwedzki band działa od 1981r i najlepsze lata ma już dawno za sobą, to jednak "The endgame" wstydu im nie przynosi i śmiało można zaliczyć do udanych wydawnictw.

Mocnym atutem Treat jak i tej płyty to bez wątpienia wokalista Ernlund, który ma odpowiednią manierę do hard rockowej stylistyki. To dzięki niemu album jest łatwo przyswajalny i przebojowo. Momentami może nieco zbyt łagodnie czy nieco komercyjnie, ale jest też sporo ciekawych kompozycji. Otwierający "Freudian Slip", zadziorny "Rabbit Hole" z elementami starego Def Leppard to przykłady naprawdę dobrych utworów.  Hitów też nie brakuje i taki chwytliwy "Sinbiosis" najbardziej wyróżnia się pod tym względem. Stonowany i z atrakcyjnymi klawiszami "Dark to light" to kolejny mocny punkt płyty i partie gitarowe Andersa Wilkstroma są tutaj pomysłowe i godne odnotowania."Magic" czy balladowy "My parade" to nieco słabsze kawałki i te wolniejsze momenty są tutaj troszkę nudne. Riff z "Jesus from Hollywood" to kolejny ciekawy smaczek na tej płycie.


Zgrabnie przygotowane brzmienie i duża dawka soczystego hard rocka sprawiają że ta płyta może się podobać. Panowie zadbali o ciekawy materiał i nie zabrakło też wpadających w ucho hitów. Jest może nie równo i może nieco komercyjnie momentami, ale to wciąż solidny hard rock, który mogę śmiało polecić.

Ocena: 7/10
 

sobota, 9 kwietnia 2022

COBRAKILL - Cobrator (2022)


 Odstraszająca okładka. Kicz bije po oczach, ale przynajmniej wiadomo co nas czeka. Lata 80 i mieszanka hard rocka i heavy metalu. "Cobrator" to debiutancki krążek niemieckiej formacji Cobrakill, która działa od 2020r. Warto wiedzieć, że band nie kryje swoich zamiłowań do Judas Priest, Motley Crue, Wasp czy Twisted Sister. Nic odkrywczego tutaj nie znajdziemy, ale rozrywkę na przyzwoitym poziomie to i owszem.

Trzon tej formacji to gitarzyści Randy white i Tommy Gun, którzy stawiają na proste i wpadające w ucho motywy. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ani też nadzwyczajnego, ale dobrze się tego słucha. Jasnym punktem Cobrakill jest wokal i tutaj świetnie spisuje się charyzmatyczny Nick Adams. To właśnie jego głos jest tutaj ozdobą i często przesądza o atrakcyjności danej kompozycji. Już na samym starcie w "Silver Fist" błyszczy i pokazuje kto tutaj rządzi. Klasycznie brzmi taki zadziorny "Deathstalker", który przemyca sporo patentów Judas Priest, co nie jest wcale takie złe. Band przyspiesza w dynamicznym "Desperados". Oczywiście są i słabe punkty i do nich zaliczam choćby "We ve just begun", który nic nie wnosi do zawartości.

Płyta jakich wiele to na pewno. Jest to solidny porcja hard rocka z nutką heavy metalu w klimatach lat 80 i brzmi to klasycznie.  Problem tkwi w tym, że to wszystko już było i to nie raz w lepszej oprawie. Na pewno płyta do odnotowania, do zapoznania się, bo jest to naprawdę niezła rozrywka, ale nic ponadto.

Ocena: 6/10

SAINTS 'N" SINNERS - Rise ot the Alchemist (2022)


 Turecki Saints Sinners długo kazał czekać swoim fanom na drugi pełnometrażowy krążek. "Rise of the alchemist" ukazuje się 9 lat po wydaniu debiutu. Nie ma rewolucji, nie ma zaskoczenia, bowiem dostajemy kontynuację tego co mieliśmy na debiucie, czyli solidny heavy/power metal i w sumie nic ponadto.

Wszystko zagrane jest ostrożnie, bez jakiś eksperymentów, ale też bez jakiejś pomysłowości. To płyta do posłuchania na raz i w sumie zapomnienia.  11 minutowy "Rise of the Alchemist" ma sporo ciekawych momentów, ale jako kolos troszkę za długi i na dłuższą metę troszkę przynudza. Jest kilka perełek jak choćby melodyjny "Signs of the things to come", który przypomina stare dobre kawałki Dreamtale. Rasowy power metalowy song. Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Ivory Tower" czy nieco Helloweenowy "Saviour of the Damned". Te kawałki błyszczą i jeszcze do tego wokalista Mahmet, który momentami brzmi troszkę jak Dickinson czy Kiske. Utalentowany wokalista i to on jest motorem napędowym tej formacji. Jest też sporo słabszych momentów jak "Dreamer" i to jest największy problem, że płyta jest nie równa i pojawiają się wypełniacze.

Kilka momentów, kilka świetnych kawałków i znakomity wokalista to troszkę za mało, żeby siać postrach na scenie power metalowej. Oczywiście kapela ma potencjał, ale jakoś go nie wykorzystuje. Szkoda, może następnym razem powstanie coś ciekawszego? Płytę oczywiście warto posłuchać, na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 6.5/10

BLACK SWAN - Generation Mind (2022)


 Miło widzieć, że hard rockowy Black Swan stworzony przez supergwiazdy to nie był jednorazowy skok w bok owych muzyków. Band wrócił z drugim albumem i "Generation Mind" to był jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów przeze mnie. Wychowałem się przy dźwiękach Scorpions, Rainbow, Foreigner, Dokken, czy Dio. Ten band oddaje hołd dla starego dobrego hard rocka lat 80 i "Generation Mind" to płyta o wiele ciekawsza niż debiut i z pewnością porwie nie jednego słuchacza. Wiem na pewno, że to jedna z najlepszych płyt tego roku.

Ta płyta tak naprawdę ma wszystko. Klimatyczna okładka, soczyste i krystaliczne brzmienie, mamy też romantyczne i pełne finezji partie gitarowe Reba Beacha, którego znamy z Whitesnake.  Kawał dobrej roboty robi z pewnością niezwykły Robin McAuley, którego głos idealnie współgra z zwartością i z tym co band gra. Gwiazdorski skład uzupełnia basista Jeff Pilson z Foreigner i perkusista Matt Starr z Mr. Big. Płyta hard rockowa, o lekkim heavy metalowym zabarwieniu i tutaj jest wszystko przemyślane. Każdy utwór potrafi oczarować i zabrać nas do lat 80.

Zaczynamy od intra "before the light", który jest popisem Reba, który czaruje swoją grą. Przyspieszamy w "She hides behind" i to jest prawdziwa perełka. Wyrazisty riff, mocne uderzenie sekcji rytmicznej i przebojowy refren. Nie ma się do czego przyczepić. Klasycznie i nieco oldscholowo jest w nastrojowym "Generation mind".  Więcej heavy metalu można uświadczyć w cięższym i nieco mroczniejszym "Eagles Fly". Ach ta gra Beacha i niesamowity wokal Robina. Po prostu "wow" i owacje na stojąco. Tu mógłby nawet lecieć pop, a ponowie i tak by to zmienili w złoto. "See you cry" brzmi troszkę jak mieszanka Whitesnake i wczesnego Def leppard. "Killer on the loose" z koeli przypomina twórczość Scorpions z naciskiem na "Big city nights". Już sam riff jakoś tak bliźniaczo brzmi. Klimaty Foreigner czy whitesnake udało się uchwycić w spokojniejszym "how Do you feel?". Więcej energetycznego grania znajdziemy w "Long way down" czy "Wicked the day".

"Generation mind" to prawdziwa uczta dla fanów hard rocka z nutką heavy metalu. Każdy kto kocha Foreigner, Whitesnake, Scorpions, Dokken, Rainbow  czy Dio szybko się odnajdzie w świecie Black Swan. Dojrzała i przemyślana muzyka, która potrafi poruszyć swoim stylem i jakością. Prawdziwa perełka.

Ocena: 9/10

DESTRUCTION - Diabolical (2022)

"Born to Perish" to jeden z najlepszych albumów Destruction, to też oczekiwania względem "Diabolical" miałem ogromne. Wstydu nie ma, Destruction porażki nie poniósł, ale nie doznałem takiego szoku i euforii jak w przypadku "Born to Perish". To wciąż wysokiej klasy thrash metal i nawet nie przeszkodziła zmiana składu w nagraniu kolejnej udanej płyty.

Nie ma Mike w składzie, jest natomiast równie doświadczony Martin Furia. Panowie dalej grają swoje i dalej stawiają na klasyczny thrash metal z dużym naciskiem na agresywne i melodyjne riffy. Furią i Damir tworzą zgrany duet gitarowy i to słychać. Problem tkwi raczej w samych pomysłach na utwory. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze ale momentami jest troszkę wtórnie i jakby wszystko staje się takie na jedno kopyto. "Diabolical" to rasowy destruction, tylko niczym specjalnym się nie wyróżnia. Już więcej pasji i pomysłowości mamy "no Faith in humanity". Tutaj imponuje forma Randiego, który wnosi sporo dynamyki do kompozycji. Kolejny killer to "hope dies last" i tutaj gitarzyści dają czadu. To jest destruction taki jaki lubię. Wiele dobrego wnosi również zadziorny "Tormented soul"  czy przebojowy "Ghost from the past" i to jest ta mocniejszą stroną albumu.  

Nie ma ani rozczarowania ani 100% zachwytu jeśli chodzi o "Diabolical". Jest to solidny i zadziorny thrash metal, ale jakoś nie sieje takiego zniszczenia jak "born to perish". Troszkę jest zbyt monotonnie i tak trochę na jedno kopyto. Mimo pewnych wad to wciąż bardzo dobry krążek. Schmier trzyma poziom. 


Ocena 8 /10

środa, 6 kwietnia 2022

SATAN - Earth Infernal (2022)


 Każdy fan NWOBHM czy tradycyjnego brytyjskiego heavy metalu dobrze zna markę Satan. Band funkcjonuje od 1979r i choć w tym okresie były przerwy, to jednak trzeba darzyć ten zespół szacunkiem i uznanie za jego wkład w brytyjską scenę metalową. "Earth Infernal" to już 6 album tej grupy i ukazał się nakładem Metal Blade Records 1 kwietnia.

Niby band doświadczony, a jakoś nic specjalnego tutaj nie znajdziemy. To po prostu kolejny album Satan, który skierowany jest do maniaków tego zespołu, aniżeli poszukiwaczy czegoś genialnego w muzyce heavy metalowej. Brzmi to solidnie, ale to istne rzemiosło i w sumie nic ponadto. Wokal Briana Rossa jakiś taki bez ikry, bez mocy i na dłuższą metę po prostu męczy. Pozostali instrumentaliści też nie dają więcej z siebie i wszystko jest bardzo bezpiecznie zagrane. Wtórność i nuda niestety towarzyszy nam. Co z tego, że "Ascendency"  jest zagrany w miarę szybko, jak nie zapada w pamięci. Nijaki "Mercury shadows" też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Brak ciekawych melodii i ciekawych aranżacji przedkłada się niestety na jakość płyty. Przyspieszamy w "From second Sight" i znów problem ten sam. To prostu nie rusza. Najciekawiej wypada bardziej przebojowy "The blood ran deep", który wnosi nieco ożywania do tej smętnej zawartości.

Heavy metal bez emocji, bez ikry, zagrany wg utartego schematu. Udziela się brak przebojów, ciekawych riffów czy solówek. Płyta do przesłuchania na raz i do zapomnienia. Fani Satan pewnie nie będą narzekać, bo przecież to typowy album Satan. Może i tak, ale oczekuje od takiej kapeli muzyki na wyższym poziomie. Tutaj tego nie ma.

Ocena: 5/10

wtorek, 5 kwietnia 2022

CAINS DINASTY - The witch & the martyr (2022)


 Po słabszym albumie "Eva" nie skreśliłem hiszpańskiego Cains Dinasty. To jedna z tych kapel, która ma swój własny styl i pomysł na siebie. Nie na co dzień ma się do czynienia z tematyka o wampirach w stylistyce power metalu. Pierwsze albumy, z naciskiem na debiut i "Hollow Earth" to płyty z górnej półki i często do nich wracam. W końcu po 4 latach kapela wraca z nowym materiałem i "The Witch & the martyr" to znów płyta bardziej dopracowana i bardziej atrakcyjna dla słuchacza. Tak band powraca do swoich najlepszych płyt.

Co z tego że okładka może nie porywa klimatem czy jakością, jak w znakomicie oddaje styl grupy i tego co nas czeka po odpaleniu płyty. Oczywiście kto tematykę związana z wampirami ten poczuje się jak w domu. Jaquin i Alejandro  tworzą udany duet gitarowy, który potrafi urozmaicić swoją grę i nie boją się wyzwań. Nie brakuje tutaj wciągających melodii czy mocniejszych riffów.  Gwiazdą tego zespołu jest nie kto inny jak wokalista Ruben Picazo, który ma ciekawą barwę głosu, która pozwala dodać trochę magii do muzyki Cains Dinasty. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i bez niego nie byłoby Cains Dinasty.

Płyta ma ciekawy, tajemniczy, nieco mroczny klimat i intro "The rising" jest tego niezbitym dowodem. Otwieracz ma szokować, doprowadzać do euforii i rozrywać słuchacza na strzępy. "Wanderer" to killer i to bez dwóch zdań. Jest energia, jest podniosłość, przebojowość i wszystko to co kocham w power metalu. Jeden z najlepszych utworów Cains Dinasty to na pewno. Zwalniamy w "Two graves", który jest bardziej marszowy, nieco stonowany i momentami czuje się jakbym słuchał Kinga Diamonda. Obłędne są partie wokalne Rubena w zadziornym "Pure Evil". Nieco pokręcony kawałek, ale potrafi dostarczyć emocji słuchaczowi. Kolejna dawka solidnego power metalu pojawia się w melodyjnym "Red Moon" czy rozpędzonym "Blood For Blood", który ma dość intrygujące solówki. Całość wieńczy nieco bardziej rozbudowany i nieco progresywny "strong Again". Mocne uderzenie na koniec z niezwykle przebojowym refrenem.

Cains Dinasty to band, który ma swoje grono słuchaczy i potrafi grać na solidnym poziomie. Tutaj pełnej ekscytacji zabrakło pomysłów na cały album. Momentami wdziera się rutyna i monotonność. Jest kilka perełek, jest zgrany band i niesamowity gardłowy, który napędza ten zespół. Wartościowy album, który trafi nie tylko do fanów zespołu, ale i maniaków power metalu. Nie jest to może płyta roku, ani też najlepszy krążek tej formacji, ale jest to ważny album w ich dorobku, który nie przynosi im wstydu. Ostatecznie pozytywne zaskoczenie względem "Eva".

Ocena: 7/10

niedziela, 3 kwietnia 2022

LORDS OF THE TRIDENT - The offering (2022)


 To była tylko kwestia czasu, kiedy amerykański Lords of the Trident wróci z nowym albumem. Działają od 2008 r, ale już dawno zdobyli uznanie fanów heavy metalu, którzy cenią sobie zadziorne riffy, finezyjne solówki i chwytliwe melodie. Band to faktycznie jeden z tych zespołów, który dumnie reprezentuje ten gatunek muzyczny. "The Offering' to kolejny album z typową dla tego zespołu muzyką. Jest podniośle, momentami epicko, a band pokazuje że idzie swoją własną ścieżką. Do ideału trochę mi brakuje, ale i tak jest to mocna pozycja.

Kocham okładki tego zespołu, bo zawsze przyciągają uwagę słuchacza i zawsze kryją różne ciekawe motywy. Tym razem również z okładki bije znakomity klimat. Brzmienie jest bardziej nowoczesne, bardziej drapieżne. Band tym razem umiejętnie wykorzystuje elementy power metalowe, choć na płycie dominuje heavy metal. Na pewno na plus należy zaliczyć rycerski klimat, a także  niezwykłą charyzmę wokalisty Fanga. Znakomity głos, który sieje zniszczenie zarówno w szybkich kawałkach, jak i tych bardziej klimatycznych. Wszystko pięknie, tylko odnoszę wrażenie że album troszkę jest za długi i troszkę nie równy. Pewne niedociągnięcia nie przyćmiewają charakteru i jakości płyty. To wciąż wysoka półka.

Epickość, podniosłość wybrzmiewa w rozbudowanym otwieraczu "Legend". Już na wstępie band pokazuje jaki w nich drzemie potencjał. Echa power metalu można uświadczyć w dynamicznym i niezwykle melodyjnym "Acolyte" czy pełnym neoklasycznych rozwiązań "These Tower Walls". Na wyróżnienie zasługuje przebojowy "Charlatan" i ten refren po prostu niszczy obiekty. To jest przejaw geniuszu. Podobne emocje wzbudza energiczny i pełen ciekawych rozwiązań gitarowych "Champion".Mocny riff i i mroczny klimat to atuty "the blade", a zamykający "Heart of Ashes" przemyca sporo elementów progresywnych.

Lords of the trident to zespół, który stawia na ciekawe pomysły i bardziej złożone aranżacje. Mają swój styl i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Tutaj jest sporo perełek, ale jest też kilka niedociągnięć, a sam album jak dla mnie troszkę za długi i nie równy. Mimo swoich wad, to wciąż płyta atrakcyjna dla słuchacza i warto ją znać.

Ocena: 8/10

sobota, 2 kwietnia 2022

EVIL INVADERS - Shaterring Reflection (2022)


 Belgijski Evil Invaders zasłynął w sumie z energicznego i nieco oldschoolowego thrash/speed metalu. Pierwsze dwa albumy prezentowały wysoki poziom i też nowy album tej grupy wylądował na liście wyczekiwanych przeze mnie premier. Przyznaje, że liczyłem na solidny, bardzo dobry album, ale band totalnie mnie zaskoczył. "Shattering Reflection" ukazał się 1 kwietnia tego roku i to w moim odczuciu ich najlepszy album i jednocześnie jest to jedna z najlepszych płyt roku 2022.  To nie jest prima aprilis.

Jest tu thrash/speed metal, z którego kapela zasłynęła, jednak band tym razem postanowił dodać większej ilości klasycznego heavy metalu z lat 80. Kapela działa od 2007r i choć to stosunkowo młoda kapela, to drzemie w niej ogromny potencjał. Lider Joe to urodzony wokalista heavy metalowy i jego głos sieje zniszczenie. Pasuje idealnie do thrash/speed metalu, ale też i bardziej heavy metalowych kompozycji, co nie raz tutaj pokazuje na płycie. "Shaterring Reflection" to dzieło doświadczonych muzyków, którzy już mogą pochwalić się doświadczeniem i pomysłowością. Ten album to ich szczytowe osiągnięcie i każdy z muzyków zostawił na płycie serce, pot i łzy. Słychać to zaangażowanie i frajdę muzyków i to od pierwszych sekund. Nic nie jest wymuszone, a dźwięki które wydostają się z głośników po prostu wpadają szybko w ucho i uzależniają.  Na nowym krążku atrakcją jest bez wątpienia współpraca gitarzystów i zarówno Joe, jak i Joeri zasługują na pochwałę. Jest urozmaicenie i cały czas się coś dzieje. To nie kolejna speed metalowa papka na jedno kopyto.

Odpalamy płytę i na dzień dobry band serwuje nam killera. Otwieracz "Hissing in Crescendo" to imponująca dawka energii, agresji i wszystkiego tego co najpiękniejsze w thrash/speed metalu. Klasa sama w sobie i to powinien być wzór dla innych kapel. Dalej mamy singlowy "Die For me" i wiecie co? Tutaj band zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Tutaj jest więcej heavy metalu, większy nacisk na melodie i chwytliwy refren. Hicior wyszedł i to taki, który na długo zapada w pamięci. Przepiękne są te partie gitarowe w pierwszej fazie "In deepest black". Utwór o niezwykłym klimacie i znów band zabiera nas do heavy metalu z lat 80. Brzmi to obłędnie i zostałem totalnie pochłonięty. Evil Invaders to przede wszystkim thrash/speed metal  i to dostajemy w energicznym "Sledgehammer justice". Tutaj jest wszystko czego dusza zapragnie. Od szybkiego tempa, ostrego riffu, kończąc na pomysłowych melodiach. Moc! Zwalniamy w "Forgotten Memories" i znów band stawia na mroczny feeling i to się sprawdza. Band radzi sobie z rozbudowanym "Eternal Darkness", który trwa 6 minut. Oj dużo dobrego się tutaj dzieje. Speed metal w najlepszym wydaniu. Zamykający "the Circle" przypomina mi "9" Mercyful Fate. Oczywiście to kolejny killer na płycie.

Jestem w szoku i dalej zbieram myśli po tej płycie. Świetnie zagrana, dobrze przemyślana sama konstrukcja i układ płyty. Każdy z utworów ma wkład do całości i stanowi o klimacie płyty. Nie ma grania na jedno kopyto, a Evil invaders pokazuje, że jest jednym z najlepszych graczy na rynku heavy/speed metalu. Mamy petardy, ale też i klimatyczne kawałki. Prawdziwa petarda! To trzeba znać!

Ocena: 9.5/10

WOLF - Shadowland (2022)


Tym razem szwedzki Wolf nie kazał długo czekać na nowy album. Na "shadowland" przyszło czekać nam 2 lata i stwierdzam, że ta płyta wywarła na mnie większe wrażenie niż poprzednik, który również należał do udanych wydawnictw. W zasadzie to marka Wolf nigdy nie zawodzi i zawsze ich nowe dzieło wzbudza szerokie zainteresowanie i z miejsca staje się wielkim wydarzaniem. "Shadowland" to żadna rewolucja, żadne tam poszukiwanie nowego stylu, nie jest to też wyprawa w nieznane rejony muzyczne. Wolf jest sobą, dalej heavy metal o mrocznym klimacie, w którym łatwo doszukać wpływy Iron Maiden, judas Priest czy Mercyful Fate. Nigdy się nie zawiodłem i tak też jest z "Shadowland", który wpisuje do grona moich ulubionych albumów Wolf. Decyzja w moim przypadku jest prosta, bowiem band nagrał album, który przypomina mi mój ulubiony "Ravenous".

Jasne, nie jest to płyta tak przebojowa i tak energiczna co "Ravenous" i nie jest to też płyta idealna. Znajdzie się tutaj kilka niedociągnięć, kilka może nie potrzebnych momentów, ale całościowo płyta robi spore wrażenie i zapada w pamięci.  Niklas Stalvind jest w świetnej formie i momentami jego głos przypomina mi styl śpiewania Mike'a Howe'a. To jest spory plus. Płyta jest na pewno urozmaicona i nie ma grania na jedno kopyto, choć wszystko brzmi znajomo. Oczywiście jest kontynuacja jeśli chodzi o mroczną szatę graficzną  Thomasa Holma, czy soczyste i mroczne brzmienie. To rasowy album Wolf, a co jeśli chodzi o zawartość?

Zaczynamy z grubej rury, bo od przebojowego "Dust", który z dużym powodzeniem promował ten album. To jest Wolf jaki kocham, zadziorny, melodyjny i pełen ciekawych zagrywek gitarowych. "Visions of the blind" ma ciekawe zwolnienia i sporo intrygujących przejść. Heavy metal pełną gębą i nic więcej nie trzeba dodawać. Nie do końca przekonuje mnie główny motyw w "The time machine" i sprawę ratuje chwytliwy refren. Troszkę bym tu pozmieniał. Wolf pokazuje pazur w energicznym "Evil Lives" i to kolejna perełka, która oddaje to co najpiękniejsze w muzyce Wolf. "Seek the silence" potrafi zauroczyć mrocznym klimatem i nieco takim marszowym tempem. No brzmi to ciekawie, nie powiem. Dobrze wypada też pomysłowy "Shadowland", który jakoś momentami przypomina mi Metal Church. Warto też wyróżnić mroczny i stonowany "Rasputin" czy bardziej żywiołowy "Exit Sign".

Płyta roku? Trochę brakuje by taki tytuł przypisać tej płycie. Najlepszy album Wolf? Też Wolf miał lepsze płyty w swojej karierze. Z pewnością jest to kolejny mocny album w ich karierze i ja już go dodaje do tych najlepszych. Płycie może brakuje równego poziomu i momentami wkrada się nuda czy znużenie ową formułą. Ostatecznie więcej tutaj plusów i jest to heavy metal jaki kocham. Wolf wciąż nie zawodzi i znów nagrał świetną płytę, o której będzie się mówić jeszcze kilka następnych miesięcy. Dobra robota!

Ocena: 8.5/10
 

piątek, 1 kwietnia 2022

DREAMTALE - Everlasting Flame (2022)



Erkki Seppanen to był znak rozpoznawczy fińskiego Dreamtale. No właśnie był. Ciężko sobie wyobrazić, że ten zespół ma funkcjonować bez Erkkiego. Niestety nie ma go już w składzie Dreamtale, a jego miejsce zajęli Nitte Valo (ex Battle Beast) i Jarno Vitri (Mad Hatters Den). Jest też gitarzysta Zsolt Szilagyi i basista Mikko Hepo-Oja, którzy dołączyli w roku 2019. Nowy skład, ale niestety brak Erkkiego jest wyczuwalny. Nie pomaga nawet otwarty umysł i próba skupienia się na melodiach i samej zawartości. To już nie jest to.

"Everlasting Flame" wykazuje cechy dobrego albumu z kategorii power metalu, ale jakoś mało w tym Dreamtale, mało tu hitów, a przede wszystkim podział na dwa wokale powoduje troszkę chaos. Nitte i Jarno są utalentowani i tego im nikt nie odbierze, ale jakoś średnio mi pasują do Dreamtrale. Drugą wadą jest, że materiał wg mnie jest za długi. Po kilku utworach wkrada się zmęczenie i nuda. "King of Kings" to dobry otwieracz i miewa przebłyski. Jest ciekawa melodia i odpowiednia dynamika, ale brzmi to trochę wtórnie, a pojedynki na wokale jakoś mnie denerwują. "Last Goodbyes" ma ciekawą melodię, ale łagodny charakter i nijaki wokal Nitte kładzie ten kawałek. Takich przebłysków jest pełno. Taki "Immortal Souls" ma chwytliwą melodię i brzmi to jak Dreamtale. Tylko utwór jakoś specjalnie nie rusza i nie zapada w pamięci. Brakuje do pracowania i bardziej intrygujących aranżacji. Do grona ciekawych kawałków zaliczę na pewno energiczny "Silent Scream", przebojowy "Glory" czy skoczny "Tanhupullo".

Kilka przebłysków i świetny "Glory" to trochę za mało. Materiał to klasa średnia, a kiedy doda się do tego chaos jaki tu panuje i brak Erkkiego to w efekcie dostajemy płytę jednorazowego użytku. Jeśli o mnie chodzi to nie mam zamiaru już wracać do tego albumu. Szkoda marnować czas. Płyta do zagorzałych fanów kapeli, ale chyba już bardziej do maniaków głosu Nitte. To już nie jest ten sam Dreamtale,

Ocena: 5/10