Amerykański Metal Sword to band pokroju Crystal Viper czy Savage Master. To kolejny zespół grający heavy metal z domieszką power metalu w klasycznym wydaniu. Metal Sword ma już za sobą 6 lat grania i debiutancki album. Utrzymają się na rynku i mają swoje grono fanów. W tym roku kapela wydała swój drugi krążek zatytułowany "The final Door". Mamy swoistą kontynuację "Shadow and steel", tak więc nie znajdziemy tutaj nowatorskich rozwiązań, ale dużo sprawdzonych patentów, które umilają odsłuch nowego dzieła Metal Sword.
Nowy album tętni życiem i sprzyja temu mocne, soczyste brzmienie z nutką klimatu lat 80. W takim klimacie utrzymana jest też frontowa okładka. Wszystko ze sobą bardzo dobrze współgra. W zespole główną rolę odgrywa wokalistka Lily Hoy, która wyróżnia się charyzmatyczną manierą i ciekawym feelingiem. Dodatkowo na pochwałę zasługuje duet gitarowy, który dzielnie wygrywa intrygujące melodie i soczyste riffy. Dzieje się i nie ma mowy o nudzie, choć wszystko brzmi bardzo znajomo. Materiał jest krótki, ale zarazem treściwy. Mamy na przykład "The Final Door" z nutką progresywności, czy szybszy "hero of time". Melodyjny "Children of Old" wyróżnia się nieco mroczniejszym klimatem i do tego dochodzi rozbudowany i nastrojowy "Forgotten in stone".
"The Final Door" to dobrze skonstruowany album, ale brakuje mu troszkę przebojowości i mocy. Niby wszystko jest na miejscu, mamy melodie i ciekawe partie gitarowe, ale całość troszkę jest dalekie od ideału. Band ma potencjał i stać ich na więcej.
Ocena: 6.5/10
Strony
▼
wtorek, 31 grudnia 2019
czwartek, 26 grudnia 2019
THUNDER AND LIGHTNING - Demonicorn (2019)
"Demonicorn" to już 5 album niemieckiej formacji Thunder and Lightning. Na tej płycie znajdziemy wszystko to co charakteryzuje niemiecki heavy/power metal. Nie brakuje toporności, zadziorności, agresji, ale i przebojowości. W muzyce Thunder and lightning znajdziemy nawiązania do twórczości Rage, Primal Fear, czy Helloween, czyli wszystko zostaje w rodzinie. Band trzyma poziom i nie ustępuje w niczym swoim kolegom po fachu. "Demonicorn" to bardzo dobrze wyważony album, który w pełni oddaje piękno niemieckiego heavy/power metalu.
Mamy to typowe mocne, zadziornie, niemieckie brzmienie i te charakterystyczne elementy toporności. To wszystko znakomicie ze sobą współgra i nie ma się do czego przyczepić. Toporność wybrzmiewa za sprawą maniery wokalnej Norman Dittmar czy popisów gitarowych Marca i Fabrizio. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania z nutką nowoczesnego pazura. Jako całość album wypada nadzwyczaj dobrze i nie ma jakiś słabych punktów.
42 minuty muzyki zostało zawarte w 8 kawałkach. Start płyty to melodyjny i niezwykle dynamiczny "All Your Lies", który brzmi jak mieszanka Rage i Helloween. Bardzo dobry start. W podobnych klimatach utrzymany jest przebojowy "Demonicorn" w którym nie brakuje elementów Iced Earth, czy Mystic Prophecy. Znakomicie wypada tutaj refren. Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "Demmin", który wyróżnia się pomysłowymi i złożonymi solówkami. Dobrze wypada też rozbudowany i energiczny "God for a day". Dużo dzieje się w tym kawałku. Band wykorzystuje elementy thrash metalu w agresywnym "Heavens Gate", gdzie Thunder and lightning nawiązuje do Iced Earth. Prawdziwa petarda. Krótki i treściwy "Salt to the wounds" to kolejny hicior na płycie i kwintesencja niemieckiego power metalu. Ten prosty riff robi tutaj kawał dobrej roboty. Całość zamyka niezwykle melodyjny "Telltale signs", który idealnie podsumowuje cały album.
Thunder and lightning działa od 2004 i już dawno wypracował swój styl. Trzymają wysoki poziom i nowy album to tylko potwierdza. Dobrze wyważony album, gdzie przewijają się elementy heavy i power metalu. Płyta godna uwagi i jedna z ciekawszych w roku 2019.
Ocena: 8.5/10
Mamy to typowe mocne, zadziornie, niemieckie brzmienie i te charakterystyczne elementy toporności. To wszystko znakomicie ze sobą współgra i nie ma się do czego przyczepić. Toporność wybrzmiewa za sprawą maniery wokalnej Norman Dittmar czy popisów gitarowych Marca i Fabrizio. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania z nutką nowoczesnego pazura. Jako całość album wypada nadzwyczaj dobrze i nie ma jakiś słabych punktów.
42 minuty muzyki zostało zawarte w 8 kawałkach. Start płyty to melodyjny i niezwykle dynamiczny "All Your Lies", który brzmi jak mieszanka Rage i Helloween. Bardzo dobry start. W podobnych klimatach utrzymany jest przebojowy "Demonicorn" w którym nie brakuje elementów Iced Earth, czy Mystic Prophecy. Znakomicie wypada tutaj refren. Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "Demmin", który wyróżnia się pomysłowymi i złożonymi solówkami. Dobrze wypada też rozbudowany i energiczny "God for a day". Dużo dzieje się w tym kawałku. Band wykorzystuje elementy thrash metalu w agresywnym "Heavens Gate", gdzie Thunder and lightning nawiązuje do Iced Earth. Prawdziwa petarda. Krótki i treściwy "Salt to the wounds" to kolejny hicior na płycie i kwintesencja niemieckiego power metalu. Ten prosty riff robi tutaj kawał dobrej roboty. Całość zamyka niezwykle melodyjny "Telltale signs", który idealnie podsumowuje cały album.
Thunder and lightning działa od 2004 i już dawno wypracował swój styl. Trzymają wysoki poziom i nowy album to tylko potwierdza. Dobrze wyważony album, gdzie przewijają się elementy heavy i power metalu. Płyta godna uwagi i jedna z ciekawszych w roku 2019.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 22 grudnia 2019
RHODIUM - Sea of the Dead (2019)
"Sea of the Dead" to kwintesencja progresywnego power metalu. To nie papka dziwnych dźwięków, które nie współgrają ze sobą. To muzyka oparta jest na ciekawych riffach, na wyszukanych melodiach i wysokiej klasy głosie Mike;a Lee z Silent Winter. Lubię taki rodzaj progresywnego power metalu, który nie nudzi swoją formą. Grecki Rhodium tym drugim albumem pokazał, że stać ich na ciekawy krążek, który może namieszać w tegorocznych zestawieniach.
To co wyprawia Mike na tym albumie to prawdziwy popis nieprzeciętnych umiejętności. Stawia na partie w wysokich rejestrach i zadziorny styl. Znakomicie to współgra z tym co gra band. Do chodzi do tego nieco mroczny klimat i soczyste brzmienie, które potęgują wartość tej płyty. W porównaniu do debiutu jest ciekawiej i więcej się dzieje. Przede wszystkim można odczuć, że band w końcu wie co chce grać i w jaki sposób. Dojrzałość kapeli wypływa z pierwszych dźwięków i już od razu wiadomo, że to płyta z górnej półki.
Kiedy przemija krótkie intro to wkracza melodyjny "Man of Honor" i to jest świetny utwór z dużą dawką energii i intrygujących partii gitarowych. Co za hit. Nie brakuje też prostego i rasowego power metalu spod znaku Primal Fear czy Gamma Ray i taki właśnie jest agresywny "Delirio". Band specjalizuje się w progresywnym power metalu i to mamy w tytułowym "Sea of the Dead". Dzieje się tutaj sporo i urocze są orientalne dźwięki i nieco mroczniejszy klimat. Ten kawałek od samego początku imponuje swoim epickim charakterem. "The emperor" zaczyna się spokojnie, jednak szybko nabiera mocy i pazura. Niezwykle melodyjny i urozmaicony kawałek. Warto wspomnieć też o zadziornym "Sisters of Fate", który oparty jest na ostrym riffie i chwytliwym refrenie. Takich petard jest tu więcej. Końcówka płyty to dwa kawałki utrzymane w heavy metalowej stylistyce. Mowa o "Fight back" i "Doomday".
Rhodium pokazuje, że progresywny power metal nie musi być nudny i przytłoczony dziwnymi dźwiękami. "Sea of the dead" to klimatyczny krążek z dużą dawką energii i intrygujących melodii. Cały album napędza wokalista Mike Lee, który powala swoim wokalem i techniką. Niezwykle dojrzała muzyka, która potrafi poruszyć nawet najbardziej wymagającego słuchacza. To trzeba znać!
Ocena: 9/10
To co wyprawia Mike na tym albumie to prawdziwy popis nieprzeciętnych umiejętności. Stawia na partie w wysokich rejestrach i zadziorny styl. Znakomicie to współgra z tym co gra band. Do chodzi do tego nieco mroczny klimat i soczyste brzmienie, które potęgują wartość tej płyty. W porównaniu do debiutu jest ciekawiej i więcej się dzieje. Przede wszystkim można odczuć, że band w końcu wie co chce grać i w jaki sposób. Dojrzałość kapeli wypływa z pierwszych dźwięków i już od razu wiadomo, że to płyta z górnej półki.
Kiedy przemija krótkie intro to wkracza melodyjny "Man of Honor" i to jest świetny utwór z dużą dawką energii i intrygujących partii gitarowych. Co za hit. Nie brakuje też prostego i rasowego power metalu spod znaku Primal Fear czy Gamma Ray i taki właśnie jest agresywny "Delirio". Band specjalizuje się w progresywnym power metalu i to mamy w tytułowym "Sea of the Dead". Dzieje się tutaj sporo i urocze są orientalne dźwięki i nieco mroczniejszy klimat. Ten kawałek od samego początku imponuje swoim epickim charakterem. "The emperor" zaczyna się spokojnie, jednak szybko nabiera mocy i pazura. Niezwykle melodyjny i urozmaicony kawałek. Warto wspomnieć też o zadziornym "Sisters of Fate", który oparty jest na ostrym riffie i chwytliwym refrenie. Takich petard jest tu więcej. Końcówka płyty to dwa kawałki utrzymane w heavy metalowej stylistyce. Mowa o "Fight back" i "Doomday".
Rhodium pokazuje, że progresywny power metal nie musi być nudny i przytłoczony dziwnymi dźwiękami. "Sea of the dead" to klimatyczny krążek z dużą dawką energii i intrygujących melodii. Cały album napędza wokalista Mike Lee, który powala swoim wokalem i techniką. Niezwykle dojrzała muzyka, która potrafi poruszyć nawet najbardziej wymagającego słuchacza. To trzeba znać!
Ocena: 9/10
sobota, 21 grudnia 2019
IRON CURTAIN - Danger Zone (2019)
Nie brakuje płyt z heavy metalem wzorowanym na lata 80 i w tej kategorii jest w czym wybierać. Wachlarz możliwości jest szeroki i znajdziemy płyty bardziej stonowane jak i te nastawione bardziej na speed metal. W tym roku swoją propozycję ma hiszpański Iron Curtain, który powrócił po 3 latach przerwy z nowym albumem. "Danger zone" to 4 album w dyskografii tej młodej kapeli, która działa od 2007r, ale jest to pierwszy album z nowym perkusisty Moroco. Nowy nabytek dwoi się i troi by było go pełno. To jest mocny punkt, ale sam album nie powala na kolana jak poprzednik.
Okładka ciekawie się prezentuje, a brzmienie takie jak być powinno. Do tego jeszcze utalentowany wokalista Mike Leprosy, który imponuje swoją charyzmą. Wszystko pięknie, ale sam materiał jest troszkę niższych lotów. Niby jest melodyjnie, niby jest szybko i zadziornie, ale brakuje troszkę pomysłowości i ciekawszych motywów głównych.
Płyta zawiera 30 minut muzyki i jest kilka wart uwagi kompozycji. "The running man" zaskakuje mocnym wejściem perkusji i speed metalową motoryką. Prawdziwą petardą jest tutaj otwieracz "Wildlife" i ten klimat lat 80 jest uroczy. Do grona ciekawych kompozycji należy doliczyć hard rockowy "Stormbound". Rozpędzony "Rough riders" przypomina wczesny Motorhead i to jest spora zaleta. Całość zamyka stonowany "Lonewolf", który ma w sobie więcej hard rocka i klimatów Scorpions.
Wszystko jest i fajnie się słucha nowej płyty Iron Curtain. Niestety materiał już tak nie porywa i brakuje troszkę dopracowania w sferze utworów. Riffy jakieś takie oklepane i bez ikry. Brakuje ciekawszych melodii i nutki szaleństwa. Poprawna płyta i to tyle.
Ocena: 6/10
Okładka ciekawie się prezentuje, a brzmienie takie jak być powinno. Do tego jeszcze utalentowany wokalista Mike Leprosy, który imponuje swoją charyzmą. Wszystko pięknie, ale sam materiał jest troszkę niższych lotów. Niby jest melodyjnie, niby jest szybko i zadziornie, ale brakuje troszkę pomysłowości i ciekawszych motywów głównych.
Płyta zawiera 30 minut muzyki i jest kilka wart uwagi kompozycji. "The running man" zaskakuje mocnym wejściem perkusji i speed metalową motoryką. Prawdziwą petardą jest tutaj otwieracz "Wildlife" i ten klimat lat 80 jest uroczy. Do grona ciekawych kompozycji należy doliczyć hard rockowy "Stormbound". Rozpędzony "Rough riders" przypomina wczesny Motorhead i to jest spora zaleta. Całość zamyka stonowany "Lonewolf", który ma w sobie więcej hard rocka i klimatów Scorpions.
Wszystko jest i fajnie się słucha nowej płyty Iron Curtain. Niestety materiał już tak nie porywa i brakuje troszkę dopracowania w sferze utworów. Riffy jakieś takie oklepane i bez ikry. Brakuje ciekawszych melodii i nutki szaleństwa. Poprawna płyta i to tyle.
Ocena: 6/10
wtorek, 17 grudnia 2019
MAGNUM - The Serpent Rings (2020)
Lata lecą, trendy przemijają i wracają, a brytyjski Magnum wciąż istnieje i tworzy nową muzykę. Ich zapał i waleczność jest godna podziwu. Na styczeń 2020 przewidziana jest premiera ich 21 albumu zatytułowanego "The Serpent Rings", który jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na poprzednich albumach. Jest to bez wątpienia, który zasługuje na uwagę fanów Magnum, ale też fanów hard rocka czy melodyjnego metalu. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale jak dla mnie album jest słabszy od swoich poprzedników. Tym razem jest więcej rocka, niż metalu.
"The serpent king" to pierwszy album z Dennisem Wardem w roli basisty. Jest to doświadczony i utalentowany muzyk i producent. Wnosi do zespołu troszkę świeżości i hard rockowej finezji. Magnum gra swoje i tutaj nie ma niespodzianki. Rick Benton swoim partiom klawiszowym nadaje całości lekkości i romantycznego klimatu. Mam wrażenie jednak, że cały czas band napędza wciąż świetnie brzmiący wokalista Bob Catley i gitarzysta Tony Clarkin, który odpowiada cały materiał. Nie brakuje chwytliwych melodii, hard rockowego piękna, zadziornych riffów, czy przebojów. To wszystko jest, tylko że to nie robi już takiego efektu "wow".
"Where Are You Eden" to mocny i wyrazisty otwieracz. Prosty i podniosły riff od razu zapadają w pamięci. Typowy Magnum na jaki się czeka. Lekkość i rockowy feeling atakuje nas w "Madman Or Messsiah" i tutaj Bob wyśpiewuje chwytliwy refren, który jest uroczy.Brytyjski charakter daje o sobie znać od pierwszych minut. Ciekawa kompozycja, aczkolwiek brakuje tutaj trochę mocy. Nutka progresywności pojawia się w melodyjnym "The Archway of tears" czy nastrojowym "The serpent Rings". Ta druga kompozycja rozbudza wyobraźnię marszowym tempem i nieco ponurym klimatem. Dzieje się tutaj sporo i nawiązania do Whitesnake czy axel Rudi Pell są imponujące. Płytę promował równie udany rockowy kawałek w postaci "Not Forgiven". Metalowy pazur i duch Deep Purple przewija się w "House of Kings". Mamy też spokojną balladę w postaci "The last one on earth". Nie wiele wnosi do całości stonowany i lekki "Crimson on the wind sand".
Do tej pory Magnum wydał świetne krążki, w których była magia i piękno rockowej muzyki. Niestety "The serpent rings" troszkę odstaje od swoich poprzedników. Niby dalej ta sama technika, pomysł i wykonanie, a jednak czegoś brakuje. Może ciekawych kompozycji? Może troszkę mocy?
Płyta zasługuje na uwagę, ale na kolana nie powala.
Ocena: 7/10
"The serpent king" to pierwszy album z Dennisem Wardem w roli basisty. Jest to doświadczony i utalentowany muzyk i producent. Wnosi do zespołu troszkę świeżości i hard rockowej finezji. Magnum gra swoje i tutaj nie ma niespodzianki. Rick Benton swoim partiom klawiszowym nadaje całości lekkości i romantycznego klimatu. Mam wrażenie jednak, że cały czas band napędza wciąż świetnie brzmiący wokalista Bob Catley i gitarzysta Tony Clarkin, który odpowiada cały materiał. Nie brakuje chwytliwych melodii, hard rockowego piękna, zadziornych riffów, czy przebojów. To wszystko jest, tylko że to nie robi już takiego efektu "wow".
"Where Are You Eden" to mocny i wyrazisty otwieracz. Prosty i podniosły riff od razu zapadają w pamięci. Typowy Magnum na jaki się czeka. Lekkość i rockowy feeling atakuje nas w "Madman Or Messsiah" i tutaj Bob wyśpiewuje chwytliwy refren, który jest uroczy.Brytyjski charakter daje o sobie znać od pierwszych minut. Ciekawa kompozycja, aczkolwiek brakuje tutaj trochę mocy. Nutka progresywności pojawia się w melodyjnym "The Archway of tears" czy nastrojowym "The serpent Rings". Ta druga kompozycja rozbudza wyobraźnię marszowym tempem i nieco ponurym klimatem. Dzieje się tutaj sporo i nawiązania do Whitesnake czy axel Rudi Pell są imponujące. Płytę promował równie udany rockowy kawałek w postaci "Not Forgiven". Metalowy pazur i duch Deep Purple przewija się w "House of Kings". Mamy też spokojną balladę w postaci "The last one on earth". Nie wiele wnosi do całości stonowany i lekki "Crimson on the wind sand".
Do tej pory Magnum wydał świetne krążki, w których była magia i piękno rockowej muzyki. Niestety "The serpent rings" troszkę odstaje od swoich poprzedników. Niby dalej ta sama technika, pomysł i wykonanie, a jednak czegoś brakuje. Może ciekawych kompozycji? Może troszkę mocy?
Płyta zasługuje na uwagę, ale na kolana nie powala.
Ocena: 7/10
niedziela, 15 grudnia 2019
EREGION - Age of Heroes (2019)
Po 5 latach przerwy powrócił włoski Eregion. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Age of heroes" to już drugi album w dyskografii tej formacji. To znakomita kontynuacja "Lords of War". Warto wiedzieć, że Eregion działa od 2012 r i specjalizuje się w rycerskim heavy/power metalu. W ich muzyce znajdziemy wpływy Manowar, Iron Maiden czy Hammerfall. To dobry znak i można śmiało sięgać po ich nowy krążek. Emocje gwarantowane!
Dużym plusem jest klimatyczna i pełna true metalowych smaczków. Nawet brzmienie zostało tak podrasowane by był obecny rycerski klimat. Miło słucha się popisów gitarowych Giorgio i Gianluci, którzy stawiają na proste melodie i dużą dawką energii. Dobrą robotę robi tutaj wokalista Mauro, bo nadaję kompozycjom pazura i przebojowości. No imponuje swoją manierą i techniką śpiewania. Znakomicie to odzwierciedla rozpędzony "Wings of Eagle", który zaraża swoją pozytywną energią. Marszowy i stonowany "Jotunheim" to kolejny hicior na płycie. Refren brzmi old scholowo i dlatego od razu mnie kupił. Echa Manowar czy Majesty mamy w true metalowy "The stolen hammer". Band imponuje pomysłowością i ciekawymi aranżacjami. Znakomicie wypada rycerski "Hermond the brave", który ma coś z Stormwarrior. Bez wątpienia jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie. Mamy też rozpędzony killer czyli "New Order" czy marszowy " O Hey o Ho" z folkowym klimatem.
Eregion tym albumem zaskakuje, Jest dużo klasycznych rozwiązań i chwytliwych melodii, a wszystko podane w atrakcyjny sposób. Do tego dochodzi rycerski klimat. Pozycja skierowana nie tylko do fanów Hammerfall czy Manowar.
Ocena: 8/10
Dużym plusem jest klimatyczna i pełna true metalowych smaczków. Nawet brzmienie zostało tak podrasowane by był obecny rycerski klimat. Miło słucha się popisów gitarowych Giorgio i Gianluci, którzy stawiają na proste melodie i dużą dawką energii. Dobrą robotę robi tutaj wokalista Mauro, bo nadaję kompozycjom pazura i przebojowości. No imponuje swoją manierą i techniką śpiewania. Znakomicie to odzwierciedla rozpędzony "Wings of Eagle", który zaraża swoją pozytywną energią. Marszowy i stonowany "Jotunheim" to kolejny hicior na płycie. Refren brzmi old scholowo i dlatego od razu mnie kupił. Echa Manowar czy Majesty mamy w true metalowy "The stolen hammer". Band imponuje pomysłowością i ciekawymi aranżacjami. Znakomicie wypada rycerski "Hermond the brave", który ma coś z Stormwarrior. Bez wątpienia jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie. Mamy też rozpędzony killer czyli "New Order" czy marszowy " O Hey o Ho" z folkowym klimatem.
Eregion tym albumem zaskakuje, Jest dużo klasycznych rozwiązań i chwytliwych melodii, a wszystko podane w atrakcyjny sposób. Do tego dochodzi rycerski klimat. Pozycja skierowana nie tylko do fanów Hammerfall czy Manowar.
Ocena: 8/10
CRYSTAL SKY - Spell of the witch (2019)
Mam coś dla fanów Iced Earth, Crimson Glory, Gamma Ray czy Supreme Majesty. Mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. To jest właśnie to czego można się spodziewać po szwedzkim Crystal Sky. Kapelę tworzą 3 osobistości i gwiazdą tutaj jest bez wątpienia Rick Wine, który dał się poznać jako wokalista Supreme Majesty. Crystal Sky dopiero rozpoczyna swoją podróż i ich debiutancki krążek zatytułowany "Spell of the witch" może namieszać jeszcze w końcówce roku 2019.
Pete i Frank odpowiadają za warstwę instrumentalna i w tej kwestii jest czym się zachwycać. Jest nutka progresywności, a także agresji. Dominują tu wyszukane melodii i bardziej złożone motywy. Od razu na myśl przychodzą najlepsze lata Crimson Glory. Wszystko jest zagrane z pomysłem i z dbałością o technikę. W połączeniu z mocnym brzmieniem daje nam to wybuchową mieszankę. Trzeba przyznać, że Rick tutaj błyszczy i napędza ten album.
Już od pierwszych minut wiadomo co band gra i na jakim poziomie. "Insane Parallels" to jazda bez trzymanki i znakomity otwieracz. Mocny riff, progresywny charakter i duża dawka przebojowości. Jeszcze szybszy i bardziej podniosły wydaje się "Madness Envoy" . Ileż dzieje się w tym kawałku. Podoba mi się wejście perkusji w zadziornym "A kingdom in Flames". Riff brzmi znajomo i ma w sobie troszkę klasycznego wydźwięku, a trochę nowoczesnego. Co ciekawe utwór ma również troszkę neoklasycznego pazura. Słychać to w sferze solówek. Przypomina mi się band o nazwie Holy Force. Echa Lords of Black można wyłapać w tytułowym "Spell of the Witch". W podobnych klimatach utrzymany jest agresywny "No sorcery". Klimat Stratovarius można wyłapać w chłodnym "Timestorm". Na płycie nie brakuje petard i przykładem tego jest "Battle for the crown" czy "Black Death".
Co za fenomenalny album. "Spell of the witch" to krążek z muzyką dojrzałą i dużą dawką wyszukanych melodii. Ciężko mówić o debiucie, bo jest to dzieło doświadczonych ludzi. Fani Lords of Black, czy Crimson Glory powinni tego posłuchać. Polecam!
Ocena: 9.5/10
Pete i Frank odpowiadają za warstwę instrumentalna i w tej kwestii jest czym się zachwycać. Jest nutka progresywności, a także agresji. Dominują tu wyszukane melodii i bardziej złożone motywy. Od razu na myśl przychodzą najlepsze lata Crimson Glory. Wszystko jest zagrane z pomysłem i z dbałością o technikę. W połączeniu z mocnym brzmieniem daje nam to wybuchową mieszankę. Trzeba przyznać, że Rick tutaj błyszczy i napędza ten album.
Już od pierwszych minut wiadomo co band gra i na jakim poziomie. "Insane Parallels" to jazda bez trzymanki i znakomity otwieracz. Mocny riff, progresywny charakter i duża dawka przebojowości. Jeszcze szybszy i bardziej podniosły wydaje się "Madness Envoy" . Ileż dzieje się w tym kawałku. Podoba mi się wejście perkusji w zadziornym "A kingdom in Flames". Riff brzmi znajomo i ma w sobie troszkę klasycznego wydźwięku, a trochę nowoczesnego. Co ciekawe utwór ma również troszkę neoklasycznego pazura. Słychać to w sferze solówek. Przypomina mi się band o nazwie Holy Force. Echa Lords of Black można wyłapać w tytułowym "Spell of the Witch". W podobnych klimatach utrzymany jest agresywny "No sorcery". Klimat Stratovarius można wyłapać w chłodnym "Timestorm". Na płycie nie brakuje petard i przykładem tego jest "Battle for the crown" czy "Black Death".
Co za fenomenalny album. "Spell of the witch" to krążek z muzyką dojrzałą i dużą dawką wyszukanych melodii. Ciężko mówić o debiucie, bo jest to dzieło doświadczonych ludzi. Fani Lords of Black, czy Crimson Glory powinni tego posłuchać. Polecam!
Ocena: 9.5/10
sobota, 14 grudnia 2019
STREET LETHAL - Welcome to the row (2019)
Street Lethal rozpoczynał swoją karierę od grania coverów Black Sabbath, Running Wild czy Motorhead i echa kultowych kapel lat 80 słychać w ich muzyce. Ta hiszpańska formacja działa od 2014 lat i w tym roku postanowiła wydać swój debiutancki album zatytułowany "Welcome to the row". Nie ma tutaj za grosz oryginalności i też ciężko mówić o płycie, która zwołuje świat. Jednak szczery przekaz i odpowiedni dobór melodii sprawiają że jest to album godny uwagi.
W zespole kluczową rolę odgrywa charyzmatyczna wokalistka Hell Rose lethal. Wyróżnia się na tle innych wokalistek, ale troszkę brakuje jej okiełznania i odpowiedniej techniki. Band stawia na proste motywy i na chwytliwe melodie. To jest to co sprawia, że album jest łatwy w odbiorze.
Materiał trwa 30 minut i tutaj w sumie ciężko mówić o pełnym albumie. Materiał jest krótki i treściwy. "Welcome to the Row" to zadziorny kawałek, który imponuje ciekawym riffem i dobrą energią. Niby kawałek jest prosty, ale zapada w pamięci. Słychać też pierwsze wady. Po pierwsze wokalistka Hell Rose Lethal nie ma takiej mocy przebicia, żeby uczynić z tych utworów prawdziwe petardy. Brzmienie też niestety jest niskich lotów. W hard rockowym "Roll racing" można usłyszeć owe nie dociągnięcia. "Searching The Wild" to solidny heavy metalowy kawałek, ale brakuje ciekawego motywu i troszkę pomysłu. Nie wiele też wnosi "Rulers of the Underworld", który jest za bardzo rozciągnięty w czasie. Najciekawiej wypada końcówka płyty, gdzie mamy melodyjny "tyrants", czy szybszy "Into your mind".
"Welcome to the row" to płyta skierowana dla fanów lat 80, dla tych co lubią proste melodie i nutkę hard rockowego feelingu. To płyta, która może nie powala swoją jakością, ale i tak dostarcza sporo frajdy podczas słuchaniu.
Ocena: 6/10
W zespole kluczową rolę odgrywa charyzmatyczna wokalistka Hell Rose lethal. Wyróżnia się na tle innych wokalistek, ale troszkę brakuje jej okiełznania i odpowiedniej techniki. Band stawia na proste motywy i na chwytliwe melodie. To jest to co sprawia, że album jest łatwy w odbiorze.
Materiał trwa 30 minut i tutaj w sumie ciężko mówić o pełnym albumie. Materiał jest krótki i treściwy. "Welcome to the Row" to zadziorny kawałek, który imponuje ciekawym riffem i dobrą energią. Niby kawałek jest prosty, ale zapada w pamięci. Słychać też pierwsze wady. Po pierwsze wokalistka Hell Rose Lethal nie ma takiej mocy przebicia, żeby uczynić z tych utworów prawdziwe petardy. Brzmienie też niestety jest niskich lotów. W hard rockowym "Roll racing" można usłyszeć owe nie dociągnięcia. "Searching The Wild" to solidny heavy metalowy kawałek, ale brakuje ciekawego motywu i troszkę pomysłu. Nie wiele też wnosi "Rulers of the Underworld", który jest za bardzo rozciągnięty w czasie. Najciekawiej wypada końcówka płyty, gdzie mamy melodyjny "tyrants", czy szybszy "Into your mind".
"Welcome to the row" to płyta skierowana dla fanów lat 80, dla tych co lubią proste melodie i nutkę hard rockowego feelingu. To płyta, która może nie powala swoją jakością, ale i tak dostarcza sporo frajdy podczas słuchaniu.
Ocena: 6/10
piątek, 13 grudnia 2019
GREAT MASTER - Skull and Bones - Tales form over the seas (2019)
Pierwsze odsłuchy nowego albumu Great Master nie wywołały u mnie dreszczy. Najwidoczniej za bardzo nastawiłem się na klimaty Running Wild. Jasne, że znajdziemy pewne nawiązania do ekipy Rock'n Rolfa, ale prawda jest inna. Ten włoski band brzmi bardziej jak Rhapsody czy Alestorm. Great Master na swoim 4 albumie zatytułowanym "Skull and Bones - Tales from over the seas" znakomicie balansuje między symfonicznym power metalem, folk metal czy też klasycznym heavy metalem. To jest to co wyróżnia Great master na tle innych kapel, który podejmowały tematykę morza i piratów. Włoska kapela brzmi nowatorsko i wyjątkowo epicko. Jeśli szukasz epickiego klimatu, dojrzałych i podniosłych aranżacji to z pewnością ten album jest idealny dla ciebie.
Kolorystyczna okładka zdradza co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Pirackie opowieści i prawdziwą podróż do morskich klimatów to jest właśnie to. Brzmienie jest soczyste i uwypukla wyjątkowy talent muzyków. Podkreślone są podniosłe, barokowe chórki, a także fenomenalny wokal Stefano, który dołączył do zespołu w 2018r. Stefano znakomicie wprowadza nas w piracki klimat i jego specjalnością są średnie rejestry, gdzie może budować klimat i prowadzić znakomite narracje. Band nabrał świeżości za sprawą nowego gitarzysty i klawiszowca. Tutaj na pochwałę zasługuje Manuel i Giorgio. Panowie znakomicie ze sobą współgrają i ten duet daje czadu.
Najlepsze w tym wszystkim jest zawartość, która potrafi porwać i wciągnąć w ten magiczny świat piratów i morskich podróży. Marszowy "Shine On" to piękny i melodyjny kawałek. Znakomicie band wykorzystuje elementy folk metalu i symfonicznego power metalu. Dalej mamy nieco bardziej progresywny i pełen bogatych aranżacji "Urca De lima", który porywa swoim niesamowitym klimatem. Dzieje się tutaj naprawdę dużo.Bardzo dobrze wypada melodyjny "Over the Seas", który porywa swoją lekkością i przebojowością. Ileż energii i power metalu niesie ze sobą dynamiczny "War". Znalazło się też miejsce dla stonowanego i podniosłego "A Hanged man" i tutaj czuć ten magiczny świat. Echa running wild można wyłapać w rozpędzonym "Skeleton island", a elementy alestorm można odnaleźć w chwytliwym "Skull and bones".
Piracki metal nie zawsze musi kojarzyć się z Running wild. Wystarczyło kilka bliższych spotkań z nowym albumem Great Master by się o tym przekonać. Znakomita podróż do morskiego świata, w których główną rolę odgrywają piraci. Dojrzała muzyka pełna ambitnych aranżacji i pomysłów, które zapadają w pamięci i tam długi czas kiełkują i zachęcają do ponownego odsłuchania całości. Piękna przygoda! Polecam każdemu !
Ocena: 9.5/10
Kolorystyczna okładka zdradza co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Pirackie opowieści i prawdziwą podróż do morskich klimatów to jest właśnie to. Brzmienie jest soczyste i uwypukla wyjątkowy talent muzyków. Podkreślone są podniosłe, barokowe chórki, a także fenomenalny wokal Stefano, który dołączył do zespołu w 2018r. Stefano znakomicie wprowadza nas w piracki klimat i jego specjalnością są średnie rejestry, gdzie może budować klimat i prowadzić znakomite narracje. Band nabrał świeżości za sprawą nowego gitarzysty i klawiszowca. Tutaj na pochwałę zasługuje Manuel i Giorgio. Panowie znakomicie ze sobą współgrają i ten duet daje czadu.
Najlepsze w tym wszystkim jest zawartość, która potrafi porwać i wciągnąć w ten magiczny świat piratów i morskich podróży. Marszowy "Shine On" to piękny i melodyjny kawałek. Znakomicie band wykorzystuje elementy folk metalu i symfonicznego power metalu. Dalej mamy nieco bardziej progresywny i pełen bogatych aranżacji "Urca De lima", który porywa swoim niesamowitym klimatem. Dzieje się tutaj naprawdę dużo.Bardzo dobrze wypada melodyjny "Over the Seas", który porywa swoją lekkością i przebojowością. Ileż energii i power metalu niesie ze sobą dynamiczny "War". Znalazło się też miejsce dla stonowanego i podniosłego "A Hanged man" i tutaj czuć ten magiczny świat. Echa running wild można wyłapać w rozpędzonym "Skeleton island", a elementy alestorm można odnaleźć w chwytliwym "Skull and bones".
Piracki metal nie zawsze musi kojarzyć się z Running wild. Wystarczyło kilka bliższych spotkań z nowym albumem Great Master by się o tym przekonać. Znakomita podróż do morskiego świata, w których główną rolę odgrywają piraci. Dojrzała muzyka pełna ambitnych aranżacji i pomysłów, które zapadają w pamięci i tam długi czas kiełkują i zachęcają do ponownego odsłuchania całości. Piękna przygoda! Polecam każdemu !
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 9 grudnia 2019
DRESSED TO KILL- Midnight impulsion (2019)
Ten kto nie ma dość heavy metalu osadzonego w latach 80 ten powinien posłuchać "Midnight impulsion" chińskiej formacji Dressed to kill. Kapela ta działa od 2013 r i próbuje swoich sił na rynku zagranicznym. Choć w ich muzyce nie ma za grosz oryginalności, to jednak wiedzą jak grać klasyczny heavy metal. Nie boją się wykorzystać elementów NWOBHM, czerpiąc garściami z twórczości Iron Maiden, czy też Enforcer. To wszystko sprawia, że debiut Dressed to kill jest godny uwagi.
Zarówno okładka, jak i brzmienie nasuwają na myśl lat 80. Właśnie w takich klimatach utrzymana jest płyta. Band wiedział w jakim kierunku chce podejść i spełnia się w tej kategorii. Na płycie znajdziemy dużo chwytliwych melodii i dużą dawką energicznych riffów. Mamy tutaj prostą, ale za to niezwykle dynamiczną muzykę. Nie ma tutaj niczego nowego, ale nie o to chodzi przecież w takim graniu. Band napędza znakomity i utalentowany wokalista Yang Ce, który dołączył do zespołu w 2018r. Yanga wymiata w wysokich rejestrach i to jest jego tajna broń. Fuwen i Wake to dwaj gitarzyści, którzy wygrywają ciekawe partie. Nie ma tutaj miejsca na nudę i wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Na płycie znajdziemy sporo hitów i jeden z nich to rozpędzony "Midnight comes around". Co za precyzja i speed metalowa perfekcja. Po mocnym wstępie mamy przebojowy "Rose of kowloon", który zabiera nas do początków Iron Maiden. Tutaj mamy ciekawe solówki, które zapadają na długo w pamięci. Ileż energii i mocy jest w dynamicznym "Breakin thru the sky" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Świetnie wejście ma "A blade in the night" i tutaj niszczy główny motyw. Mamy też nawiązania do twórczości Judas Priest i przykładem tego jest zadziorny "Murder City". Chcecie Iron maiden z pierwszej płyty? Dressed to kill dostarcza nam taki nwobhm w przebojowym "queen of the light". Na koniec mamy jeszcze jedną perełkę i "speed metal mania" to uczta dla fanów speed metalu.
"Minight impulsion" to naprawdę udany debiut chińskiej formacji, która wie jak odtworzyć lata 80. Znajdziemy tutaj sporo elementów Iron maiden z pierwszej płyty i to jest naprawdę urocze. Od początku do końca płyta trzyma wysoki poziom i słucha się tego jednym tchem.
Ocena: 8/10
Zarówno okładka, jak i brzmienie nasuwają na myśl lat 80. Właśnie w takich klimatach utrzymana jest płyta. Band wiedział w jakim kierunku chce podejść i spełnia się w tej kategorii. Na płycie znajdziemy dużo chwytliwych melodii i dużą dawką energicznych riffów. Mamy tutaj prostą, ale za to niezwykle dynamiczną muzykę. Nie ma tutaj niczego nowego, ale nie o to chodzi przecież w takim graniu. Band napędza znakomity i utalentowany wokalista Yang Ce, który dołączył do zespołu w 2018r. Yanga wymiata w wysokich rejestrach i to jest jego tajna broń. Fuwen i Wake to dwaj gitarzyści, którzy wygrywają ciekawe partie. Nie ma tutaj miejsca na nudę i wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Na płycie znajdziemy sporo hitów i jeden z nich to rozpędzony "Midnight comes around". Co za precyzja i speed metalowa perfekcja. Po mocnym wstępie mamy przebojowy "Rose of kowloon", który zabiera nas do początków Iron Maiden. Tutaj mamy ciekawe solówki, które zapadają na długo w pamięci. Ileż energii i mocy jest w dynamicznym "Breakin thru the sky" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Świetnie wejście ma "A blade in the night" i tutaj niszczy główny motyw. Mamy też nawiązania do twórczości Judas Priest i przykładem tego jest zadziorny "Murder City". Chcecie Iron maiden z pierwszej płyty? Dressed to kill dostarcza nam taki nwobhm w przebojowym "queen of the light". Na koniec mamy jeszcze jedną perełkę i "speed metal mania" to uczta dla fanów speed metalu.
"Minight impulsion" to naprawdę udany debiut chińskiej formacji, która wie jak odtworzyć lata 80. Znajdziemy tutaj sporo elementów Iron maiden z pierwszej płyty i to jest naprawdę urocze. Od początku do końca płyta trzyma wysoki poziom i słucha się tego jednym tchem.
Ocena: 8/10
niedziela, 8 grudnia 2019
RAGE - Wings of Rage (2020)
Za wielkiego fana Rage nigdy się nie uważałem. Kocham poszczególny utwory, a najlepiej zapadł mi w pamięci "Black in Mind". Ostatnie dzieła tej zasłużonej formacji dość miło się słucha. Nie brakuje chwytliwych melodii, czy owej niemieckiej toporności. Jednak nie da się ukryć, że to wciąż co najwyżej bardzo dobre albumy, które świata nie są w stanie zwojować. W styczniu 2020 premierę będzie miał najnowszy krążek Rage czyli "Wings of Rage".
Mogę uspokoić fanów Rage. To jest płyta, która nawiązuje do starych albumów tej formacji. Jest agresja, jest szybkość, duża dawka power metalu i tej niemieckiej toporności. Pater Wagner mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze, choć na tym albumie wyjątkowo dobrze. "Wings of Rage" to przede wszystkim świetna gra gitarzysty Marcosa. Znajdziemy tutaj ciekawe pojedynki, ostre riffy i dużo interesujących melodii. Ta płyta kipi energią i przebojowością. Już sama okładka jest taka bardziej klasyczna i oddaje klimat starych płyt. Należy pochwalić Rage za soczyste i takie nieco przybrudzone brzmienie. To jest Rage na jaki wielu czekało.
Jak pierwszy raz usłyszałem "True" to jakoś mnie nie powaliło. Utwór zyskał, kiedy wysłuchałem całości. Znakomicie współgra z pozostałymi utworami i też bardzo dobrze wprowadza w nastrój "Wings of Rage". O wiele ciekawszy jest melodyjny i zadziorny "Let them rest in peace". Znakomicie wypada tutaj refren i już widzę jak ten kawałek sprawdzi się na koncertach.Kolejny hicior na płycie to rozpędzony "Chasing the twilight zone". Rage przyspiesza i daje nam prawdziwą petardą w postaci "Tommorow". Prosty, ale jaki energiczny kawałek z naprawdę agresywnym riffem. zieje się tutaj sporo. Elementy thrash metalu znajdziemy w złowieszczym "Wings of Rage". Po raz kolejny band sięga po elementy symfoniczne i "a nameless grave" to kawałek z mrocznym klimatem i nieco progresywnym zabarwieniem. Nie przekonuje mnie rozwlekła ballada "Shine light", która niczym nie zachwyca. Złe wrażenie zaciera petarda w postaci "HTTS 2.0" czy drapieżny "For those who wish to die".
Rage mimo upływu czasu wciąż trzyma się swojego stylu, wciąż gra swoje i robi to bardzo dobrze. Ostatnie albumy nie były zły, ale brakowało gdzieś tego pierwiastka klasycznych wydawnictw. Czasami materiał bywał nie równy, albo brakowało dużej ilości przebojów. Tutaj "Wings of rage" nadrabia te rzeczy i to z nawiązką. Bardzo dobry krążek i warto czekać na premierę!
Ocena: 8.5/10
Mogę uspokoić fanów Rage. To jest płyta, która nawiązuje do starych albumów tej formacji. Jest agresja, jest szybkość, duża dawka power metalu i tej niemieckiej toporności. Pater Wagner mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze, choć na tym albumie wyjątkowo dobrze. "Wings of Rage" to przede wszystkim świetna gra gitarzysty Marcosa. Znajdziemy tutaj ciekawe pojedynki, ostre riffy i dużo interesujących melodii. Ta płyta kipi energią i przebojowością. Już sama okładka jest taka bardziej klasyczna i oddaje klimat starych płyt. Należy pochwalić Rage za soczyste i takie nieco przybrudzone brzmienie. To jest Rage na jaki wielu czekało.
Jak pierwszy raz usłyszałem "True" to jakoś mnie nie powaliło. Utwór zyskał, kiedy wysłuchałem całości. Znakomicie współgra z pozostałymi utworami i też bardzo dobrze wprowadza w nastrój "Wings of Rage". O wiele ciekawszy jest melodyjny i zadziorny "Let them rest in peace". Znakomicie wypada tutaj refren i już widzę jak ten kawałek sprawdzi się na koncertach.Kolejny hicior na płycie to rozpędzony "Chasing the twilight zone". Rage przyspiesza i daje nam prawdziwą petardą w postaci "Tommorow". Prosty, ale jaki energiczny kawałek z naprawdę agresywnym riffem. zieje się tutaj sporo. Elementy thrash metalu znajdziemy w złowieszczym "Wings of Rage". Po raz kolejny band sięga po elementy symfoniczne i "a nameless grave" to kawałek z mrocznym klimatem i nieco progresywnym zabarwieniem. Nie przekonuje mnie rozwlekła ballada "Shine light", która niczym nie zachwyca. Złe wrażenie zaciera petarda w postaci "HTTS 2.0" czy drapieżny "For those who wish to die".
Rage mimo upływu czasu wciąż trzyma się swojego stylu, wciąż gra swoje i robi to bardzo dobrze. Ostatnie albumy nie były zły, ale brakowało gdzieś tego pierwiastka klasycznych wydawnictw. Czasami materiał bywał nie równy, albo brakowało dużej ilości przebojów. Tutaj "Wings of rage" nadrabia te rzeczy i to z nawiązką. Bardzo dobry krążek i warto czekać na premierę!
Ocena: 8.5/10
HUMAN FORTRESS - Reign of gold (2019)
Niemiecki Human Fortress wdarł się na szczyt za sprawą dwóch pierwszych albumów. Pokazali świeże podejście do melodyjnego, epickiego power metalu. Znakomita dawka emocji i bardziej wyszukanych melodii. Human Fortress nie krył swoich inspiracji takimi kapelami jak Kamelot, Masterplan, czy Iron Fire. W 2013r kapelę zasilił doświadczony wokalista Gus Monsanto i rozpoczął się jakby drugi rozdział Human Fortress. Złote czasy nie wrócą, a band próbuje jakoś się utrzymać na powierzchni. Nie stać ich może na coś wyjątkowego i oryginalnego jak w przypadku pierwszych albumów, ale wciąż nagrywają solidne i ciekawe krążki. "Reign of Gold" to ich najnowsze dzieło to swoista kontynuacja "Thieves of the night".
Od strony wizualnej i brzmieniowej album wypada naprawdę dobrze. Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla talent muzyków. Na płycie znajdziemy perełki takie jak "Surrrender", który pokazuje jak uzdolniony jest wokalista Gus. Znakomicie wypada power metalowy "Thunder" i tutaj band stawia na energią i dynamiczny charakter. Progresywne zacięcie słychać w przebojowym "Reign of blood". Podoba mi się teatralny charakter "Lucifers Waltz" i tutaj się sporo dzieje. Band potrafi też zaskoczyć ciekawymi melodiami i folkowym zacięciem w "Bullet of Betrayal". Jakbym miał wskazać taki najbardziej agresywny kawałek to wskazałbym na "The blacksmith". To jest jeden z najciekawszych utworów na płycie. Folkowe zacięcie pojawia się w "Martian Valor" i w zamykającym "Victory".
To już kolejny solidny album w wydaniu Human Fortress. Wszystko niby jest ok, ale jest to dalekie od stylu wypracowanego na pierwszych dwóch wydawnictwach. Solidna porcja heavy/power metalu w epickim wydaniu. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Nie ma mowy jednak o płycie ponadczasowej.
Ocena: 7/10
Od strony wizualnej i brzmieniowej album wypada naprawdę dobrze. Brzmienie jest mocne, wyraziste i podkreśla talent muzyków. Na płycie znajdziemy perełki takie jak "Surrrender", który pokazuje jak uzdolniony jest wokalista Gus. Znakomicie wypada power metalowy "Thunder" i tutaj band stawia na energią i dynamiczny charakter. Progresywne zacięcie słychać w przebojowym "Reign of blood". Podoba mi się teatralny charakter "Lucifers Waltz" i tutaj się sporo dzieje. Band potrafi też zaskoczyć ciekawymi melodiami i folkowym zacięciem w "Bullet of Betrayal". Jakbym miał wskazać taki najbardziej agresywny kawałek to wskazałbym na "The blacksmith". To jest jeden z najciekawszych utworów na płycie. Folkowe zacięcie pojawia się w "Martian Valor" i w zamykającym "Victory".
To już kolejny solidny album w wydaniu Human Fortress. Wszystko niby jest ok, ale jest to dalekie od stylu wypracowanego na pierwszych dwóch wydawnictwach. Solidna porcja heavy/power metalu w epickim wydaniu. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Nie ma mowy jednak o płycie ponadczasowej.
Ocena: 7/10
CRYSTAL EYES - Starbourne Traveler (2019)
Czy to nie jest śmieszne, że niektóre kapele mają w sobie więcej z starego Running wild niż sam Running Wild. Co za ironia, prawda? Szwedzki Crystal Eyes wraca po 5 latach przerwy z nowym albumem i "Starbourne Traveler" to płyta, która może się podobać. Jest nawiązanie do klasycznych wydawnictw tej doświadczonej formacji i jest dużo nawiązań do Running wild. W muzyce Crystal Eyes mamy też echa Stormwarrior czy nawet Gamma Ray. Jednym słowem wysokiej klasy mieszanka heavy metalu i power metalu.
Troszkę czasu minęło od wydawnictwa "Killer" i nic dziwnego, że band zasilił nowy perkusista i gitarzysta. Zmiany wniosły troszkę świeżości i polotu. Band zyskał nowe siły i nagrał album dojrzały i przemyślany. Nowy gitarzysta tj Jonatan wie jak porwać słuchacza i jego pojedynki z Mikalem są po prostu urocze. Wszystko jest zagrane z pomysłem i niezłą techniką. Nawet brzmienie jest z wysokiej półki i każdego muzyka słychać znakomicie. Dobrze to zostało wyważone, bo jest klasycznie, a zarazem współcześnie.
Crystal Eyes to band znany i lubiany i w zasadzie nie muszą nic udowadniać. Brakowało jednak albumu na takim poziomie, bo ich ostatnie dzieła były tylko solidne. Czegoś mi tam brakowało. Na nowej płycie mamy 45 minut muzyki i te 10 utworów to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Na sam start mamy energiczny i zadziorny "Gods of Disorder" i to jest Crystal Eyes na jaki czekałem. Ostry riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. To jest utwór, który z miejsca oczaruje fanów Gamma ray czy Primal Fear. Band zabiera nas do lat 80 w "Side By Side" i tutaj czuć w pełni klimat Running Wild. Brzmi to sto razy lepiej niż nowa epka Running wild.Elementy Running wild mamy też w odświeżonym "Extreme Paranoia". Marszowy i nieco bardziej epicki "Starbourne Traveler" kojarzy się nieco z Hammerfall, choć i tutaj nie brakuje nawiązań do ekipy Rock'n rolfa. Band ciekawie wypada też w hard rockowym "Paradise powerlord" i te echa Accept są tu urocze. Wracam do Running wild w lekkim i niezwykle melodyjnym "Into the Fire". Świetny kawałek i to jest kwintesencja tej kapeli. Troszkę średnio wypada ballada "In the empire of saints". Dużo tutaj rasowych przebojów i hard rockowy "Midnight Radio" i znowu słychać echa Accept.
Crystal Eyes wrócił po 5 latach i to w wielkim stylu. Ta kapela wróciła do swoich korzeni, pokazując że można grać klasycznie, ale być przy tym nowoczesnym. Znakomita mieszanka heavy i power metalu. Nowy skład, nowa jakość i Crystal Eyes jest znowu na fali. Szkoda tylko, że inne kapele grają obecnie ciekawiej niż sam Running wild. Pozostaje cieszyć się, że takie zespoły jak Crystal Eyes cierpią garściami z Running Wild i dzięki nim muzyka Rock;n rolfa wciąż żyje i ma się dobrze.
Ocena: 8.5/10
Troszkę czasu minęło od wydawnictwa "Killer" i nic dziwnego, że band zasilił nowy perkusista i gitarzysta. Zmiany wniosły troszkę świeżości i polotu. Band zyskał nowe siły i nagrał album dojrzały i przemyślany. Nowy gitarzysta tj Jonatan wie jak porwać słuchacza i jego pojedynki z Mikalem są po prostu urocze. Wszystko jest zagrane z pomysłem i niezłą techniką. Nawet brzmienie jest z wysokiej półki i każdego muzyka słychać znakomicie. Dobrze to zostało wyważone, bo jest klasycznie, a zarazem współcześnie.
Crystal Eyes to band znany i lubiany i w zasadzie nie muszą nic udowadniać. Brakowało jednak albumu na takim poziomie, bo ich ostatnie dzieła były tylko solidne. Czegoś mi tam brakowało. Na nowej płycie mamy 45 minut muzyki i te 10 utworów to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Na sam start mamy energiczny i zadziorny "Gods of Disorder" i to jest Crystal Eyes na jaki czekałem. Ostry riff i chwytliwy refren czyni ten utwór prawdziwym hitem. To jest utwór, który z miejsca oczaruje fanów Gamma ray czy Primal Fear. Band zabiera nas do lat 80 w "Side By Side" i tutaj czuć w pełni klimat Running Wild. Brzmi to sto razy lepiej niż nowa epka Running wild.Elementy Running wild mamy też w odświeżonym "Extreme Paranoia". Marszowy i nieco bardziej epicki "Starbourne Traveler" kojarzy się nieco z Hammerfall, choć i tutaj nie brakuje nawiązań do ekipy Rock'n rolfa. Band ciekawie wypada też w hard rockowym "Paradise powerlord" i te echa Accept są tu urocze. Wracam do Running wild w lekkim i niezwykle melodyjnym "Into the Fire". Świetny kawałek i to jest kwintesencja tej kapeli. Troszkę średnio wypada ballada "In the empire of saints". Dużo tutaj rasowych przebojów i hard rockowy "Midnight Radio" i znowu słychać echa Accept.
Crystal Eyes wrócił po 5 latach i to w wielkim stylu. Ta kapela wróciła do swoich korzeni, pokazując że można grać klasycznie, ale być przy tym nowoczesnym. Znakomita mieszanka heavy i power metalu. Nowy skład, nowa jakość i Crystal Eyes jest znowu na fali. Szkoda tylko, że inne kapele grają obecnie ciekawiej niż sam Running wild. Pozostaje cieszyć się, że takie zespoły jak Crystal Eyes cierpią garściami z Running Wild i dzięki nim muzyka Rock;n rolfa wciąż żyje i ma się dobrze.
Ocena: 8.5/10
piątek, 6 grudnia 2019
TALES OF EVENING - A new dawn awaits (2019)
Tales of Evening to węgierski band młodego pokolenia, który działa od 2011r a w tym roku wydali swój 4 album zatytułowany "A new dawn awaits". Jest to pierwszy album z nowym gitarzystą tj Krisztianem Varga i pierwszy album w wersji angielskojęzycznej. Kapela jest mało znana, ale grać potrafi i fanom Nightwish czy After Forever może przypaść do gustu. Jest to lekki, przyjemny symfoniczny power metal.
Płyta wyróżnia ciepłe i takie soczyste brzmienie, które od razu przypomina sound fińskich kapel. Nawet klimatyczna okładka robi tutaj wrażenie. A jak jest z muzyką? Mamy prosty, melodyjny i nieco komercyjny power metal w symfonicznej oprawie. Znajdziemy tutaj dużo nawiązań do twórczości Within Temptation, Nightwish czy After Forever. W zespole na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia wyrazista i charyzmatyczna wokalistka Dudas Ivett.
Materiał kryje sporo ciekawych kompozycji. Znakomicie wypada dynamiczny i przebojowy "Ton Apart". Co za energia i ukłon w stronę starego Nightwish. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Nie brakuje klimatycznych i nieco komercyjnych kawałków. Świetnym tego przykładem jest bez wątpienia zadziorny "Miracle of mine". Dalej mamy epicki i nieco o folkowym zabarwieniu "Shelterless soul", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Krótki i treściwy "Dreaming again"
to kawałek, który znów nas zabiera do świata Nightwish. Nie brakuje na płycie rasowego power metalowego kopa i to mamy w "Rebellious soul" i "Wasted". Warto jeszcze wspomnieć o bardziej progresywnym "Eye of the storm".
Jeszcze świat nie poznał dobrze Tales of evening, ale ten młody band zasługuje na uwagę. Znakomicie odnajdują się w symfonicznym power metalu w stylu Nightwish. Dobrze zrobili, że postawili na angielski język, bo teraz mogą uderzyć w rynek zagraniczny. Płyta na pewno zasługuje na uwagę fanów takiej muzyki.
Ocena: 7.5/10
Płyta wyróżnia ciepłe i takie soczyste brzmienie, które od razu przypomina sound fińskich kapel. Nawet klimatyczna okładka robi tutaj wrażenie. A jak jest z muzyką? Mamy prosty, melodyjny i nieco komercyjny power metal w symfonicznej oprawie. Znajdziemy tutaj dużo nawiązań do twórczości Within Temptation, Nightwish czy After Forever. W zespole na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia wyrazista i charyzmatyczna wokalistka Dudas Ivett.
Materiał kryje sporo ciekawych kompozycji. Znakomicie wypada dynamiczny i przebojowy "Ton Apart". Co za energia i ukłon w stronę starego Nightwish. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Nie brakuje klimatycznych i nieco komercyjnych kawałków. Świetnym tego przykładem jest bez wątpienia zadziorny "Miracle of mine". Dalej mamy epicki i nieco o folkowym zabarwieniu "Shelterless soul", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Krótki i treściwy "Dreaming again"
to kawałek, który znów nas zabiera do świata Nightwish. Nie brakuje na płycie rasowego power metalowego kopa i to mamy w "Rebellious soul" i "Wasted". Warto jeszcze wspomnieć o bardziej progresywnym "Eye of the storm".
Jeszcze świat nie poznał dobrze Tales of evening, ale ten młody band zasługuje na uwagę. Znakomicie odnajdują się w symfonicznym power metalu w stylu Nightwish. Dobrze zrobili, że postawili na angielski język, bo teraz mogą uderzyć w rynek zagraniczny. Płyta na pewno zasługuje na uwagę fanów takiej muzyki.
Ocena: 7.5/10
niedziela, 1 grudnia 2019
NIBIRU ORDEAL - Solar Eclipse (2019)
Tęsknie za dawnym stylem Sonata Arctica i Stratovarius. Złote lata te kapele mają dawno za sobą i raczej nic się nie zmieni w tej kwestii. Na szczęście pojawiają się młode zespoły, które starają się wypełnić tą lukę i pójść w kierunku stylów wypracowanych przez te kultowe kapele. Przykładem takiego stanu rzeczy jest bez wątpienia debiutancki album fińskiej formacji Nibiru Ordeal. "Solar Eclipse" to podróż w czasie i band gwarantuje nam przednią zabawę. Tak właśnie jest.
Band zadbał o każdy detal i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Każdy szczegół jest dopracowany. Mamy okładkę, która przykuwa uwagę swoim motywem i kolorystyką. Jest też mocne, nieco chłodne brzmienie, które przypomina najlepsze płyty Sonata Arctica. Tak to powinno brzmieć. Muzycy wiedzą co robią i robią to na wysokim poziomie. Melodie są rozegrane z polotem, a riff są pełne energii i miłości do power metalu. Pochwalić muszę gitarzystę Mirko, który zna od podstaw muzykę Sonaty Arctica, Helloween czy Stratovarius. Słychać wpływy tych kapel, ale nie brakuje ciekawych rozwiązań czy techniki. Kluczową rolę odgrywa tutaj głos Andiego, który sprawdza się w wysokich rejestrach, jak i w bardziej klimatycznych kompozycjach.
"Gone With the wind" to klasyczny utwór Sonata Arctica. Ta melodia, aranżacje i poprowadzenie linii melodyjnych. Tak to powinno brzmieć. Dalej mamy złożony i bardziej zadziorny "Spacebeast" i tutaj band tworzy ciekawy, chłodny klimat. Dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Stonowany i nieco progresywny "Icon 21" pokazuje jak band jest elastyczny. Kto kocha "Ecliptica" Sonaty Arctica ten zostanie oczarowany za sprawą szybkiego i przebojowego "Demons and angels". Tutaj Nibiru Ordeal pokazuje klasę i swój prawdziwy potencjał. W podobnym klimacie mamy "Manual to Life", który jest kwintesencją power metalu lat 90. Band jest specem od ciekawych melodii, bo ta w "Civilization" jest po prostu urocza. Niby jest lekko i przyjemnie, to jednak potrafi poruszyć słuchacza. Nibiru Ordeal pokusił się też o 13 minutowy kolos i w tej kategorii "Vortex of dead galaxies" sprawdza się idealnie. Bardzo ciekawy i epicki kawałek, który potrafi oczarować klimatem s-f. Drugi kolos to "Solar Eclipse", czyli fiński power metal w pigułce. Znakomita petarda na sam koniec tej świetnej płyty.
Sonata Arctica niech gra sobie pop metal, ja mam teraz Nibiru ordeal, który kontynuuje to co niegdyś grała ta kultowa kapela. Dobrze wyważona płyta, pełna dynamiki, przebojowości, ale i z progresywnym zacięciem. Świetny debiut fińskiej formacji, która szturmem wdarła się na salony, jeśli chodzi o tegoroczny power metal. Brawo!
Ocena: 8.5/10
Każdy szczegół jest dopracowany
Band zadbał o każdy detal i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Każdy szczegół jest dopracowany. Mamy okładkę, która przykuwa uwagę swoim motywem i kolorystyką. Jest też mocne, nieco chłodne brzmienie, które przypomina najlepsze płyty Sonata Arctica. Tak to powinno brzmieć. Muzycy wiedzą co robią i robią to na wysokim poziomie. Melodie są rozegrane z polotem, a riff są pełne energii i miłości do power metalu. Pochwalić muszę gitarzystę Mirko, który zna od podstaw muzykę Sonaty Arctica, Helloween czy Stratovarius. Słychać wpływy tych kapel, ale nie brakuje ciekawych rozwiązań czy techniki. Kluczową rolę odgrywa tutaj głos Andiego, który sprawdza się w wysokich rejestrach, jak i w bardziej klimatycznych kompozycjach.
"Gone With the wind" to klasyczny utwór Sonata Arctica. Ta melodia, aranżacje i poprowadzenie linii melodyjnych. Tak to powinno brzmieć. Dalej mamy złożony i bardziej zadziorny "Spacebeast" i tutaj band tworzy ciekawy, chłodny klimat. Dzieje się sporo i nie ma miejsce na nudę. Stonowany i nieco progresywny "Icon 21" pokazuje jak band jest elastyczny. Kto kocha "Ecliptica" Sonaty Arctica ten zostanie oczarowany za sprawą szybkiego i przebojowego "Demons and angels". Tutaj Nibiru Ordeal pokazuje klasę i swój prawdziwy potencjał. W podobnym klimacie mamy "Manual to Life", który jest kwintesencją power metalu lat 90. Band jest specem od ciekawych melodii, bo ta w "Civilization" jest po prostu urocza. Niby jest lekko i przyjemnie, to jednak potrafi poruszyć słuchacza. Nibiru Ordeal pokusił się też o 13 minutowy kolos i w tej kategorii "Vortex of dead galaxies" sprawdza się idealnie. Bardzo ciekawy i epicki kawałek, który potrafi oczarować klimatem s-f. Drugi kolos to "Solar Eclipse", czyli fiński power metal w pigułce. Znakomita petarda na sam koniec tej świetnej płyty.
Sonata Arctica niech gra sobie pop metal, ja mam teraz Nibiru ordeal, który kontynuuje to co niegdyś grała ta kultowa kapela. Dobrze wyważona płyta, pełna dynamiki, przebojowości, ale i z progresywnym zacięciem. Świetny debiut fińskiej formacji, która szturmem wdarła się na salony, jeśli chodzi o tegoroczny power metal. Brawo!
Ocena: 8.5/10
Każdy szczegół jest dopracowany
BULLETRAID - Time travellers (2019)
W 2016 roku pisałem o mini albumie wrocławskiej formacji o nazwie Bulletraid. Ten młody band uraczył mnie szczerym przekazem i miłością do klasycznego metalu. Poczułem się jakby ktoś wymieszał znane i uwielbiane przeze mnie kapele metalowe z lat 80. Taki był "Louder than hell", który miał swoje wady i zalety. Wiedziałem, że Bulletraid ma potencjał i stać ich na ciekawy debiutancki krążek. "Time Travellers" nie zawodzi i śmiało może konkurować z naszymi najlepszymi kapelami. W zasadzie band tak dobrze tutaj brzmi, że można mierzyć w rynek zagraniczny. W skrócie można by napisać, że jest to płyta lepsza niż mini album i zapraszam do kupna, ale ta płyta wymaga głębszej analizy, a i band zasługuje na pochwały.
Przede wszystkim, mamy tutaj zmiany, bo w kapeli pojawiło się dwóch nowych gitarzystów. Kamil Turczynowicz i Michał Bugała znakomicie się dogadują i dają czadu. Nie brakuje szybkich motywów, jak i ciekawych złożonych solówek. Klasyczne podejście do tematu jest po prostu urocze. Klimat lat 80 cały czas nam towarzyszy. Tym razem jednak band próbuje nieco bardziej urozmaicać swoją muzyką. Słychać nie tylko klasyczny metal, ale mamy też patenty thrash metalowe, może z pogranicza hard rocka czy NWOBHM. Kawał dobrej roboty robi tu wokalista Grzegorz Kolasiński, który momentami przypomina mi charyzmatycznego Pavy Wagnera z Rage czy Pieta Sielcka z Iron Savior. Bardzo ciekawy głos i zapada w pamięci.
Na plus zaliczę o wiele ciekawszą i bardziej dopracowaną szatę graficzną niż ta znana nam z mini albumu. Poprawie uległo brzmienie, które jest bardziej podrasowane. Jest agresywnie, ale z poszanowaniem klasyki.
"Bored With Love" to właściwie jedyny kawałek, który jakoś mi nie pasuje przy tym albumie. Kawałek za bardzo rockowy, za dużo komercyjny, a za mało konkretny. Dobrze dopasowano otwieracz, bo klimatyczny "Unholy Crusade" z lekkim, nastrojowym intrem robi tutaj robotę. Słychać dojrzałość muzyków i bardziej intryguje aranżacje. Brud, niemiecka toporność daje o sobie znać w stonowanym "Damnations Eye". Coś dla fanów Accept, czy też Rage. Buletraid bardzo korzystnie wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "Sword of Destiny" to prawdziwa petarda. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Time Travellers". Co za moc i chwytliwy refren. No muszę przyznać, że na długo zapadł mi w pamięci. Prosty i melodyjny "Oathkeeper" to rasowy przebój i wokalista znakomicie daje się ponieść uczuciom. Idealny kawałek na koncerty i do wspólnej zabawy z publiką. Sama melodia jakoś kojarzy mi się troszkę z Gamma Ray i Iron maiden. Z kolei "Nuclear salvation" ma motyw główny nieco podobny do "Blood of the nations" Accept. Kolejny mocny punkt na tej płycie i kolejny hicior. Całość zamyka melodyjny "Masters of Rock", który jest hołdem dla żelaznej dziewicy, ale też choćby Running wild.
Polska to nie tylko Crystal Viper, Roadhog, Axe Crazy, czy Scream maker, to również Bulletraid. Nie boję się tego sformułowania, bo ekipa z Wrocławia tworzy świetną muzykę na światowym poziomie. Słucha się tego nie zwykle przyjemnie i chce się więcej. "Time Travellers" to jak nazwa wskazuje, prawdziwa podróż w czasie, Cofnęliśmy się do lat 80 i ja tu zostaję wraz z muzyką Bulletraid.
Ocena: 8.5/10
Przede wszystkim, mamy tutaj zmiany, bo w kapeli pojawiło się dwóch nowych gitarzystów. Kamil Turczynowicz i Michał Bugała znakomicie się dogadują i dają czadu. Nie brakuje szybkich motywów, jak i ciekawych złożonych solówek. Klasyczne podejście do tematu jest po prostu urocze. Klimat lat 80 cały czas nam towarzyszy. Tym razem jednak band próbuje nieco bardziej urozmaicać swoją muzyką. Słychać nie tylko klasyczny metal, ale mamy też patenty thrash metalowe, może z pogranicza hard rocka czy NWOBHM. Kawał dobrej roboty robi tu wokalista Grzegorz Kolasiński, który momentami przypomina mi charyzmatycznego Pavy Wagnera z Rage czy Pieta Sielcka z Iron Savior. Bardzo ciekawy głos i zapada w pamięci.
Na plus zaliczę o wiele ciekawszą i bardziej dopracowaną szatę graficzną niż ta znana nam z mini albumu. Poprawie uległo brzmienie, które jest bardziej podrasowane. Jest agresywnie, ale z poszanowaniem klasyki.
"Bored With Love" to właściwie jedyny kawałek, który jakoś mi nie pasuje przy tym albumie. Kawałek za bardzo rockowy, za dużo komercyjny, a za mało konkretny. Dobrze dopasowano otwieracz, bo klimatyczny "Unholy Crusade" z lekkim, nastrojowym intrem robi tutaj robotę. Słychać dojrzałość muzyków i bardziej intryguje aranżacje. Brud, niemiecka toporność daje o sobie znać w stonowanym "Damnations Eye". Coś dla fanów Accept, czy też Rage. Buletraid bardzo korzystnie wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "Sword of Destiny" to prawdziwa petarda. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Time Travellers". Co za moc i chwytliwy refren. No muszę przyznać, że na długo zapadł mi w pamięci. Prosty i melodyjny "Oathkeeper" to rasowy przebój i wokalista znakomicie daje się ponieść uczuciom. Idealny kawałek na koncerty i do wspólnej zabawy z publiką. Sama melodia jakoś kojarzy mi się troszkę z Gamma Ray i Iron maiden. Z kolei "Nuclear salvation" ma motyw główny nieco podobny do "Blood of the nations" Accept. Kolejny mocny punkt na tej płycie i kolejny hicior. Całość zamyka melodyjny "Masters of Rock", który jest hołdem dla żelaznej dziewicy, ale też choćby Running wild.
Polska to nie tylko Crystal Viper, Roadhog, Axe Crazy, czy Scream maker, to również Bulletraid. Nie boję się tego sformułowania, bo ekipa z Wrocławia tworzy świetną muzykę na światowym poziomie. Słucha się tego nie zwykle przyjemnie i chce się więcej. "Time Travellers" to jak nazwa wskazuje, prawdziwa podróż w czasie, Cofnęliśmy się do lat 80 i ja tu zostaję wraz z muzyką Bulletraid.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 21 listopada 2019
ANGEL SWORD - Neon City (2019)
Z każdym miesiącem przybywa nam płyt w klasycznym heavy metalu. Kolejną ciekawą płytą w tej kategorii jest "Neon City" fińskiej kapeli Angel Sword. Kapela ta jest młoda i głodna sukcesu. Działają od 2010 r i już dorobili się dwóch krążków, ale dopiero za sprawą nowego dzieła mogą sporo namieszać na rynku muzycznym. Ta płyta to taka mieszanka stylów wypracowanych przez Accept, Iron Maiden, Tank czy Motorhead. Wtórność w tym przypadku to nie wada, a zaleta.
Styl kapeli jest prosty i opiera się na chwytliwych i zadziornych riffach, a także na prostych melodiach. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i klimat lat 80. Znajdziemy elementy heavy metalu, Nwobhm, a nawet hard rocka. Co kapele wyróżnia to na pewno charyzmatyczny wokalista Jerry Razors. Należy go pochwalić za technikę i ciekawą barwę. Trzeba przyznać, że odgrywa w tej kapeli kluczową rolę. Kawał dobrej roboty odwalają tutaj bez wątpienia gitarzyści Mike i Jerry. Panowie stawiają na klimat i przebojowość, a tego jest pod dostatkiem.
Dużym plusem jest bez wątpienia klimatyczna i taka oldschoolowa okładka, która współgra z zawartości. Nawet i brzmienie zostało tak dostrojone, aby można było poczuć klimat lat 80.
Płytę otwiera dynamiczny "Stralight Shadow", który zabiera nas w rejony Nwobhm. Niby kawałek wtórny, ale bardzo przyjazny w odsłuchu. Jeszcze ciekawszy jest nieco szybszy "Neon City", który oddaje to co najlepsze w heavy metalu lat 80. Ta praca gitar jest po prostu bardzo udana i słucha się tego jednym tchem. Prawdziwy hit, a to dopiero początek. Hard rockowy feeling mamy w zadziornym "Evil Eye". Stonowany i rockowy "Eletric man" jest uroczy w swoim stylu. Tutaj ca całość zamyka przebojowy "Hardliner" i to jest bardzo dobre podsumowanie "neon city".
"Neon city" to bardzo klimatyczny album i to jest naprawdę udana wycieczka do lat 80. Album może jest i wtórny, ale jest bardzo uroczy. Znajdziemy tutaj klasyczne patenty i dużą dawką melodyjności. Płyta jest godna uwagi!
Ocena: 7.5/10
Styl kapeli jest prosty i opiera się na chwytliwych i zadziornych riffach, a także na prostych melodiach. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i klimat lat 80. Znajdziemy elementy heavy metalu, Nwobhm, a nawet hard rocka. Co kapele wyróżnia to na pewno charyzmatyczny wokalista Jerry Razors. Należy go pochwalić za technikę i ciekawą barwę. Trzeba przyznać, że odgrywa w tej kapeli kluczową rolę. Kawał dobrej roboty odwalają tutaj bez wątpienia gitarzyści Mike i Jerry. Panowie stawiają na klimat i przebojowość, a tego jest pod dostatkiem.
Dużym plusem jest bez wątpienia klimatyczna i taka oldschoolowa okładka, która współgra z zawartości. Nawet i brzmienie zostało tak dostrojone, aby można było poczuć klimat lat 80.
Płytę otwiera dynamiczny "Stralight Shadow", który zabiera nas w rejony Nwobhm. Niby kawałek wtórny, ale bardzo przyjazny w odsłuchu. Jeszcze ciekawszy jest nieco szybszy "Neon City", który oddaje to co najlepsze w heavy metalu lat 80. Ta praca gitar jest po prostu bardzo udana i słucha się tego jednym tchem. Prawdziwy hit, a to dopiero początek. Hard rockowy feeling mamy w zadziornym "Evil Eye". Stonowany i rockowy "Eletric man" jest uroczy w swoim stylu. Tutaj ca całość zamyka przebojowy "Hardliner" i to jest bardzo dobre podsumowanie "neon city".
"Neon city" to bardzo klimatyczny album i to jest naprawdę udana wycieczka do lat 80. Album może jest i wtórny, ale jest bardzo uroczy. Znajdziemy tutaj klasyczne patenty i dużą dawką melodyjności. Płyta jest godna uwagi!
Ocena: 7.5/10
wtorek, 19 listopada 2019
TERMINUS - A single point of light (2019)
Pamięta ktoś "The reaper spiral" brytyjskiego Terminus? Pewnie mało kto nawet kojarzy ten band. Warto wiedzieć, że ich debiut to kawał solidnego heavy/power metalu w takim nieco epickiej oprawie. Najnowsze dzieło zatytułowane "A single point of light" to bez wątpienie o wiele ciekawsze dzieło niż "The reaper spiral". To album bardziej dojrzały i może zabrać nas w klimaty Visigoth czy Eternal Champion.
Znakomicie wypada frontowa okładka , która przypomina okładki kapeli Nostradamus. Okładka ma swój klimat i to jest spory plus. Terminus to dwie osobistości, które napędzają ten band. Mowa tu o Davidzie Gillepsie, który jest multiinstrumentalistą oraz wokaliście Jamesie Beattie. Panowie znają swoje możliwości i wykorzystują to w znakomity sposób. Aranżacje są dopracowane i potrafią zaskoczyć słuchacza, tak więc nie ma tu miejsca na nudę i w sumie każdy znajdzie coś dla siebie.
Jest power metal i to taki agresywny z dużą dawką melodyjności w przebojowym "To ash, to dust". Natomiast w "Harvest" znajdziemy patenty mrocznego heavy metalu. Tutaj dają się we znaki zagrywki Visigoth. Dużo pozytywnej energii i power metalowego zacięcia znajdziemy w dynamicznym "Flesh fall from steel". Na płycie jest jeszcze rycerski "Cry havoc" i epicki, rozbudowany i nastrojowy "Spinning Webs, Catching dreams".
Terminus nagrał ciekawy album z pogranicza epickiego heavy metalu i power metalu. To płyta z pomysłowymi riffami i dobrze dopasowanymi aranżacjami. Cały czas się coś dzieje i nie ma miejsca tu na nudę. Nie ma słabych punktów, a każdy utwór to prawdziwa frajda dla fana takiego grania. Drugi album Terminus bije bez wątpienia debiut!
Ocena : 8.5/10
Znakomicie wypada frontowa okładka , która przypomina okładki kapeli Nostradamus. Okładka ma swój klimat i to jest spory plus. Terminus to dwie osobistości, które napędzają ten band. Mowa tu o Davidzie Gillepsie, który jest multiinstrumentalistą oraz wokaliście Jamesie Beattie. Panowie znają swoje możliwości i wykorzystują to w znakomity sposób. Aranżacje są dopracowane i potrafią zaskoczyć słuchacza, tak więc nie ma tu miejsca na nudę i w sumie każdy znajdzie coś dla siebie.
Jest power metal i to taki agresywny z dużą dawką melodyjności w przebojowym "To ash, to dust". Natomiast w "Harvest" znajdziemy patenty mrocznego heavy metalu. Tutaj dają się we znaki zagrywki Visigoth. Dużo pozytywnej energii i power metalowego zacięcia znajdziemy w dynamicznym "Flesh fall from steel". Na płycie jest jeszcze rycerski "Cry havoc" i epicki, rozbudowany i nastrojowy "Spinning Webs, Catching dreams".
Terminus nagrał ciekawy album z pogranicza epickiego heavy metalu i power metalu. To płyta z pomysłowymi riffami i dobrze dopasowanymi aranżacjami. Cały czas się coś dzieje i nie ma miejsca tu na nudę. Nie ma słabych punktów, a każdy utwór to prawdziwa frajda dla fana takiego grania. Drugi album Terminus bije bez wątpienia debiut!
Ocena : 8.5/10
niedziela, 17 listopada 2019
MAGIC KINGDOM - Metalmighty (2019)
Było tylko kwestią czasu kiedy Dushan Petrossi wróci z nowym albumem sygnowanym marką Magic Kingdom. Ostatni albumy z Iron Mask czy właśnie Iron Kingdom były wysokiej klasy. Na "Diabolica" Iron Mask Duschan pokazał, że wciąż jest w znakomitej formie i gra neoklasyczny power metal na najwyższym poziomie. To jest prawdziwa jazda bez trzymanki. Oczekiwania względem nowego dzieła Dushana były ogromne. Czy "Metalmighty" wydany pod szyldem magic Kingdom sprostał moim wymaganiom?
Dushan przyzwyczaił nas do tego, że często lubi zmieniać wokalistów. Tym razem posadę wokalisty dostał Micheal Vescera, który śpiewał również u Yngwiego Malmsteena, tak więc pasuje do takiego grania. Wszystko pięknie, tylko że tym razem materiał jest niestety troszkę słabszy. Przede wszystkim materiał na nowej płycie bywa nie równy. Pojawiają się perełki i mocne utwory, ale też nie brakuje słabszych momentów. Co od razu do mnie przemówiło to klimatyczna okładka, a także mocne, zadziorne brzmienie, który podkreśla talent Duschana. Jego partie brzmią po prostu wybornie i słucha się ich z dużą przyjemnością.
Płytę otwiera pomysłowy i energiczny "Unleash the Dragon", który oddaje to co najlepsze w neoklasycznym power metalu. Kawałek idealnie pasuje do wokalu Micheala. Jeszcze lepiej wypada melodyjny i nieco agresywniejszy "Wizards and witches". Pierwszy słaby punkt na płycie to rockowy i bardziej komercyjny "In the den of mountain trolls". Dushan Petrossi błyszczy w szybszych kawałkach i taka petarda jak "Fear my fury" po prostu porywa słuchacza. Solówki tutaj są zagrane z polotem i niezwykłą lekkością. Słucha się tego jednym tchem. To jest Magic Kingdom na jaki czekałem. Bardziej heavy metalowy z nutką drapieżności "Metalmighty" też jest solidny, choć tutaj za dużo chaosu, a za mało konkretów. Warto zwrócić uwagę na rozbudowany i przebojowy "Temple of no gods". Wszystko tak naprawdę nijak ma się do takiej perełki jaką jest "Dark Night, Dark Thouths". Co za moc, co za polot i finezja. Początkowe partie gitarowe przyprawiają o dreszcze. Tutaj Dushan pokazuje swój prawdziwy kunszt. Świetna kompozycja i jak dla mnie najlepsza na płycie.
"Metalmighty" to solidna porcja neoklasycznego power metalu w wykonaniu Dushana Petrossi. Jest kilka perełek i kilka naprawdę ciekawych utworów, ale całościowo jest nierówno i brakuje kilka dopracowań. W porównaniu z innymi płytami Magic Kingdom czuje zawód, bo stać tego uzdolnionego gitarzystę na znacznie więcej.
Ocena: 7/10
Dushan przyzwyczaił nas do tego, że często lubi zmieniać wokalistów. Tym razem posadę wokalisty dostał Micheal Vescera, który śpiewał również u Yngwiego Malmsteena, tak więc pasuje do takiego grania. Wszystko pięknie, tylko że tym razem materiał jest niestety troszkę słabszy. Przede wszystkim materiał na nowej płycie bywa nie równy. Pojawiają się perełki i mocne utwory, ale też nie brakuje słabszych momentów. Co od razu do mnie przemówiło to klimatyczna okładka, a także mocne, zadziorne brzmienie, który podkreśla talent Duschana. Jego partie brzmią po prostu wybornie i słucha się ich z dużą przyjemnością.
Płytę otwiera pomysłowy i energiczny "Unleash the Dragon", który oddaje to co najlepsze w neoklasycznym power metalu. Kawałek idealnie pasuje do wokalu Micheala. Jeszcze lepiej wypada melodyjny i nieco agresywniejszy "Wizards and witches". Pierwszy słaby punkt na płycie to rockowy i bardziej komercyjny "In the den of mountain trolls". Dushan Petrossi błyszczy w szybszych kawałkach i taka petarda jak "Fear my fury" po prostu porywa słuchacza. Solówki tutaj są zagrane z polotem i niezwykłą lekkością. Słucha się tego jednym tchem. To jest Magic Kingdom na jaki czekałem. Bardziej heavy metalowy z nutką drapieżności "Metalmighty" też jest solidny, choć tutaj za dużo chaosu, a za mało konkretów. Warto zwrócić uwagę na rozbudowany i przebojowy "Temple of no gods". Wszystko tak naprawdę nijak ma się do takiej perełki jaką jest "Dark Night, Dark Thouths". Co za moc, co za polot i finezja. Początkowe partie gitarowe przyprawiają o dreszcze. Tutaj Dushan pokazuje swój prawdziwy kunszt. Świetna kompozycja i jak dla mnie najlepsza na płycie.
"Metalmighty" to solidna porcja neoklasycznego power metalu w wykonaniu Dushana Petrossi. Jest kilka perełek i kilka naprawdę ciekawych utworów, ale całościowo jest nierówno i brakuje kilka dopracowań. W porównaniu z innymi płytami Magic Kingdom czuje zawód, bo stać tego uzdolnionego gitarzystę na znacznie więcej.
Ocena: 7/10
piątek, 15 listopada 2019
CRYSTAL VIPER - Tales of fire and ice (2019)
Crystal Viper szybko stał się jednym z najlepszych naszych polskich zespołów heavy metalowych i pokazał, że w naszym kraju też mogą się rodzić gwiazdy. Marta Gabriel jak prawdziwy lider napędza ten zespół i jest jego motorem napędowym. Skład się zmieniał i na dzień dzisiejszy tylko Marta i Andy został ze starego składu. W tym roku do zespołu dołączył Ced z Blazon Stone, co jest zmianą na plus. Jest też drugi gitarzysta Eric Juris, który zasilił band w 2018r. Marta skupiła się na śpiewaniu i komponowaniu. Crystal Viper wciąż ma rzesze fanów i wciąż są na topie. Czy nowy album "Tales of Fire and Ice" coś zmieni w tej kwestii? Po 16 latach od założenia zespołu raczej ciężko zepsuć swoją renomę. Nowy krążek jest skierowany na nowych słuchaczy i ma przyciągnąć nowych fanów.
Niby nowy album utrzymuje to do czego nas band przyzwyczaił, choć ten album jest inny od poprzednich. "Queen of The Witches" to był klasyczny Crystal Viper taki jaki lubię i tam pokazali że potrafią grać agresywnie i z pazurem. To był wielki powrót i liczyłem, że dostanę powtórkę z rozrywki, jednak tak się nie stało.
Odnoszę wrażenie, że Crystal Viper postawił na łagodniejszy wydźwięk. Nowy album jest bardziej komercyjnym krążkiem i tutaj band stara się wykorzystać patenty bardziej hard rockowe. Nie jest to może i złe rozwiązanie, bowiem jest kilka naprawdę ciekawych momentów. Jednak jak w słuchuję się w całość to odnoszę wrażenie, że to nie jest Crystal Viper jaki lubię. Wystarczy odpalić klasyki jak "Metal Nation" czy " Legends", gdzie band stawiał na proste, klasyczne rozwiązania. Marta śpiewała agresywnie i pokazywała swoją miłość do kultowych kapel heavy metalowych. "Tales of fire and ice" pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu. Mamy łagodniejsze riffy, mamy dużo stonowanego tempa, słodkich melodii, a sam wokal Marty też jest pozbawiony mocy i pazura.
O klęsce nie ma mowy, bo to dalej heavy metalowy album doświadczonej grupy , choć dominują patenty hard rockowe. Brzmienie nie jest tak agresywne jak na "Queen of the Witches" i to kolejna zmiana, która nie do końca mi pasuje. Zamieszanie z okładką też pokazuje że band chyba nie wiedział jak do końca ten album ma wyglądać. Pierwsza wersja miała fajny klimat, ale źle zostało to pokazane. Nowa okładka ma potencjał, ale też nie wygląda na okładkę Crystal Viper.
Śmieszne jest to, że płyta trwa 40 minut, z czego mamy dwa przerywniki i cover Dokken. Płytę otwiera klimatyczny "Interlude" i szczerze nie brzmi to jak wstęp do płyty Crystal Viper. Dalej mamy dobrze znany "Still Alive". Niby słychać echa starego Crystal Viper, to jednak lekki i hard rockowy feeling i przebojowy refren sprawiają, że to już nieco inne oblicze tego zespołu. Czy gorszy czy lepszy, to już kwestia gustu. Sam utwór jest naprawdę wysokich lotów. Szybki "Crystal Sphere" ma potencjał, ale jakoś mam wrażenie że wokal jakoś nie współgra z tym co wygrywa Andy i Eric. Jakoś to wszystko się rozmywa i zamiast mieć killer to mamy tylko dobry utwór. Początek przebojowego "Bright Lights" przypomina kultowy hit Sweet. Mimo że jest dużo tutaj patentów z wcześniejszych płyt Crystal Viper to i tutaj daje się we znaki komercyjny wydźwięk. Co by nie powiedzieć jest to najlepszy utwór na nowym krążku. Stonowany "Neverending Fire" potrafi oczarować swoim klimatem i romantycznym refren. No brzmi to znakomicie, ale i tutaj czegoś mi brakuje. Gdzie jest zadziorność i ten heavy metalowy pazur z wcześniejszych płyt? Tego nie ma. "Under Ice" to kolejny kawałek o hard rockowym zabarwieniu i też może nie jest to jakiś słaby kawałek, ale za mało w tym wszystkim Crystal Viper. Dobrze prezentuje się nieco szybszy i agresywniejszy "One Question" i to również jest mocny punkt tej płyty. Czuć ducha starych płyt. Całkiem udany cover Dokken w postaci "Dream Warriors" to idealnie podsumowanie to w jakim kierunku poszedł Crystal Viper na "Tales of fire and ice".
Na każdy album tej formacji czekam z utęsknieniem i każdy album jest dla mnie prawdziwą frajdą. Marta to wyjątkowa wokalistka, która potrafi wyróżnić się na tle innych wokalistek metalowych. W przypadku nowego albumu, gdyby nie jej charakterystyczny wokal to nie powiedziałbym że to nowe dzieło Crystal Viper. Band poszedł w bardziej komercyjnym kierunku, stawiając na bardziej hard rockowy feeling. Nie jest to złe, ale gdzieś band troszkę zatracił swój pazur, swój charakter. No troszkę szkoda, bo czuje rozczarowanie, choć sam album jest solidny.
Ocena: 7/10
Niby nowy album utrzymuje to do czego nas band przyzwyczaił, choć ten album jest inny od poprzednich. "Queen of The Witches" to był klasyczny Crystal Viper taki jaki lubię i tam pokazali że potrafią grać agresywnie i z pazurem. To był wielki powrót i liczyłem, że dostanę powtórkę z rozrywki, jednak tak się nie stało.
Odnoszę wrażenie, że Crystal Viper postawił na łagodniejszy wydźwięk. Nowy album jest bardziej komercyjnym krążkiem i tutaj band stara się wykorzystać patenty bardziej hard rockowe. Nie jest to może i złe rozwiązanie, bowiem jest kilka naprawdę ciekawych momentów. Jednak jak w słuchuję się w całość to odnoszę wrażenie, że to nie jest Crystal Viper jaki lubię. Wystarczy odpalić klasyki jak "Metal Nation" czy " Legends", gdzie band stawiał na proste, klasyczne rozwiązania. Marta śpiewała agresywnie i pokazywała swoją miłość do kultowych kapel heavy metalowych. "Tales of fire and ice" pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu. Mamy łagodniejsze riffy, mamy dużo stonowanego tempa, słodkich melodii, a sam wokal Marty też jest pozbawiony mocy i pazura.
O klęsce nie ma mowy, bo to dalej heavy metalowy album doświadczonej grupy , choć dominują patenty hard rockowe. Brzmienie nie jest tak agresywne jak na "Queen of the Witches" i to kolejna zmiana, która nie do końca mi pasuje. Zamieszanie z okładką też pokazuje że band chyba nie wiedział jak do końca ten album ma wyglądać. Pierwsza wersja miała fajny klimat, ale źle zostało to pokazane. Nowa okładka ma potencjał, ale też nie wygląda na okładkę Crystal Viper.
Śmieszne jest to, że płyta trwa 40 minut, z czego mamy dwa przerywniki i cover Dokken. Płytę otwiera klimatyczny "Interlude" i szczerze nie brzmi to jak wstęp do płyty Crystal Viper. Dalej mamy dobrze znany "Still Alive". Niby słychać echa starego Crystal Viper, to jednak lekki i hard rockowy feeling i przebojowy refren sprawiają, że to już nieco inne oblicze tego zespołu. Czy gorszy czy lepszy, to już kwestia gustu. Sam utwór jest naprawdę wysokich lotów. Szybki "Crystal Sphere" ma potencjał, ale jakoś mam wrażenie że wokal jakoś nie współgra z tym co wygrywa Andy i Eric. Jakoś to wszystko się rozmywa i zamiast mieć killer to mamy tylko dobry utwór. Początek przebojowego "Bright Lights" przypomina kultowy hit Sweet. Mimo że jest dużo tutaj patentów z wcześniejszych płyt Crystal Viper to i tutaj daje się we znaki komercyjny wydźwięk. Co by nie powiedzieć jest to najlepszy utwór na nowym krążku. Stonowany "Neverending Fire" potrafi oczarować swoim klimatem i romantycznym refren. No brzmi to znakomicie, ale i tutaj czegoś mi brakuje. Gdzie jest zadziorność i ten heavy metalowy pazur z wcześniejszych płyt? Tego nie ma. "Under Ice" to kolejny kawałek o hard rockowym zabarwieniu i też może nie jest to jakiś słaby kawałek, ale za mało w tym wszystkim Crystal Viper. Dobrze prezentuje się nieco szybszy i agresywniejszy "One Question" i to również jest mocny punkt tej płyty. Czuć ducha starych płyt. Całkiem udany cover Dokken w postaci "Dream Warriors" to idealnie podsumowanie to w jakim kierunku poszedł Crystal Viper na "Tales of fire and ice".
Na każdy album tej formacji czekam z utęsknieniem i każdy album jest dla mnie prawdziwą frajdą. Marta to wyjątkowa wokalistka, która potrafi wyróżnić się na tle innych wokalistek metalowych. W przypadku nowego albumu, gdyby nie jej charakterystyczny wokal to nie powiedziałbym że to nowe dzieło Crystal Viper. Band poszedł w bardziej komercyjnym kierunku, stawiając na bardziej hard rockowy feeling. Nie jest to złe, ale gdzieś band troszkę zatracił swój pazur, swój charakter. No troszkę szkoda, bo czuje rozczarowanie, choć sam album jest solidny.
Ocena: 7/10
czwartek, 14 listopada 2019
SCARLETH - Vortex (2019)
"Vortex" to trzeci album ukraińskiej formacji Scarleth. Sam zespół działa od 2005r. i skupia się na graniu symfonicznego power metalu z domieszką nowoczesnego metalu. Mimo licznych zmian personalnych band na nowo został przetasowany w roku 2015 i tak funkcjonuje po dzień dzisiejszy. "Vortex" to płyta z kilkoma ciekawymi przebłyskami i czasami przypomina twórczość Epica, czy Symphony X, ale jako całość pozostawia sporo do życzenia. Okładka taka przyjazna dla oka, czy mocne, wyraziste brzmienie to trochę za mało. Przede wszystkim zawodzi tutaj materiał. Dobrze połączono tutaj partie gitarowe z partiami klawiszowymi. Jest dużo nowoczesnych rozwiązań, ale nie jest to wadą. Problem tkwi w tym, że utwory są niskich lotów. Nie pomaga nawet ciekawy wokal Ekateriny.
Ciekawie zaczyna się otwierający "Feel the heat". Ostry riff, nieco futurystyczne klawisze robią wrażenie, ale brakuje ciekawej melodii i jakieś nutki szaleństwa. Jest też nowoczesny i nieco agresywniejszy "No return", choć i tutaj daleko do ideału. W sumie najciekawiej wypada rozpędzony "Guardian Angel" i melodyjny "Pain is my name". Całość zamyka pokręcony i nieco progresywny "Break the chains".
Band ma potencjał. Słychać ciekawy styl, słychać jakiś pomysł na to wszystko, ale brakuje precyzji i materiału, który porwie. Jak dopracują solówki i dadzą ciekawsze melodie to jest dla nich jeszcze nadzieja, że błysną kiedyś. Póki co jestem na nie.
Ocena: 4/10
Ciekawie zaczyna się otwierający "Feel the heat". Ostry riff, nieco futurystyczne klawisze robią wrażenie, ale brakuje ciekawej melodii i jakieś nutki szaleństwa. Jest też nowoczesny i nieco agresywniejszy "No return", choć i tutaj daleko do ideału. W sumie najciekawiej wypada rozpędzony "Guardian Angel" i melodyjny "Pain is my name". Całość zamyka pokręcony i nieco progresywny "Break the chains".
Band ma potencjał. Słychać ciekawy styl, słychać jakiś pomysł na to wszystko, ale brakuje precyzji i materiału, który porwie. Jak dopracują solówki i dadzą ciekawsze melodie to jest dla nich jeszcze nadzieja, że błysną kiedyś. Póki co jestem na nie.
Ocena: 4/10
środa, 13 listopada 2019
AXE CRAZY - Hexbreaker (2019)
Każdy ma swoje ulubione sceny muzyczne jeśli chodzi o heavy metal i często się wymienia Niemcy, Szwecję czy Finlandię. Nasz kraj często gdzieś tam jest pomijany jeśli chodzi o klasyczny heavy metal. No może nie mamy aż tak bogatego zaplecza jeśli chodzi o ten rodzaj metalu, ale ta sytuacja w przeciągu ostatnich lat zmienia się na lepsze. W końcu mamy na swoim podwórku gwiazdy wielkiego formatu, które mogą iść w ramię z takimi zespołami jak Enforcer, Skull Fist czy Striker. Zachwalałem nasz rodzimy Roadhog i Axe Crazy będę również zachwalał. Od czasów mini albumu "Angry machines" ten band rozwinął się i to pod każdym względem. Skład ostatnio się troszkę zmienił. Pojawił się Tomasz Świdrak na wokalu i to z nim nagrano nowy album zatytułowany "Hexbreaker", a zaraz po nim band zasilił nowy perkusista, a mianowicie Tymoteusz Ciach. Axe Crazy jest teraz silny, a ich nowy album to tylko potwierdza.
Band działa sukcesywnie od 2010r i od samego początku stawia na klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka. W ich muzyce mamy Iron Maiden, Judas Priest, Satan, czy Accept. Klasyka rządzi to wiadomo. Axe Crazy może nie jest oryginalny, ale nadrabia pomysłowością, techniką i ciekawymi aranżacjami. Pod tym względem panowie wymiatają. Cenię sobie, kiedy muzycy grają z pasją i z miłości do metalu, a nie tylko dlatego że taką mają "pracę". Tutaj to wybrzmiewa od pierwszych minut. Muzyka zagrana dla fanów metalu z lat 80 przez fanów tej odmiany metalu.
Każdy z muzyków zasługuje na owacje na stojąco. Adrian i Robson Bigos to taki klasyczny duet, który ma się wspierać i razem dawać czadu. Przypominają się największe duety wielkich zespołów. Panowie się uzupełniają i potrafią oczarować swoją grą. Jasne nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, bo to wszystko już gdzieś tam wcześniej było. Jedna technika i precyzja sprawiają, że słucha się tego jednym tchem. Na order zasługuje również wokalista Tomasz Świdrak, który znakomicie odnalazł się w zespole. Brzmi niczym młody Halford, a to nie lada wyróżnienie. Ma w sobie to coś, że od razu przenosimy się do lat 80.
Znakomita okładka i soczyste brzmienie to również hołd dla lat 80, a to wszystko jest takie szczere, autentyczne, a nie tylko pod publiczkę.
Na płycie mamy 10 utworów i każdy z nich potrafi oczarować słuchacza. Taki rozpędzony "Under Your Command" przemyca patenty speed metalowe, ale też i elementy żelaznej dziewicy. Niby nic nowego, a szczęka i tak opada. "Witches Treasure" to ukłon w stronę NWOBHM i to brzmi bardzo dobrze. Znów ostry riff robi furorę i napędza cały kawałek. Duży plus dla zespołu za klimat w tym kawałku. To była pierwsza część Walpurgis tales, a drugą częścią jest "The legend of stormwitch" i te dwie kompozycje sporo czerpią oczywiście z Stormwitch. Bardzo dobra robota! Stonowany "Never look back" to taka mieszanka Dokken, Motley Crue czy Judas Priest. Zanim album się ukazał to fani mogli jarać się rozpędzonym "Evilbreaker", który oddaje to co najlepsze w latach 80. Ta przebojowość, ta energia no i ten klimat. No brzmi to fenomenalnie. Przebój goni przebój i nawet taki hard rockowy "Fast and loud" potrafi oczarować chwytliwością. Znakomita mieszanka Stormwitch i Iron Maiden. Te popisy gitarowe w szybszym "On the Run" czy klimatycznym "Out of the darkness" są po prostu znakomite i tego aż miło się słucha. Całość zamyka kolejna petarda, czyli "Heavy metal power force"
"Hexbreaker" to uczta dla fanów klasycznego heavy metalu. Klimat lat 80 można wyczuć na kilometr, ale najlepsze że to wszystko jest autentyczne. Całości słucha się jednym tchem i na długo zostaje w pamięci. To największe osiągniecie tej formacji i miło że coraz więcej jest takich płyt "made in poland". Kawał dobrej roboty i czekam na kolejne albumy Axe crazy i popatrzę na ich rywalizację z Roadhog.
Ocena: 9/10
Band działa sukcesywnie od 2010r i od samego początku stawia na klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka. W ich muzyce mamy Iron Maiden, Judas Priest, Satan, czy Accept. Klasyka rządzi to wiadomo. Axe Crazy może nie jest oryginalny, ale nadrabia pomysłowością, techniką i ciekawymi aranżacjami. Pod tym względem panowie wymiatają. Cenię sobie, kiedy muzycy grają z pasją i z miłości do metalu, a nie tylko dlatego że taką mają "pracę". Tutaj to wybrzmiewa od pierwszych minut. Muzyka zagrana dla fanów metalu z lat 80 przez fanów tej odmiany metalu.
Każdy z muzyków zasługuje na owacje na stojąco. Adrian i Robson Bigos to taki klasyczny duet, który ma się wspierać i razem dawać czadu. Przypominają się największe duety wielkich zespołów. Panowie się uzupełniają i potrafią oczarować swoją grą. Jasne nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, bo to wszystko już gdzieś tam wcześniej było. Jedna technika i precyzja sprawiają, że słucha się tego jednym tchem. Na order zasługuje również wokalista Tomasz Świdrak, który znakomicie odnalazł się w zespole. Brzmi niczym młody Halford, a to nie lada wyróżnienie. Ma w sobie to coś, że od razu przenosimy się do lat 80.
Znakomita okładka i soczyste brzmienie to również hołd dla lat 80, a to wszystko jest takie szczere, autentyczne, a nie tylko pod publiczkę.
Na płycie mamy 10 utworów i każdy z nich potrafi oczarować słuchacza. Taki rozpędzony "Under Your Command" przemyca patenty speed metalowe, ale też i elementy żelaznej dziewicy. Niby nic nowego, a szczęka i tak opada. "Witches Treasure" to ukłon w stronę NWOBHM i to brzmi bardzo dobrze. Znów ostry riff robi furorę i napędza cały kawałek. Duży plus dla zespołu za klimat w tym kawałku. To była pierwsza część Walpurgis tales, a drugą częścią jest "The legend of stormwitch" i te dwie kompozycje sporo czerpią oczywiście z Stormwitch. Bardzo dobra robota! Stonowany "Never look back" to taka mieszanka Dokken, Motley Crue czy Judas Priest. Zanim album się ukazał to fani mogli jarać się rozpędzonym "Evilbreaker", który oddaje to co najlepsze w latach 80. Ta przebojowość, ta energia no i ten klimat. No brzmi to fenomenalnie. Przebój goni przebój i nawet taki hard rockowy "Fast and loud" potrafi oczarować chwytliwością. Znakomita mieszanka Stormwitch i Iron Maiden. Te popisy gitarowe w szybszym "On the Run" czy klimatycznym "Out of the darkness" są po prostu znakomite i tego aż miło się słucha. Całość zamyka kolejna petarda, czyli "Heavy metal power force"
"Hexbreaker" to uczta dla fanów klasycznego heavy metalu. Klimat lat 80 można wyczuć na kilometr, ale najlepsze że to wszystko jest autentyczne. Całości słucha się jednym tchem i na długo zostaje w pamięci. To największe osiągniecie tej formacji i miło że coraz więcej jest takich płyt "made in poland". Kawał dobrej roboty i czekam na kolejne albumy Axe crazy i popatrzę na ich rywalizację z Roadhog.
Ocena: 9/10
PRETTY MAIDS - Undress Your Madness (2019)
Niektóre kapele z lat 80 nie odcinają kuponów od swoich najlepszych albumów i starają się iść na przód i żyć chwilą która jest, a nie tylko przeszłością. Czasami takie kapele jak choćby Saxon, czy właśnie Pretty Maids potrafią nagrywać regularnie nowe albumy i przy tym tworzyć coś równie dobrego co kultowe albumy, a przy tym wnieść trochę świeżości. Saxon i Pretty Maids od kilku lat przeżywają swoją drugą młodość, a ich wokaliści brzmią jeszcze lepiej jak w latach 80 i to jest dopiero fenomen. Kiedy Pretty Maids wydał "Pandemonium" to poczułem jakby band wrócił na właściwe tory. Duża dawka ostrych riffów, chwytliwych melodii i klimatycznych partii klawiszowych, a wszystko z nutką hard rocka. Kolejny albumy utrzymały ten trend i wszystkie mają coś z lat 80, a przy tym są bardzo świeże i takie na topie. Choć ze starego składu został Atkins i Hammer to kapela wciąż błyszczy. "Undress your madness" to 15 album tej duńskiej formacji i może nie jest to ich najlepszy krążek jak wskazują niektórzy recenzenci, ale jest to wysoka pozycja w ich dyskografii.
Płyta ma mocne, zadziorne brzmienie, który podkreśla że kapela żyje obecnymi czasami, a nie na siłę próbuje odtworzyć lata 80. To brzmienie znakomicie współgra z znakomitym wokalem Atkinsa, który nie dawno ujawnił, że walczy z rakiem. Imponujące co on wyprawia na albumie, co za moc i power. No brawa, pomimo swojego wieku wciąż potrafi porwać słuchacza.
Trzeba przyznać, że również gitarzysta Ken Hammer stara się zaskoczyć nas mocniejszymi riffami i dużą dawką melodyjności. Pod tym względem nowy album nie jest zły, wręcz bardzo dobry. W zestawieniu z takim "Pandemonium" troszkę przeboje są gorsze jakości. Jednak to chyba już kwestia gustu. Sam album broni się i pokazuje to co najlepsze w tej kapeli
"Serpentine" znaliśmy jeszcze przed premierą albumu i to rasowy killer w wykonaniu Pretty Maids. Mocny riff i znakomita współpraca klawiszowca i Hammera. Przyzwyczaili nas do takich ostrych i zarazem przebojowych kawałków. Czuć ducha lat 80, ale Pretty Maids brzmi przy tym świeżo i troszkę nowocześniej. Hard rockowy "Firesoul Fly" o nieco cieplejszym klimacie przypomina czasy "Future World" czy "Jump the Gun". Bardzo solidny kawałek, który pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaicić swój materiał. Co za agresja i nowoczesny wydźwięk bije z niezwykle mocnego "Undress Your Madness". Ten kawałek to taki miks tego co band prezentował po latach 90, aż po dzień dzisiejszy. Znów znakomity refren, który potrafi na długo zapaść w pamięci. Do promocji band wybrał również "Will you still kiss me". Jest to już bardziej komercyjny kawałek o rockowym zabarwieniu. Kolejny solidny kawałek, choć tutaj czegoś mi brakuje. "Runaway world" to może nie drugi "Future World", ale utwór daje radę. Znów znakomity refren napędza cały kawałek. Kiedy wkracza "If you want peace" to mam wrażenie jakby słuchał jakiegoś miksa Primal Fear i Avantasia. Niezwykle ciężki i mroczny utwór, ale ile w sobie ma energii i pazura. Mocna rzecz. Ken Hammer zaskakuje nas również ciekawym riffem w marszowym "Slavedriver" i znów mamy bardzo klimatyczny kawałek o nowoczesnym wydźwięku. Jestem oczywiście na tak. Końcówka płyty to energiczny "shadowlands" i spokojny "Strenght of a rose".
Pretty Maids działa od 1982 i choć lata lecą i trendy nie raz się zmieniały to oni są wciąż z nami i mam wrażenie, że są teraz o wiele silniejszym zespołem niż kiedyś. Atkins brzmi fenomenalnie i im starszy tym jeszcze lepszy. Hammer też tworzy pomysłowe i mocne riffy. Band idzie na przód i tworzy kolejne albumy, które są na wysokim poziomie. Nie jest to może tak fenomenalne jak "Red hot and heavy", ale to wciąż krążek wysokiej klasy. "Undress Your madness" kontynuuje styl i dobrą passę z poprzednich płyt. Gorąco polecam !
Ocena: 8.5/10
Płyta ma mocne, zadziorne brzmienie, który podkreśla że kapela żyje obecnymi czasami, a nie na siłę próbuje odtworzyć lata 80. To brzmienie znakomicie współgra z znakomitym wokalem Atkinsa, który nie dawno ujawnił, że walczy z rakiem. Imponujące co on wyprawia na albumie, co za moc i power. No brawa, pomimo swojego wieku wciąż potrafi porwać słuchacza.
Trzeba przyznać, że również gitarzysta Ken Hammer stara się zaskoczyć nas mocniejszymi riffami i dużą dawką melodyjności. Pod tym względem nowy album nie jest zły, wręcz bardzo dobry. W zestawieniu z takim "Pandemonium" troszkę przeboje są gorsze jakości. Jednak to chyba już kwestia gustu. Sam album broni się i pokazuje to co najlepsze w tej kapeli
"Serpentine" znaliśmy jeszcze przed premierą albumu i to rasowy killer w wykonaniu Pretty Maids. Mocny riff i znakomita współpraca klawiszowca i Hammera. Przyzwyczaili nas do takich ostrych i zarazem przebojowych kawałków. Czuć ducha lat 80, ale Pretty Maids brzmi przy tym świeżo i troszkę nowocześniej. Hard rockowy "Firesoul Fly" o nieco cieplejszym klimacie przypomina czasy "Future World" czy "Jump the Gun". Bardzo solidny kawałek, który pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaicić swój materiał. Co za agresja i nowoczesny wydźwięk bije z niezwykle mocnego "Undress Your Madness". Ten kawałek to taki miks tego co band prezentował po latach 90, aż po dzień dzisiejszy. Znów znakomity refren, który potrafi na długo zapaść w pamięci. Do promocji band wybrał również "Will you still kiss me". Jest to już bardziej komercyjny kawałek o rockowym zabarwieniu. Kolejny solidny kawałek, choć tutaj czegoś mi brakuje. "Runaway world" to może nie drugi "Future World", ale utwór daje radę. Znów znakomity refren napędza cały kawałek. Kiedy wkracza "If you want peace" to mam wrażenie jakby słuchał jakiegoś miksa Primal Fear i Avantasia. Niezwykle ciężki i mroczny utwór, ale ile w sobie ma energii i pazura. Mocna rzecz. Ken Hammer zaskakuje nas również ciekawym riffem w marszowym "Slavedriver" i znów mamy bardzo klimatyczny kawałek o nowoczesnym wydźwięku. Jestem oczywiście na tak. Końcówka płyty to energiczny "shadowlands" i spokojny "Strenght of a rose".
Pretty Maids działa od 1982 i choć lata lecą i trendy nie raz się zmieniały to oni są wciąż z nami i mam wrażenie, że są teraz o wiele silniejszym zespołem niż kiedyś. Atkins brzmi fenomenalnie i im starszy tym jeszcze lepszy. Hammer też tworzy pomysłowe i mocne riffy. Band idzie na przód i tworzy kolejne albumy, które są na wysokim poziomie. Nie jest to może tak fenomenalne jak "Red hot and heavy", ale to wciąż krążek wysokiej klasy. "Undress Your madness" kontynuuje styl i dobrą passę z poprzednich płyt. Gorąco polecam !
Ocena: 8.5/10
wtorek, 12 listopada 2019
STORMWARRIOR - Norseman (2019)
Kai Hansen nie raz potrafił pomóc młodej kapeli wypłynąć na szerokie wody i tak było z Stormwarrior. Kapela chciała kontynuować styl wypracowany przez Helloween na "Walls of Jericho". Kai pomógł zabłysnąć Stormwarrior i pierwsze dwa albumy to prawdziwa klasyka speed/power metalu i prawdziwa uczta dla fanów starego Helloween. Potem kapela znalazła wsparcie w Pietu Sielcku, który pomógł przy kolejnej płycie zatytułowanej "Heading Northe" i choć ta płyta miała inny feeling i zbliża zespół do twórczości Gamma Ray czy późniejszego Helloween. Band trzymał wysoką formę i znów porażał swoją pomysłowością i ciekawym podejściem do tematu. Wysoka forma wróciła wraz z "Thunder and Steele". Niezwykle energiczny, szybki i zadziorny album, aczkolwiek brakowało mi trochę ducha pierwszych dwóch płyt. To był rok 2014.
W roku 2019 band zasiliło dwóch synów marnotrawnych czyli basista Yenz Leonhardt i perkusista Falko Reshoft. To już dawało nadzieje, że dzieje się coś dobrego w Stormowarrior. Pojawiła się nadzieja, że wróci Stormwarrior z pierwszych 3 płyt. Kiedy band ujawnił okładkę nadchodzącego albumu " Norsemen" to wiedziałem, że szykuje się mocny krążek. Andre Marschall podziałał na zmysły fanów Stormwarrior i stworzył rysunek, który jest wariacją okładek pierwszych 3 albumów i to jest piękne. Te kolory, to logo, no jest magia.
Tym razem brzmienie jest bardziej naturalne, bardziej podrasowane i zaczerpnięte z pierwszych płyt. Jest pazur i troszkę brudu. No i to jest dobry znak. Plus za kawał dobrej roboty sekcji rytmicznej i tutaj Yenz i Falko robią niezłe show.
Lars Ramcke to dalej lider grupy i jego forma wokalna jest bardzo dobra i tutaj nie ma niespodzianki Znakomicie radzi sobie z śpiewaniem w stylu Kaia Hansena. No mam słabość do tego wokalu.
5 lat przyszło czekać fanom na następce "Thunder and steele" i "Norsemen" to znakomita kontynuacja tamtej płyty. Tym razem jest to jednak coś więcej. To próba zmierzenia się ze swoją przeszłością i stworzenia albumu bliższego tym 3 klasycznym krążka. Ta sztuka udała się. Jasne nie jest to może jakaś kopia, ale ten duch z tamtych płyt jest wyczuwalna.
Band też robi sporo by ta płyta przypominała nam te klasyczne i to pod każdym względem. Okładka i brzmienie to dobry start. Łezka się kreci w oku kiedy płytę otwiera intro. "To the shores where i belong" i tutaj Stormwarrior buduje klimat i napięcie jak za dawnych lat. To jest Stormwarrior jaki kochamy i na jaki czekaliśmy. Tytułowy kawałek powstał w okresie między "Nothern Rage" a "Heading Northe". Wtedy to co stworzył Lard i Falko nie do końca ich przekonało. Teraz udało im się wrócić do tego pomysłu i go dokończyć. Tak narodził się "Norsemen (We Are)". Słychać, że kawałek ma ducha wcześniejszych płyt. Jest ostry riff, szybkie tempo i znakomita zabawa solówkami i melodiami. Brzmi jak stary dobry Stormwarrior, który kontynuuje to co zaczął Helloween na "Walls of Jericho". Prawdziwa petarda. Mamy też rozpędzony i bardziej urozmaicony "Storm of the north", w którym nie brakuje zwolnień i ciekawych rozwiązań. Sam utwór pod względem zadziorności i przebojowości przypomina nieco "Iron Prayers" czy "Iron Gods". Płytę promował melodyjny "Freeborn", który nasuwa na myśl twórczość Iron Savior czy Gamma Ray. Sam utwór śmiało mógłby się znaleźć na "Heading Northe" i trzeba zaznaczyć, że Lars nie skomponował go. Drugi utwór, który poznaliśmy wcześniej był "Odins Fire". Jest to 6 minutowa kompozycja, która pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaicać utwór. Pojawiają się wolniejsze momenty i takie bardziej epicki. Sam utwór powstał też między "Nothern Rage" a "Heading Northe" i to oczywiście słychać. Pamiętacie "Warrior" Helloween? Podobny klimat jest w "Sword Dane", który również nie został skomponowany przez Larsa. Kawałek początkowo brzmi jak "The axewielder" i to jest pochwała dla tej kompozycji. Dalej mamy rozpędzony i przebojowy "Blade on Blade" i tutaj słychać ile do zespołu wnosi Yenz. Zrobił tutaj kawał dobrej roboty. Gitary na tym albumie też przypominają pierwsze płyty. Nie ma tu miejsca na ballady i dalej atakuje nas szybki i energiczny "Shield Wall", który również powstał w okresie "Heading Northe". No jest klimat, jest sporo popisowych riffów, solówek. Cały czas się coś dzieje i to jest to co lubię w tej kapeli. Punktem kulminacyjnym tej płyty jest kolos w postaci "Sword of Valhalla". Klimat i wykonanie to taki nieco hołd dla starego Running Wild. To najdłuższy utwór w historii zespołu i równie genialny co "Lindisfyrne" czy "Chains of Slavery". Co za moc, co za emocje i wykonanie. Szok.
Stormwarrior długo milczał, ale warto było czekać. Płyta ma klimat starych płyt i kawałki trzymają wysoki poziom. Pojawił się na koniec pomysłowy i pełen energii kolos, a nie brakuje też prawdziwych, agresywnych petard, które przypominają killery na miarę "Signe of Warlord" czy "Iron Prayers". Stormwarrior powrócił do swoich korzeni i zaskakują wykonaniem i pomysłowością. "Norseman" to prawdziwa perełka i można postawić obok najlepszych płyt tej kapeli. Ta płyta może namieszać w Waszych tegorocznych zestawieniach. Dajcie się porwać przez Stormwarrior!
Ocena: 9.5/10
W roku 2019 band zasiliło dwóch synów marnotrawnych czyli basista Yenz Leonhardt i perkusista Falko Reshoft. To już dawało nadzieje, że dzieje się coś dobrego w Stormowarrior. Pojawiła się nadzieja, że wróci Stormwarrior z pierwszych 3 płyt. Kiedy band ujawnił okładkę nadchodzącego albumu " Norsemen" to wiedziałem, że szykuje się mocny krążek. Andre Marschall podziałał na zmysły fanów Stormwarrior i stworzył rysunek, który jest wariacją okładek pierwszych 3 albumów i to jest piękne. Te kolory, to logo, no jest magia.
Tym razem brzmienie jest bardziej naturalne, bardziej podrasowane i zaczerpnięte z pierwszych płyt. Jest pazur i troszkę brudu. No i to jest dobry znak. Plus za kawał dobrej roboty sekcji rytmicznej i tutaj Yenz i Falko robią niezłe show.
Lars Ramcke to dalej lider grupy i jego forma wokalna jest bardzo dobra i tutaj nie ma niespodzianki Znakomicie radzi sobie z śpiewaniem w stylu Kaia Hansena. No mam słabość do tego wokalu.
5 lat przyszło czekać fanom na następce "Thunder and steele" i "Norsemen" to znakomita kontynuacja tamtej płyty. Tym razem jest to jednak coś więcej. To próba zmierzenia się ze swoją przeszłością i stworzenia albumu bliższego tym 3 klasycznym krążka. Ta sztuka udała się. Jasne nie jest to może jakaś kopia, ale ten duch z tamtych płyt jest wyczuwalna.
Band też robi sporo by ta płyta przypominała nam te klasyczne i to pod każdym względem. Okładka i brzmienie to dobry start. Łezka się kreci w oku kiedy płytę otwiera intro. "To the shores where i belong" i tutaj Stormwarrior buduje klimat i napięcie jak za dawnych lat. To jest Stormwarrior jaki kochamy i na jaki czekaliśmy. Tytułowy kawałek powstał w okresie między "Nothern Rage" a "Heading Northe". Wtedy to co stworzył Lard i Falko nie do końca ich przekonało. Teraz udało im się wrócić do tego pomysłu i go dokończyć. Tak narodził się "Norsemen (We Are)". Słychać, że kawałek ma ducha wcześniejszych płyt. Jest ostry riff, szybkie tempo i znakomita zabawa solówkami i melodiami. Brzmi jak stary dobry Stormwarrior, który kontynuuje to co zaczął Helloween na "Walls of Jericho". Prawdziwa petarda. Mamy też rozpędzony i bardziej urozmaicony "Storm of the north", w którym nie brakuje zwolnień i ciekawych rozwiązań. Sam utwór pod względem zadziorności i przebojowości przypomina nieco "Iron Prayers" czy "Iron Gods". Płytę promował melodyjny "Freeborn", który nasuwa na myśl twórczość Iron Savior czy Gamma Ray. Sam utwór śmiało mógłby się znaleźć na "Heading Northe" i trzeba zaznaczyć, że Lars nie skomponował go. Drugi utwór, który poznaliśmy wcześniej był "Odins Fire". Jest to 6 minutowa kompozycja, która pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaicać utwór. Pojawiają się wolniejsze momenty i takie bardziej epicki. Sam utwór powstał też między "Nothern Rage" a "Heading Northe" i to oczywiście słychać. Pamiętacie "Warrior" Helloween? Podobny klimat jest w "Sword Dane", który również nie został skomponowany przez Larsa. Kawałek początkowo brzmi jak "The axewielder" i to jest pochwała dla tej kompozycji. Dalej mamy rozpędzony i przebojowy "Blade on Blade" i tutaj słychać ile do zespołu wnosi Yenz. Zrobił tutaj kawał dobrej roboty. Gitary na tym albumie też przypominają pierwsze płyty. Nie ma tu miejsca na ballady i dalej atakuje nas szybki i energiczny "Shield Wall", który również powstał w okresie "Heading Northe". No jest klimat, jest sporo popisowych riffów, solówek. Cały czas się coś dzieje i to jest to co lubię w tej kapeli. Punktem kulminacyjnym tej płyty jest kolos w postaci "Sword of Valhalla". Klimat i wykonanie to taki nieco hołd dla starego Running Wild. To najdłuższy utwór w historii zespołu i równie genialny co "Lindisfyrne" czy "Chains of Slavery". Co za moc, co za emocje i wykonanie. Szok.
Stormwarrior długo milczał, ale warto było czekać. Płyta ma klimat starych płyt i kawałki trzymają wysoki poziom. Pojawił się na koniec pomysłowy i pełen energii kolos, a nie brakuje też prawdziwych, agresywnych petard, które przypominają killery na miarę "Signe of Warlord" czy "Iron Prayers". Stormwarrior powrócił do swoich korzeni i zaskakują wykonaniem i pomysłowością. "Norseman" to prawdziwa perełka i można postawić obok najlepszych płyt tej kapeli. Ta płyta może namieszać w Waszych tegorocznych zestawieniach. Dajcie się porwać przez Stormwarrior!
Ocena: 9.5/10
sobota, 9 listopada 2019
THE DARK ELEMENT - Songs the night sings (2019)
Było do przewidzenia, że The Dark Element powróci z nowym albumem. W końcu debiutancki krążek zatytułowany "The Dark Element" pokazał, że można wymieszać patenty Nightwish i Sonata Arctica, a przy tym stworzyć coś własnego. To była płyta niezwykła melodyjna, przebojowa i oddawała to co najlepsze w tych wyżej wymienionych kapelach. W tym roku przyszedł czas na drugi album tej kapeli i "Songs the night signs" to pozycja obowiązkowa dla fanów Nightwish, czy też Sonata Arctica, ale nie tylko. To płyta, która dedykowana jest dla słuchaczy, którzy cenią sobie dobre melodie i łatwo przyswajalny heavy metal. Nie ma zaskoczenia, ale czy ktoś tego oczekiwał? Raczej nie.
The Dark Element skupia się wokół dwóch osobistości. To przede wszystkim rozpoznawalna Anette Olzon, która sprawdza się w takim nieco bardziej komercyjnym, melodyjnym metalu. Jej słodki i nieco popowy wokal pasuje do tego stonowanego i zróżnicowanego materiału. W końcu znajdziemy tutaj troszkę melodyjnego metalu, trochę symfonicznego power metalu, czy pop rock. Każdy znajdzie coś dla siebie, a i całość jest łatwa i przyjazna w odbiorze. Jak ktoś polubił The Dark element na poprzednim krążku, to i z tym dziełem nie będzie miał problemu.
Brzmienie jest czyste i soczyste, przypomina brzmienie wykreowane przez Nightwish na ostatnich płytach. Znakomicie to współgra z zawartością. Mamy kilka perełek i jedną z nich jest otwierający "Not Your Monster", który czerpie garściami z Nightwish. Kawałek napędza chwytliwa melodia i niezwykła przebojowość. Prawdziwy hit. W podobnej stylistyce utrzymany jest singlowy "Songs the night sings" i tutaj znów imponuje lekki i szybko w padający w ucho refren. Uroczy jest też stonowany i nieco mroczniejszy "When it all comes down". Tutaj daje popis swoich umiejętności gitarzysta Jani Liimatainen. Melodyjny i zadziorny jest też "Pills on my pillow" i to kolejny dobry utwór na płycie. Tak jak wspomniałem jest też trochę popu i rocka, a właśnie w tej kategorii znajduje się "To whatever End". Bywają też średnie, nieco bardziej heavy metalowe kawałki jak choćby "You Will Learn".
Nie jest to album, które bije najlepszy płyty Sonata Arctica czy Nightwish, ale jest to solidna pozycja. Mamy tu kilka naprawdę udanych kawałków, jest kilka słabszych momentów, ale i bez tego płyta się broni. Dobra kontynuacja debiutu i zasługuje na uwagę.
Ocena: 6.5/10
The Dark Element skupia się wokół dwóch osobistości. To przede wszystkim rozpoznawalna Anette Olzon, która sprawdza się w takim nieco bardziej komercyjnym, melodyjnym metalu. Jej słodki i nieco popowy wokal pasuje do tego stonowanego i zróżnicowanego materiału. W końcu znajdziemy tutaj troszkę melodyjnego metalu, trochę symfonicznego power metalu, czy pop rock. Każdy znajdzie coś dla siebie, a i całość jest łatwa i przyjazna w odbiorze. Jak ktoś polubił The Dark element na poprzednim krążku, to i z tym dziełem nie będzie miał problemu.
Brzmienie jest czyste i soczyste, przypomina brzmienie wykreowane przez Nightwish na ostatnich płytach. Znakomicie to współgra z zawartością. Mamy kilka perełek i jedną z nich jest otwierający "Not Your Monster", który czerpie garściami z Nightwish. Kawałek napędza chwytliwa melodia i niezwykła przebojowość. Prawdziwy hit. W podobnej stylistyce utrzymany jest singlowy "Songs the night sings" i tutaj znów imponuje lekki i szybko w padający w ucho refren. Uroczy jest też stonowany i nieco mroczniejszy "When it all comes down". Tutaj daje popis swoich umiejętności gitarzysta Jani Liimatainen. Melodyjny i zadziorny jest też "Pills on my pillow" i to kolejny dobry utwór na płycie. Tak jak wspomniałem jest też trochę popu i rocka, a właśnie w tej kategorii znajduje się "To whatever End". Bywają też średnie, nieco bardziej heavy metalowe kawałki jak choćby "You Will Learn".
Nie jest to album, które bije najlepszy płyty Sonata Arctica czy Nightwish, ale jest to solidna pozycja. Mamy tu kilka naprawdę udanych kawałków, jest kilka słabszych momentów, ale i bez tego płyta się broni. Dobra kontynuacja debiutu i zasługuje na uwagę.
Ocena: 6.5/10
wtorek, 5 listopada 2019
RUNNING WILD - Crossing the blades Ep (2019)
Mam bzika na punkcie Running wild i czy mogę być obiektywny wobec nadchodzącego mini album zatytułowanego "Crossing The Blades"? Wydawało mi się, że będzie zachwalanie i chwalenie pod niebiosy. W końcu nawet ostatnie albumu Rock'n Rolfa z miłą chęcią słucham i często do nich wracam. "Rapid Foray" mimo pewnych niedociągnięć brzmieniowych czy właśnie kiepsko brzmiącej perkusji, albo wręcz oklepanego automatu perkusyjnego podobał mi się i miał ducha starych płyt. Sądziłem, że po 3 latach oczekiwania dostanę coś na miarę właśnie "Rapid Foray". Cóż stylistycznie to band oczywiście nawiązuje do swoich ostatnich płyt. "Crossing The Blades" to obranie kierunku z okresu "Rogues en vogue" aż po "Rapid Foray". To daje jasny znak, że więcej heavy metalu z hard rockowym feelingiem i porzucenie granie szybkie heavy metalu z klasycznych płyt. Kiedy utwory są dobre, chwytliwe, pomysłowe to nie ma problemu. Rolf może grać sobie hard rockową odmianę running wild tak jak to słychać na "Resilent", tylko żeby to było na godnym poziomie. Z "Crossing the Blades" coś mi nie pasuje.
Pierwszy zgrzyt to brzmienie. Jakoś brzmi to plastikowo, jakby to ktoś stworzył komputerowo, a przecież widnieje info że mamy tu 4 osobowy zespół. Gdzie jest basista Ole, bo jakoś go tutaj nie słyszę. No i znów kontrowersje wzbudza perkusja. Nie powiem może jest nieco bardziej urozmaicona, ale jakoś brzmi monotonie i jakoś jakby ktoś grał na papciach. No jest obciach, a ja się pytam gdzie jest pan Micheal Wolpers? Ten aspekt chyba należy przemilczeć i przyzwyczaić się, że to solowy projekt Rolfa.
I gdyby utwory były tak chwytliwe i pomysłowe jak te z ostatnich płyt to wybaczyłbym to. Mam wrażenie, że to jakaś kpina i Rolfa tak jakby sobie z nas żartował. Oklepane riffy, zagrane bardzo ospale i klimat piracki też gdzieś uleciał. Mam bzika na ich punkcie i pewnie nie raz wrócę do tego wydawnictwa i nie raz pewnie ucieszy mnie jakaś melodia czy riff z tego wydawnictwa, ale to już cień wielkiej formacji i daleko jej do tego co prezentował Blazon Stone. No nic plusem jest to, że Running wild żyje i nagrywa dalej.
Na płycie znajdziemy 4 kawałki, które 2 są już nam dobrze znane. Pierwszy idzie melodyjny i nieco hard rockowy "Crossing the Blades", który ma się też znaleźć na nowym albumie. Stonowane tempo i chwytliwy riff robią swoje. Jednak jakoś mało w tym wszystkim Running Wild. Refren też nie powala i w sumie ten kawałek zaskakuje ciekawymi solówkami, które mają echa starych płyt. Słychać przez cały utwór feeling "Love gun" Kiss. Czyżby plagiat? Znamy też zadziorny "Stargazed", który próbuje być drugim "The Soulles", choć sam charakter przywołuje czasy Rogues en Vogue. Może i riff jest dobry, ale też brakuje ognia. Piracki klimat pojawia się w coverze Kiss w postaci "Strutter". Perkusja tutaj brzmi tak fatalnie, że nawet Angelo Sasso brzmiał bardziej żywo niż to co słychać tutaj. Plastikowe granie w najlepsze, a duszy w tym praktycznie zero. Myślicie, że "Ride on the Wild Side" to stary, dobry Running Wild w pirackiej odsłonie? Błąd to kompozycja toporna i chyba najbliżej jej do "Resilent" czy nawet "Shadowmaker". Riff jest prosty, bez wariacji i może taki nieco zadziorny, jednak zero polotu i finezji.
Ciężko pisać takie słowa o zespole, który zaliczam do tych najlepszych ever i może nie zawsze oceniam twórczość Rolfa obiektywnie. Jednak tym razem coś pękło we mnie. No ileż razy można nabierać słuchaczy na to samo? Uleciał piracki klimat, uleciała w sumie i przebojowość i porywające riffy. Brzmi to jak twór średniej klasy zespołu. To nie jest Running Wild jaki znamy, kochamy i na jaki czekamy. Szkoda, że Rolf nie myśli że zrobić reaktywację z prawdziwego zdarzenia i wrócić do swoich korzeni. Próbuje i gdzieś tam poniekąd mu to wychodzi, ale to już nie ta liga, nie ten poziom. Chcecie stary dobry running wild? No to odsyłam do płyt Blazon Stone, a najnowsze EP Running wild można odsłuchać z braku laku, albo gdy się ma obsesję na ich punkcie.
Ocena: 4.5/10
Pierwszy zgrzyt to brzmienie. Jakoś brzmi to plastikowo, jakby to ktoś stworzył komputerowo, a przecież widnieje info że mamy tu 4 osobowy zespół. Gdzie jest basista Ole, bo jakoś go tutaj nie słyszę. No i znów kontrowersje wzbudza perkusja. Nie powiem może jest nieco bardziej urozmaicona, ale jakoś brzmi monotonie i jakoś jakby ktoś grał na papciach. No jest obciach, a ja się pytam gdzie jest pan Micheal Wolpers? Ten aspekt chyba należy przemilczeć i przyzwyczaić się, że to solowy projekt Rolfa.
I gdyby utwory były tak chwytliwe i pomysłowe jak te z ostatnich płyt to wybaczyłbym to. Mam wrażenie, że to jakaś kpina i Rolfa tak jakby sobie z nas żartował. Oklepane riffy, zagrane bardzo ospale i klimat piracki też gdzieś uleciał. Mam bzika na ich punkcie i pewnie nie raz wrócę do tego wydawnictwa i nie raz pewnie ucieszy mnie jakaś melodia czy riff z tego wydawnictwa, ale to już cień wielkiej formacji i daleko jej do tego co prezentował Blazon Stone. No nic plusem jest to, że Running wild żyje i nagrywa dalej.
Na płycie znajdziemy 4 kawałki, które 2 są już nam dobrze znane. Pierwszy idzie melodyjny i nieco hard rockowy "Crossing the Blades", który ma się też znaleźć na nowym albumie. Stonowane tempo i chwytliwy riff robią swoje. Jednak jakoś mało w tym wszystkim Running Wild. Refren też nie powala i w sumie ten kawałek zaskakuje ciekawymi solówkami, które mają echa starych płyt. Słychać przez cały utwór feeling "Love gun" Kiss. Czyżby plagiat? Znamy też zadziorny "Stargazed", który próbuje być drugim "The Soulles", choć sam charakter przywołuje czasy Rogues en Vogue. Może i riff jest dobry, ale też brakuje ognia. Piracki klimat pojawia się w coverze Kiss w postaci "Strutter". Perkusja tutaj brzmi tak fatalnie, że nawet Angelo Sasso brzmiał bardziej żywo niż to co słychać tutaj. Plastikowe granie w najlepsze, a duszy w tym praktycznie zero. Myślicie, że "Ride on the Wild Side" to stary, dobry Running Wild w pirackiej odsłonie? Błąd to kompozycja toporna i chyba najbliżej jej do "Resilent" czy nawet "Shadowmaker". Riff jest prosty, bez wariacji i może taki nieco zadziorny, jednak zero polotu i finezji.
Ciężko pisać takie słowa o zespole, który zaliczam do tych najlepszych ever i może nie zawsze oceniam twórczość Rolfa obiektywnie. Jednak tym razem coś pękło we mnie. No ileż razy można nabierać słuchaczy na to samo? Uleciał piracki klimat, uleciała w sumie i przebojowość i porywające riffy. Brzmi to jak twór średniej klasy zespołu. To nie jest Running Wild jaki znamy, kochamy i na jaki czekamy. Szkoda, że Rolf nie myśli że zrobić reaktywację z prawdziwego zdarzenia i wrócić do swoich korzeni. Próbuje i gdzieś tam poniekąd mu to wychodzi, ale to już nie ta liga, nie ten poziom. Chcecie stary dobry running wild? No to odsyłam do płyt Blazon Stone, a najnowsze EP Running wild można odsłuchać z braku laku, albo gdy się ma obsesję na ich punkcie.
Ocena: 4.5/10
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA - Legacy of the dark lands (2019)
Od lat się mówiło, że muzycy z Blind Guardian pracują nad albumem, której w głównej mierze ma być albumem symfonicznym, w którym królować ma orkiestra. Taki pomysł strzelił do głowy liderom tej kultowej grupy power metalowej i to jeszcze wczasach nagrywania "Nightfall in middle - earth", które było już wielkim przedsięwzięciem. Nie dość, że był to pierwszy koncept album tej grupy, to już wykazywał bogate aranżacje i świeże podejście do power metalu, gdzie nie brakowało nawiązań do muzyki klasycznej. W sumie nic dziwnego, że band chciał pójść w tą stronę i bardziej zagłębić się w te rejony. Ostatnie albumy Blind Guarddian pokazują, że fascynacja symfonicznym metalem i klasyczną muzyką nie zmalała, a wręcz przeciwnie. Co jakiś czas pojawiały się pogłoski, że band nieustannie pracuje nad symfonicznym albumem z orkiestrą w roli głównej. Wiele czekało na ten krążek i po 20 latach w końcu ma swoją premierę "Legacy of the Dark Lands". Band w ramach okazji tak wielkiego przedsięwzięcia pod szylem Blind Guardian Twilight Orchestra.
Co łączy ten projekt z Blind Guardian? Oczywiście obecność Hansiego Kurscha, który jest w świetnej formie wokalnej. No i jest jeszcze Andre Olbrich, choć nie występuje tutaj jako gitarzysta. No jest jeszcze logo i klimatyczna okładka, która przywołuje na myśl stare płyty tej grupy. Oczywiście są jeszcze nawiązania do ostatnich dwóch płyt Blind Guardian, zwłaszcza jeśli chodzi o obecność orkiestry. Tutaj za warstwę instrumentalną odpowiada praska filharmonia. Nie powiem aranżacje są bogate, zagrane z rozmachem i niezwykłym feelingiem. Brzmi to wszystko jak ścieżka dźwiękowa do filmu fantasy, albo innego przygodowego blockbustera. Klimat też udało się wykreować pierwsza klasa. Narratorzy znani z "Nightfall in middle earth" budują napięcie i odgrywają kluczową rolę. To właśnie oni tutaj najbardziej błyszczą.
Przy tworzeniu warstwy lirycznej pomógł pisarz Markus Heitz i album Blind Guardian można potraktować jak sequel do powieści Markusa, czyli "The dark lands". Sama historia opowiada o apokaliptycznym sekrecie w mrocznych czasach, kiedy panuje trzydziestoletnia wojna.
Blind Guardian od razu zaczął dmuchać balonik jaki to album nie nagrali i jak wyjątkowe jest to dzieło w metalowym światku. Dmuchali i dmuchali, aż w końcu balonik pękł.
Przesyt formy nad treścią, a może po prostu tęsknota za starym Blind Guardian? Co jest powodem, że ta płyta utknęła w mojej głowie jako eksperyment, jako chęć próbowania muzyka w czymś nowym? Blind Guardian to kultowy zespół grający power metal i w tym są najlepsi. Rozumiem chęć pójścia w innym kierunku i rozwijania się, ale jakoś tego nie kupuję. To już nie jest ten sam band.
Urokliwe są krótkie przerywniki, gdzie słychać dialogi narratorów. Tutaj jest dreszczyk i bazowanie na nostalgii związanej z "Nightfall in middle earth". No wystarczy odpłynąć w takim pełnym grozy "The gatherring". No przerywniki są magiczne. Nie powiem taki "War feeds War" ma klimat i wciągające partie orkiestrowe. Jednak nie ma tutaj mocy i nie ma nawet przebojowości. Świetny klimat i podniosłość to za mało. Z kolei "Dark Cloud Rising" jest spokojny i nastrojowy niczym jakaś baśń. Nie da się nawet ukryć, że gdzieś tam słychać nawet Queen. "The Great Ordel" to taki nieco bliźniak do "Grand Parade" . Płytę promował melodyjny "The point of no return" i to chyba najciekawszy utwór z tej płyty. Z kolei "Harvest of Souls" to kopiuj-wklej "Sacred Mind" z ostatniej płyty.
Jest rozmach, jest może i pomysłowość czy stworzenie czegoś innego niż inne zespoły. Jednak to, że płyta na swój sposób jest oryginalna i wyjątkowa oznacza że jest ponadczasowa i wytaczająca nowe ścieżki w metalowym świecie? Otóż nie i ta płyta nic nie wnosi. Taki patenty band prezentował już dwóch poprzednich płytach. Tutaj jest za dużo wszystko, a za mało konkretów. Nie jest to płyta metalowa, jako symfoniczny album jest lepiej. Właściwie to płyta, która sprawdza się jako soundtrack filmowy, czy wariacja na temat muzyki klasycznej i tyle. Mam nadzieję, że ten album zamknie rozdział blind guardian z orkiestrą i wrócą do metalu, do power metalu jaki grali kiedyś. Z tęskniłem się za takim graniem w ich wykonaniu.
Ocena:
Jako płyta metalowa : 2/10
Jako album Blind Guardian 1/10
Jako album symfoniczny 7/10
Jako soundtrack 8/10
Płyta inna niż standardowa i w zasadzie standardowa oceny tu nie sprawdzą się i niech każdy sobie posłucha i wyrobi swoją opinię. Ciekawość swoją zaspokoiłem i raczej już nie będę do tego tworu wracał. Czekam kolejne 4 lata na nowe dzieło Blind Guardian.
Co łączy ten projekt z Blind Guardian? Oczywiście obecność Hansiego Kurscha, który jest w świetnej formie wokalnej. No i jest jeszcze Andre Olbrich, choć nie występuje tutaj jako gitarzysta. No jest jeszcze logo i klimatyczna okładka, która przywołuje na myśl stare płyty tej grupy. Oczywiście są jeszcze nawiązania do ostatnich dwóch płyt Blind Guardian, zwłaszcza jeśli chodzi o obecność orkiestry. Tutaj za warstwę instrumentalną odpowiada praska filharmonia. Nie powiem aranżacje są bogate, zagrane z rozmachem i niezwykłym feelingiem. Brzmi to wszystko jak ścieżka dźwiękowa do filmu fantasy, albo innego przygodowego blockbustera. Klimat też udało się wykreować pierwsza klasa. Narratorzy znani z "Nightfall in middle earth" budują napięcie i odgrywają kluczową rolę. To właśnie oni tutaj najbardziej błyszczą.
Przy tworzeniu warstwy lirycznej pomógł pisarz Markus Heitz i album Blind Guardian można potraktować jak sequel do powieści Markusa, czyli "The dark lands". Sama historia opowiada o apokaliptycznym sekrecie w mrocznych czasach, kiedy panuje trzydziestoletnia wojna.
Blind Guardian od razu zaczął dmuchać balonik jaki to album nie nagrali i jak wyjątkowe jest to dzieło w metalowym światku. Dmuchali i dmuchali, aż w końcu balonik pękł.
Przesyt formy nad treścią, a może po prostu tęsknota za starym Blind Guardian? Co jest powodem, że ta płyta utknęła w mojej głowie jako eksperyment, jako chęć próbowania muzyka w czymś nowym? Blind Guardian to kultowy zespół grający power metal i w tym są najlepsi. Rozumiem chęć pójścia w innym kierunku i rozwijania się, ale jakoś tego nie kupuję. To już nie jest ten sam band.
Urokliwe są krótkie przerywniki, gdzie słychać dialogi narratorów. Tutaj jest dreszczyk i bazowanie na nostalgii związanej z "Nightfall in middle earth". No wystarczy odpłynąć w takim pełnym grozy "The gatherring". No przerywniki są magiczne. Nie powiem taki "War feeds War" ma klimat i wciągające partie orkiestrowe. Jednak nie ma tutaj mocy i nie ma nawet przebojowości. Świetny klimat i podniosłość to za mało. Z kolei "Dark Cloud Rising" jest spokojny i nastrojowy niczym jakaś baśń. Nie da się nawet ukryć, że gdzieś tam słychać nawet Queen. "The Great Ordel" to taki nieco bliźniak do "Grand Parade" . Płytę promował melodyjny "The point of no return" i to chyba najciekawszy utwór z tej płyty. Z kolei "Harvest of Souls" to kopiuj-wklej "Sacred Mind" z ostatniej płyty.
Jest rozmach, jest może i pomysłowość czy stworzenie czegoś innego niż inne zespoły. Jednak to, że płyta na swój sposób jest oryginalna i wyjątkowa oznacza że jest ponadczasowa i wytaczająca nowe ścieżki w metalowym świecie? Otóż nie i ta płyta nic nie wnosi. Taki patenty band prezentował już dwóch poprzednich płytach. Tutaj jest za dużo wszystko, a za mało konkretów. Nie jest to płyta metalowa, jako symfoniczny album jest lepiej. Właściwie to płyta, która sprawdza się jako soundtrack filmowy, czy wariacja na temat muzyki klasycznej i tyle. Mam nadzieję, że ten album zamknie rozdział blind guardian z orkiestrą i wrócą do metalu, do power metalu jaki grali kiedyś. Z tęskniłem się za takim graniem w ich wykonaniu.
Ocena:
Jako płyta metalowa : 2/10
Jako album Blind Guardian 1/10
Jako album symfoniczny 7/10
Jako soundtrack 8/10
Płyta inna niż standardowa i w zasadzie standardowa oceny tu nie sprawdzą się i niech każdy sobie posłucha i wyrobi swoją opinię. Ciekawość swoją zaspokoiłem i raczej już nie będę do tego tworu wracał. Czekam kolejne 4 lata na nowe dzieło Blind Guardian.
poniedziałek, 4 listopada 2019
HYSTERIA - Night Closing In (2019)
Nigdy wcześniej jakoś nie było okazji, żeby poznać twórczość amerykańskiego bandu o nazwie Hysteria. W tym roku nadarzyła się okazja ku temu, żeby posłuchać co ma do zaoferowania ten band. "Night Closing In'" przykuł moją uwagę świetną, prostą i pełną grozy okładką. Jak się okazało nie tylko okładka jest urokliwa. To płyta doświadczonego i zdolnego zespołu, który zaczynał w roku 2005r i to jako band grający thrash metalu. Z czasem kapela odeszła w kierunku bardziej tradycyjnego heavy metalu wzorowanego na latach 80. Nie brakuje w ich stylistyce nutki speed metalowej motoryki. Band tworzą muzycy, którzy są znani z innych również dobrze znanych zespołów grających podobną muzykę. W skład Hysteria wchodzą muzycy Haunt i Hell Fire. Nawiązania do tamtych kapel są słyszalne, ale nie jest to żadna ujma. "Night Closing In" to płyta która oddaje to co najlepsze w klasycznym metalu.
Sukces Hysteria leży w muzykach. Jest tu charyzmatyczny i uzdolniony Jake Nunn, który zaskakuje techniką oraz drapieżnością. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i odgrywa w Hysteria kluczową rolą. John Tucker z Haunt znakomicie dogaduje się w sferze gitarowej z Jakem Nunnem. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, ale nie zapominają o własnych pomysłach i zaskakiwaniu słuchacza. To wycieczka do lat 80, ale nie ma mowy o klonowaniu kogoś na siłę. Wszystko zmierza w kierunku lat 80 i nawet brzmienie panowie dopasowali idealnie. Bije z niego niezła moc i zwłaszcza sekcja rytmiczna brzmi imponująco. Kawał dobrej roboty.
Znakomity otwieracz w postaci "Graveyard" to taki miks Mercyful Fate, wczesnego Iron Maiden, Judas Priest czy metal Church. Jest pazur, jest znakomita melodia i przebojowy refren. No wyszedł z tego niezły killer. Szybkość i prostota to atuty dynamicznego "Prophets of the Void", a pomysłowość to zaleta chwytliwego "One Year". Ten drugi zasługuje marszowym tempem i znakomitym popisem talentu basisty Trevora. Riff i motoryka tytułowego "Night Closing In" ma coś z Running wild i to kolejny killer na płycie. Mroczny klimat i stonowane tempo to zalety "death Consumes", który zawiera pewne cechy doom metalu. Troszkę odstaje zakręcony "Look Alive", ale szybko to nadrabia "Eyes Open", który pokazuje jak gitarzyści dają czadu. Hysteria potrafi budować napięcie i niepowtarzalny klimat, a taki panuje w zamykającym "Soldiers of Tribulation". Przypominają mi się stare, dobre horrory Johna Carpentera.
Niby nic nowego, niby pełno takich płyt jak "Night Closing In", a jednak Hysteria pokazał, że można brzmieć świeżo i drapieżnie. Mamy tu i mocne riffy, jak i dużo chwytliwych melodii. Jedyną wadą jest krótki czas trwania, ale przynajmniej nie ma wypełniaczy. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
Sukces Hysteria leży w muzykach. Jest tu charyzmatyczny i uzdolniony Jake Nunn, który zaskakuje techniką oraz drapieżnością. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i odgrywa w Hysteria kluczową rolą. John Tucker z Haunt znakomicie dogaduje się w sferze gitarowej z Jakem Nunnem. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, ale nie zapominają o własnych pomysłach i zaskakiwaniu słuchacza. To wycieczka do lat 80, ale nie ma mowy o klonowaniu kogoś na siłę. Wszystko zmierza w kierunku lat 80 i nawet brzmienie panowie dopasowali idealnie. Bije z niego niezła moc i zwłaszcza sekcja rytmiczna brzmi imponująco. Kawał dobrej roboty.
Znakomity otwieracz w postaci "Graveyard" to taki miks Mercyful Fate, wczesnego Iron Maiden, Judas Priest czy metal Church. Jest pazur, jest znakomita melodia i przebojowy refren. No wyszedł z tego niezły killer. Szybkość i prostota to atuty dynamicznego "Prophets of the Void", a pomysłowość to zaleta chwytliwego "One Year". Ten drugi zasługuje marszowym tempem i znakomitym popisem talentu basisty Trevora. Riff i motoryka tytułowego "Night Closing In" ma coś z Running wild i to kolejny killer na płycie. Mroczny klimat i stonowane tempo to zalety "death Consumes", który zawiera pewne cechy doom metalu. Troszkę odstaje zakręcony "Look Alive", ale szybko to nadrabia "Eyes Open", który pokazuje jak gitarzyści dają czadu. Hysteria potrafi budować napięcie i niepowtarzalny klimat, a taki panuje w zamykającym "Soldiers of Tribulation". Przypominają mi się stare, dobre horrory Johna Carpentera.
Niby nic nowego, niby pełno takich płyt jak "Night Closing In", a jednak Hysteria pokazał, że można brzmieć świeżo i drapieżnie. Mamy tu i mocne riffy, jak i dużo chwytliwych melodii. Jedyną wadą jest krótki czas trwania, ale przynajmniej nie ma wypełniaczy. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
niedziela, 3 listopada 2019
REXORIA - Ice breaker (2019)
Mamy co raz więcej kapel metalowych, w których królują wokalistki i to jest fakt. Rexoria to przykład młodej formacji, która na rynku istnieje 3 lata i próbuje znaleźć swoje miejsce w melodyjnym heavy/power metalu. Grają mało wymagającą muzykę, w której rządzą proste melodie i duża dawka melodyjności. Stawiają na proste rozwiązania i bardziej komercyjny wydźwięk, ale to może im przysporzyć więcej słuchaczy. W tym roku band powraca z drugim wydawnictwem o tytule "Ice Breaker" i jest to pozycja dla fanów Crystal Viper, Battle Beast czy Bloodbound. Potencjał jest, ale czy został w pełni wykorzystany? Oto jest pytanie?
Okładka jest idealna do takiej muzyki i ta cukierkowatość wylewa się z niej. Brzmienie jest dobrze wyważone, bo słychać wyraźnie soczyste gitary, a wokal Fridy nie jest w żaden sposób zagłuszony. Tak więc od strony technicznej jest bardzo dobrze. A jak jest z zawartością?
Rexoria kontynuuje to co grał na debiucie, ale brakuje jeszcze precyzji i pomysłów wartych grzechu. Wszystko jest solidne i miłe w odsłuchu, ale nie wymaga przemyśleń czy nie porusza słuchacza. Dobra muzyka i niestety nic ponadto.
Płyta dobrze się zaczyna, bo od melodyjnego i zadziornego "Velvet Heroes".. Słychać, że gitarzyści Cristofer i Jonas dają popis swoich umiejętności. Jest lekko i niezwykle melodyjnie. Zadziorny "Fight the demons" przemyca więcej patentów Bloodbound i chwytliwy refren robi tu niezłą robotę. Kolejny hit na płycie to marszowy i nieco folkowy "In the Wild". Tytułowy "Ice breaker" to utwór, który ma coś z Crystal Viper, co słychać w początkowej fazie kompozycji.Power metal pojawia się w rozpędzonym i dynamicznym "Brothers of Asgard", czy w "Roaring".
Zawartość ma kilka przebłysków i natrafiamy tutaj na ciekawe utwory, który potrafią zaskoczyć ciekawą melodią czy solidnym riffem. Brakuje mi jedynie większej dawki mocy i jakiegoś elementu zaskoczenia. Wszystko została zagrane bezpiecznie, bez nutki szaleństwa. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostanę właśnie taki album od Rexoria?
Ocena: 6/10
Okładka jest idealna do takiej muzyki i ta cukierkowatość wylewa się z niej. Brzmienie jest dobrze wyważone, bo słychać wyraźnie soczyste gitary, a wokal Fridy nie jest w żaden sposób zagłuszony. Tak więc od strony technicznej jest bardzo dobrze. A jak jest z zawartością?
Rexoria kontynuuje to co grał na debiucie, ale brakuje jeszcze precyzji i pomysłów wartych grzechu. Wszystko jest solidne i miłe w odsłuchu, ale nie wymaga przemyśleń czy nie porusza słuchacza. Dobra muzyka i niestety nic ponadto.
Płyta dobrze się zaczyna, bo od melodyjnego i zadziornego "Velvet Heroes".. Słychać, że gitarzyści Cristofer i Jonas dają popis swoich umiejętności. Jest lekko i niezwykle melodyjnie. Zadziorny "Fight the demons" przemyca więcej patentów Bloodbound i chwytliwy refren robi tu niezłą robotę. Kolejny hit na płycie to marszowy i nieco folkowy "In the Wild". Tytułowy "Ice breaker" to utwór, który ma coś z Crystal Viper, co słychać w początkowej fazie kompozycji.Power metal pojawia się w rozpędzonym i dynamicznym "Brothers of Asgard", czy w "Roaring".
Zawartość ma kilka przebłysków i natrafiamy tutaj na ciekawe utwory, który potrafią zaskoczyć ciekawą melodią czy solidnym riffem. Brakuje mi jedynie większej dawki mocy i jakiegoś elementu zaskoczenia. Wszystko została zagrane bezpiecznie, bez nutki szaleństwa. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostanę właśnie taki album od Rexoria?
Ocena: 6/10
sobota, 2 listopada 2019
KINGCROWN - A perfect world (2019)
W roku 2018 r miałem okazję pisać o kapeli Oblivion, którą stworzyli dawni muzycy francuskiego Nightmare. Minął w sumie rok, a kapela ta przekształciła się w Kingcrown. Stylistyka nie zmieniła się i band dalej skupia się na graniu heavy/power metalu, który wypracował za czasów Nightmare, czy Oblivion. Kingcrown składa się z doświadczonych muzyków i to oni przesądzają o jakości debiutanckiego krążka Kingcrown zatytułowanego "A perfect World". Pozycja obowiązkowa pozycja nie tylko dla fanów Nightmare, ale każdego fana power metalu.
Podobieństw do dawnej kapeli Joe Amore i jego kolegów jest pełno. Z drugiej strony ciężko tutaj mówić też o kopiowaniu Nightmare. Band stara się brzmieć jak przystało na obecne czasy. Nie brakuje tutaj nowoczesnego charakteru i nutki klasyki. Słychać inspiracje choćby Lords of Black czy The Ferryman. Nawet Joe brzmi jak Ronnie w niektórych fragmentach.
Każdy szczegół tej płyty jest na wysokim poziomie i tu panowie pokazują klasę. Okładka utrzymana w klimatach s-f zapada w pamięci i o to chodzi. To co zrobili z brzmieniem jest godne pochwały. Wyraźne słychać sekcję rytmiczną, a wokal Joe jak i gitary nabrały mocy. Jest ostro, a zarazem melodyjnie i o to chodzi.
Ileż gracji i finezji w rozpędzonym "The Flame of my soul". Melodia tutaj chwytliwa i pełna świeżości, a sam riff nie jest toporny jak w przypadku Nightmare. Nie brakuje też pójścia w kierunku mrocznego, nowoczesnego heavy/power metalu. To właśnie słychać w zadziornym "In the sky of anthens", który przypomina ostatni album Lions Share. Stephane i Florian imponują swoimi partiami i niezwykłą grą. Panowie szaleją i nie biorą jeńców. Ich praca bardzo dobrze odzwierciedla stonowany "The human tide". Można też odpłynąć w rytmach przepięknej nastrojowej ballady "Over the moon". Nutka progresywności pojawia się w "The end is near", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. "Golden Knights" to też klasyczne heavy metalowe granie, w którym słychać wpływy takich kapel jak Astral Doors. Kingcrown potrafi poruszyć swoją muzykę podziałać na emocje słuchacza i tak też jest w przypadku posępnego i smutnego "Sad song for a dead child". Na koniec mamy rozpędzony "A perfect world", który idealnie podsumowuje całość.
Nasz świat na pewno nie jest perfekcyjny jak wskazuje tytuł płyty. Świat, w którym żyjemy jest pełen wad i rzeczy do poprawek, a z nowym albumem Kingcrown jest inaczej. To płyta dopracowana i znakomita w swoim gatunku. Muzyka stworzona przez pasjonatów dla pasjonatów melodyjnego heavy/power metalu. Perełka!
Ocena: 9/10
Podobieństw do dawnej kapeli Joe Amore i jego kolegów jest pełno. Z drugiej strony ciężko tutaj mówić też o kopiowaniu Nightmare. Band stara się brzmieć jak przystało na obecne czasy. Nie brakuje tutaj nowoczesnego charakteru i nutki klasyki. Słychać inspiracje choćby Lords of Black czy The Ferryman. Nawet Joe brzmi jak Ronnie w niektórych fragmentach.
Każdy szczegół tej płyty jest na wysokim poziomie i tu panowie pokazują klasę. Okładka utrzymana w klimatach s-f zapada w pamięci i o to chodzi. To co zrobili z brzmieniem jest godne pochwały. Wyraźne słychać sekcję rytmiczną, a wokal Joe jak i gitary nabrały mocy. Jest ostro, a zarazem melodyjnie i o to chodzi.
Ileż gracji i finezji w rozpędzonym "The Flame of my soul". Melodia tutaj chwytliwa i pełna świeżości, a sam riff nie jest toporny jak w przypadku Nightmare. Nie brakuje też pójścia w kierunku mrocznego, nowoczesnego heavy/power metalu. To właśnie słychać w zadziornym "In the sky of anthens", który przypomina ostatni album Lions Share. Stephane i Florian imponują swoimi partiami i niezwykłą grą. Panowie szaleją i nie biorą jeńców. Ich praca bardzo dobrze odzwierciedla stonowany "The human tide". Można też odpłynąć w rytmach przepięknej nastrojowej ballady "Over the moon". Nutka progresywności pojawia się w "The end is near", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. "Golden Knights" to też klasyczne heavy metalowe granie, w którym słychać wpływy takich kapel jak Astral Doors. Kingcrown potrafi poruszyć swoją muzykę podziałać na emocje słuchacza i tak też jest w przypadku posępnego i smutnego "Sad song for a dead child". Na koniec mamy rozpędzony "A perfect world", który idealnie podsumowuje całość.
Nasz świat na pewno nie jest perfekcyjny jak wskazuje tytuł płyty. Świat, w którym żyjemy jest pełen wad i rzeczy do poprawek, a z nowym albumem Kingcrown jest inaczej. To płyta dopracowana i znakomita w swoim gatunku. Muzyka stworzona przez pasjonatów dla pasjonatów melodyjnego heavy/power metalu. Perełka!
Ocena: 9/10
DAGOR SORHDEAM - Fog of War (2019)
Zabiorę Was na chwilę do Brazylii. Tam właśnie narodził się w tym roku kolejny ciekawy band z pogranicza nowoczesnego power metalu. Mowa o młodziutkim Dagor Sorhdeam, w którym drzemie spory potencjał. Ta kapela stara się iść w ślady starego Nightmare, Persuader, Thunderstone, czy Lords of Black. Inspiracje są słyszalne, ale najlepsze jest to że ta młoda kapela stara się stworzyć własny styl. Band dzielnie idzie w kierunku mrocznego, zadziornego, nowoczesnego power metalu i to ma rację bytu i pozwoli zaistnieć na rynku muzycznym troszkę dłużej niż jeden sezon. Dagor Sorhdeam wydaje debiutancki album zatytułowany "Fog of War" i jest to płyta, która musi się podobać.
Band wykreował ciekawe, intrygujące logo i od razu wiadomo czego można się spodziewać. Pochwalić należy band za stworzenie klimatycznej okładki, która budzi emocje. To jednak nie wszystko. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i uwypukla mocne riffy i partie gitarowe. Jest mocne, wyrazisty i pełne energii. Prawdziwa moc!
Dagor Sorhdeam ma ogromną siłę niszczenia, a wszystko za sprawą utalentowanego wokalisty Gusa Castro, który brzmi jak Joe Amore. To jest jego spora zaleta. Co za technika, co za energia i moc. Brawa dla tego pana! Pod względem instrumentalnym też jest wszystko dopracowane i słychać mega zaangażowanie muzyków. Tutaj nie ma miejsca na fuszerkę.
"Sur La Terre" to kompozycja, która wkracza po krótkim intrze. Zaczyna się podniośle, ale kiedy wkracza gitara to od razu słuchacza przechodzą ciarki. Co za gracja, co finezja, co za moc. Prawdziwa perełka. Zadziorny "Downfall" potrafi oczarować melodyjnym riffem i duchem Nightmare. Kolejny hit na płycie odnotowano. Band imponuje szybkością i przebojowością w rozpędzonym "The five great". Znalazło się też miejsce na spokojniejszy, bardziej emocjonalny "The rise of the phoenix". Dużo tutaj szybkiego i agresywnego power metalu i to potwierdza "Battle of ice" czy "Point of no return".
Dagor Sorhdeam błyszczy na swoim debiutanckim albumie i pokazuje, że czasami wystarczy trochę pomysłowości i zaangażowania, by nagrać album wysokiej klasy. Mamy killery i wciągające melodie, które na długo zapadają w pamięci. Wszystko jest znakomicie podane i band pokazuje pazur. Oby pomysłów wystarczyło na kolejne płyty.
Ocena: 8/10
Band wykreował ciekawe, intrygujące logo i od razu wiadomo czego można się spodziewać. Pochwalić należy band za stworzenie klimatycznej okładki, która budzi emocje. To jednak nie wszystko. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i uwypukla mocne riffy i partie gitarowe. Jest mocne, wyrazisty i pełne energii. Prawdziwa moc!
Dagor Sorhdeam ma ogromną siłę niszczenia, a wszystko za sprawą utalentowanego wokalisty Gusa Castro, który brzmi jak Joe Amore. To jest jego spora zaleta. Co za technika, co za energia i moc. Brawa dla tego pana! Pod względem instrumentalnym też jest wszystko dopracowane i słychać mega zaangażowanie muzyków. Tutaj nie ma miejsca na fuszerkę.
"Sur La Terre" to kompozycja, która wkracza po krótkim intrze. Zaczyna się podniośle, ale kiedy wkracza gitara to od razu słuchacza przechodzą ciarki. Co za gracja, co finezja, co za moc. Prawdziwa perełka. Zadziorny "Downfall" potrafi oczarować melodyjnym riffem i duchem Nightmare. Kolejny hit na płycie odnotowano. Band imponuje szybkością i przebojowością w rozpędzonym "The five great". Znalazło się też miejsce na spokojniejszy, bardziej emocjonalny "The rise of the phoenix". Dużo tutaj szybkiego i agresywnego power metalu i to potwierdza "Battle of ice" czy "Point of no return".
Dagor Sorhdeam błyszczy na swoim debiutanckim albumie i pokazuje, że czasami wystarczy trochę pomysłowości i zaangażowania, by nagrać album wysokiej klasy. Mamy killery i wciągające melodie, które na długo zapadają w pamięci. Wszystko jest znakomicie podane i band pokazuje pazur. Oby pomysłów wystarczyło na kolejne płyty.
Ocena: 8/10
piątek, 1 listopada 2019
LEGENDRY - The Wizard and the tower keep (2019)
Daleko mi jeszcze do stanu wychwalania najnowszego dzieła amerykańskiej formacji Legendry. "The wizard and the tower Keep" nie powiem ma ogromny potencjał, ale w ostatecznym rozrachunku nie powala. Ta płyta ma klimat lat 80, ma to co jest wymagane przy płytach z kręgu epickiego heavy metalu. Znajdą się elementy, który przypominają o twórczości Omen, Manowar, Manilla Road czy Cirith Ungol, ale brakuje tutaj sporo do ideału. Pamiętajmy, że to nie jest płyta która zasługuje na zniewagę.
Przede wszystkim chylę czoło przed twórcami brzmienie. Jest klimat i duch lat 80, a brzmi to autentycznie i ma to swój urok. Podobnie ma się sprawa klimatycznej i takiej rycerskiej okładki. Band napędza bez wątpienia Vadarr, czyli gitarzysta i wokalista zespołu. Sprawdza się w obu rolach i tego nie da się zaprzeczyć. Jako wokalista imponuje techniką i budowaniem rycerskiego klimatu. Ma w sobie coś takiego magicznego, co na długo zapada w pamięci. W roli gitarzysty zaskakuje ciekawymi riffami i chwytliwymi melodiami. Czasami brakuje kropki nad i, albo jakiegoś mocniejszego akcentu. Potencjał jest i to ogromny, a dla nie których nowe dzieło Legendry może być więcej warte niż dla mnie.
Płyta rozpoczyna się dość nietypowo, bo od balladowego "The bards Tale", który może i przemyca pewne rozwiązania Blind Guardian, choć tutaj słychać amerykańską manierę tworzenia ballad. Rycerski klimat daje o sobie znać w rozpędzonym "Vindicator", choć tutaj czegoś mi brakuje. Może nieco ciekawszego riffu? Tytułowy "The wizard and the tower keep" jest rozbudowany i pokazuje epicki styl tej kapeli. Znakomite odesłanie do kultowych amerykańskich kapel, które dały podwaliny pod ten gatunek. Drugi kolos na płycie to "The lost road" i tutaj band popisuje się energią i nieco doom metalowym klimatem. Najszybszy na płycie jest "Behind the Summoners Seal" i ten kawałek to prawdziwa perełka. Bez wątpienia jest to mój faworyt. Trochę magii i rycerskiego klimatu mamy w rozbudowanym "Earthwarriors". Znów band pokazuje, że zna się na rzeczy i potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Progresywne ozdobniki dodają tutaj tylko charakteru.
Jestem rozdarty.Dostaję płytę, która nie jest banalna, ma swój klimat i znakomicie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu. Brakuje mi jednak wyrazistych hitów i jakiegoś mocniejszego kopa. Bywają też pewne nie dociągnięcia, ale mimo tego i tak płyta zasługuje na uwagę. Nie często się zdarza trafić na tak solidny epicki heavy metal, który sięga korzeni tego gatunku.
Ocena: 7/10
Przede wszystkim chylę czoło przed twórcami brzmienie. Jest klimat i duch lat 80, a brzmi to autentycznie i ma to swój urok. Podobnie ma się sprawa klimatycznej i takiej rycerskiej okładki. Band napędza bez wątpienia Vadarr, czyli gitarzysta i wokalista zespołu. Sprawdza się w obu rolach i tego nie da się zaprzeczyć. Jako wokalista imponuje techniką i budowaniem rycerskiego klimatu. Ma w sobie coś takiego magicznego, co na długo zapada w pamięci. W roli gitarzysty zaskakuje ciekawymi riffami i chwytliwymi melodiami. Czasami brakuje kropki nad i, albo jakiegoś mocniejszego akcentu. Potencjał jest i to ogromny, a dla nie których nowe dzieło Legendry może być więcej warte niż dla mnie.
Płyta rozpoczyna się dość nietypowo, bo od balladowego "The bards Tale", który może i przemyca pewne rozwiązania Blind Guardian, choć tutaj słychać amerykańską manierę tworzenia ballad. Rycerski klimat daje o sobie znać w rozpędzonym "Vindicator", choć tutaj czegoś mi brakuje. Może nieco ciekawszego riffu? Tytułowy "The wizard and the tower keep" jest rozbudowany i pokazuje epicki styl tej kapeli. Znakomite odesłanie do kultowych amerykańskich kapel, które dały podwaliny pod ten gatunek. Drugi kolos na płycie to "The lost road" i tutaj band popisuje się energią i nieco doom metalowym klimatem. Najszybszy na płycie jest "Behind the Summoners Seal" i ten kawałek to prawdziwa perełka. Bez wątpienia jest to mój faworyt. Trochę magii i rycerskiego klimatu mamy w rozbudowanym "Earthwarriors". Znów band pokazuje, że zna się na rzeczy i potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Progresywne ozdobniki dodają tutaj tylko charakteru.
Jestem rozdarty.Dostaję płytę, która nie jest banalna, ma swój klimat i znakomicie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu. Brakuje mi jednak wyrazistych hitów i jakiegoś mocniejszego kopa. Bywają też pewne nie dociągnięcia, ale mimo tego i tak płyta zasługuje na uwagę. Nie często się zdarza trafić na tak solidny epicki heavy metal, który sięga korzeni tego gatunku.
Ocena: 7/10