Strony

poniedziałek, 30 września 2013

MYSTIC PROPHECY - Killhammer (2013)

To już 8 album niemieckiej formacji Mystic Prophecy i wiecie co? Muzyka tej kapeli w żaden sposób się nie postarzała ani nie straciła na swojej atrakcyjności. „Killhammer” został zbudowany na tych samych elementach co wcześniejsze płyty. Nie brakuje tutaj energii, drapieżności, agresji, mroku czy przebojowości. Co więcej od „Ravenlord” który ukazał się dwa lata temu ma się wrażenie że kapela przeżywa swoją drugą młodość i słychać to na „Killhammer”, który jest albumem, którego nie można pominąć w tym roku.

Mystic Prophecy by nie był sobą, gdyby nie dostarczył fanom soczystego, mięsistego nieco amerykańskiego brzmienia na płycie i nie byłby sobą, gdyby nie zawarł na płycie zróżnicowany materiał. Mówimy tutaj o urozmaiceniu stylistycznym anie poziomu danych kompozycji, bo tutaj tradycyjnie dostajemy równy materiał. Motorem napędowym tej kapeli niegdyś był Gus G, który wygrywał ciekawe i bardziej wyszukane partie gitarowe, które miały ukazać talent jego. Teraz tą sferą zajmuje się duet Constantine i Markus Pohl. Może nie ma już takiej gracji, lekkości, nie ma takiej finezji, ale nie można tutaj mówić o amatorskim poziomie. Po prostu ci muzycy mają inna wizją grania i styl. Kładą nacisk na agresję, na ciężar i zarazem melodyjność, nie zapominając o wyrazistych solówkach. Słychać to ich zgranie i zrozumienie w takim melodyjnym „Children Of The Damned”. Bez wątpienia od samego początku istnienia kapeli swoją uwagę przyciągał wokalista Roberto Liapakis, który ma mocny i mroczny wokal. Śpiewa technicznie, ale też z przekonaniem i to dzięki niemu Mystic Prohecy jest wyjątkowy. Również na nowym albumie sprawia że płyta brzmi znakomicie i dobrym przykładem jest wkładu w kompozycje jest choćby taki „Armies Of Hell”. Stylistycznie zespół trzyma się gatunku heavy/power metal z elementami thrash metalu cierpiąc garściami z takiego Iced Earth, Cage Metal Church, Grave Digger czy Paragon. Na płycie mamy wolniejsze, heavy metalowe kawałki w stylu otwieracza „Killhammer”, spokojniejsze, z rockowym feelingiem jak to jest w przypadku „To Hell And Back”. Nowy album jest pełen ciężkich i agresywnych dźwięków i od odzwierciedlają to „Kill The Beast” czy „Angels Of fire”. Nie brakuje też chwytliwych hitów czego dowodzi „Set the World On Fire” czy epickich hymnów jak „Warriors Of the Nothern Seas”.

Może nie udało się nagrać równie przebojowego albumu co „Ravenlord” to jednak płyta brzmi bardzo dobrze. Każdy fan heavy/power metalu czy też fan Mystic Prophecy powinien usłyszeć tą płytę i dać się porwać tym melodią. Niemiecka kapela mimo upływu lat wciąż gra niczym kilkanaście lat, nie stracili na swojej atrakcyjności, na swojej charyzmie czy agresywności. Wciąż jest to muzyka z górnej półki. Jeden z tych albumów roku 2013 które trzeba znać.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 29 września 2013

WOLFSBANE - Massive Noise Injection (1993)

Kiedy można mówić o dobrym albumie koncertowym? Na pewno kiedy sam zespół się lepiej prezentuje niż na albumie studyjnym, kiedy utwory brzmią o wiele lepiej na żywo, kiedy całość ma w sobie magię. Do grona takich albumów koncertowych można śmiało zaliczyć „Massive Noise Injection”, który ukazał się w 1993 roku.

Może i pierwsze albumy tego zespołu pozostawiały wiele do życzenia, może Blaze bywał nie pewny i nieco nie okrzesany, a Jason Edwards jakby nie pokazywał wszystkich swoich sztuczek, tak na tym wydawnictwie na żywo wszystko błyszczy. Blaze Bayley pokazuje że jest frontmanem z krwi i kości, który potrafi rozgrzać publikę i zabawić przez całe show. Zaś Jason Edwards niczym czarodziej wygrywa sporo zróżnicowanych i chwytliwych melodii, a wszystko zagrane z większym luzem i pomysłowością. Co ciekawe utwory, które na płycie nie zachwycały tutaj jakby nabrały rumieńców i bardziej zapadały w pamięci. Dzięki takim utworom jak „Money To Burn” czy „Temple Of Rock” można się szybko przekonać, że Wolfsbane to kapela która znakomicie radziła sobie na żywo. Duża dawka energii, dobrej zabawy i emocji, który czynią ten koncert bardzo żywym. Setlista jaką tutaj zespół zagrał jest taką pigułką Wolfsbane i nie zabrakło takich rasowych hitów jak „Black Lagoon” czy „Protect & Survive”.

Szukacie najlepszych utworów Wolfsbane na jednej płycie? Szukacie znakomitego koncertu, gdzie góruje dobra zabawa, szaleństwo i emocje? Chcecie się dobrze bawić przy rockowej muzyce? Możecie być pewni że Blaze Bayley i Wolfsbane za sprawą „Massive Noise injection” zgotują wam koncert z prawdziwego zdarzenia....w domu. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 27 września 2013

BLAZE - Blood & Belief (2004)

Ktoś powie, że Blaze Bayley miał lekko bo nagrał albumy z Iron Maiden, bo był już znany w metalowym świecie, bo jego kapela Blaze sobie dobrze radziło i też znalazła swoje miejsce na rynku. Lecz mało kto wie, że Blaze zawdzięcza swój sukces upartości, pracowitości i trwania przy swoim. Wielu muzyków poddaje się w ciężkich chwilach, ulega nałogom i popada w problemy, ale nie Blaze, który jest prawdziwym wojownikiem. Sukces dwóch pierwszych płyt sygnowanych nazwą Blaze mogły dawać nadzieję na łatwą przyszłość, jednakże nie było to dane. Trzecia płyta zatytułowana „Blood & Belief” powstawała w bólu i cierpieniu. Jednak o dziwo wiele tych negatywnych i przykrych czynników sprawiły że powstał jeden z mocniejszych albumów jakie nagrał Blaze Bayley.

Nie jeden muzyk załamałby się i poddałby się na miejscu Blaze w tamtym czasie. Problemy z utrzymaniem się, pracowanie w fabryce by mieć za co żyć, problemy z alkoholem, odejście z zespołu Naylora i Singera, problemy z wydawcą i wreszcie rozstanie się z kobietą. O dziwo te wszystkie problemy spowodowały że Blaze dał upust swoim uczuciom w muzyce. Dostaliśmy tym razem równie mroczny, drapieżny, agresywny materiał heavy metalowy, który stylistycznie nie odbiega od tego co mogliśmy usłyszeć na dwóch poprzednich płytach. Różnica polega na tym, że „Blood & Belief” jest bardziej melodyjny, bardziej dojrzały, bardziej dopracowany od strony aranżacyjnej. Mięsiste, soczyste, ocierające się o nowoczesność brzmienie, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Przede wszystkim kompozycje jakie znalazły się na tej płycie potwierdzają, że jest to jeden z najlepszych albumów Blaze, który jest mieszanką thrash metalowych patentów i tych bardziej heavy metalowych. Blazowi udało się znakomicie znaleźć złoty środek między agresją, drapieżnością a melodyjnością. Styl to jedno, poziom to kolejna rzecz, ale nie było by mowy o znakomitym albumie gdyby nie znakomita forma Blaze, który wspina się tutaj na wyżyny swoich umiejętności, przenosząc emocje. Nie każdemu się ta sztuka udaje co słychać w takim rozbudowanym „Blood & Belief” czy ponurym, wręcz doom metalowym „Tearing Yourself To Pieces”.Największymi przebojami z tej płyty jest ciężki „Alive” oraz melodyjny „Ten Seconds”, w którym nie brakuje echa Iron Maiden. Balladowe zwolnienia w „Life and Death” też brzmią imponująco podobnie jak nowoczesny wydźwięk „Hollow Head”. Ta płyta jest pełna dobrych i godnych uwagi melodii, popisów gitarowych duetu Slater/Wray, którzy dwoją się i troją, żeby działo się sporo podczas kompozycji. To właśnie dzięki nim takie kompozycje jak „Will To Win” czy „Soundtrack Of My Life” brzmią jak rasowe przeboje o których nie tak łatwo zapomnieć.

Prywatne życie Blaze nie było usłane różami, ale to właśnie życiowe doświadczenie, rozdarcie i emocje, które nim targały sprawiły, że wylał on to wszystko w kompozycjach. Wyraził siebie, to co czuje, ten gniew i frustracje w utworach na „Blood & Belief”, który jest jednym z największych osiągnięć Blaze'a. Niestety ten album okazał się ostatnim sygnowanym nazwą Blaze. Znów dochodzi do zawirowań w życiu muzyka. Jednak „Blood & Belief” wciąż mimo upływu czasu jest znakomitym, rasowym heavy metalowym albumem. Ten krążek trzeba mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 25 września 2013

WOLFPAKK - Cry Wolf (2013)

Tobias Sammet zaimponował mi gromadząc tyle imponujących gwiazd pod szyldem Avantasia, ale to nic w porównaniu z tym co zrobił Wolfpakk. Niemiecki projekt muzyczny, którego założycielem są Mark Sweeney (ex Crystal Ball) i Micheal Voss ( Mad Max). Pomysł na stworzenia własnego projektu muzycznego zrodził się w ich głowach w 2010 i tak o to w 2011 roku ukazał się debiutancki album „Wolfpakk”. Tamten album to była ciekawa mieszanka hard rocka, heavy i power metalu. Jednak czegoś brakowało temu krążkowi. Lepszych gości? Ciekawszych kompozycji? Lepszych melodii? Cokolwiek brakowało debiutowi, to „Cry Wolf”ma. Drugi album to prawdziwa uczta dla maniaków gatunku hard rock, heavy i power metalu.

Nie trzeba zbytnio zachęcać tych co wątpią w moc tego albumu. Zrobi to za mnie lista gości, która jest tutaj po prostu imponująca. Mamy Amande Sommerville, która znakomicie ubarwia klimatyczną balladę „Cold Winter”. Jest i Ralf Scheepers, który nadaje dynamiki i dzikości otwieraczowi „Moonlight”, który brzmi jak miks Primal Fear i Gamma Ray. Znany z Axel Rudi Pell Johny Gioeli nadaje „A matter Of Time” iście hard rockowego pazura. Również przebojowość i lekkość z występów u Axela została jakby przeniesiona. Jest lekki mrok i progresywność w „Palace Of Gold”, w którym Tony Mills stara się nam nieco przypomnieć twórczość Conerstone czy Dio. Kto lubi szybki power metal ten po lubi energetyczny „The Beast in Me” z Goranem Edmanem w roli głównej. Dla fanów metalowych hymnów, twórczości Accept i Hammerfall mamy stonowany, nieco toporny „Wakken”. Kolejną gwiazdą na płycie jest Doggie White, który świetnie odnajduje się w hard rockowym „Pleasure Down”. Pojawili się tutaj też dwaj znakomici klawiszowce znany z Rainbow czy Deep Purple, a mianowicie Don Airey i Tony Carey. Potwierdzeniem ducha Rainbow na płycie niech będzie udany cover tego zespołu w postaci „Run With The Wolf”. Jeszcze mało? Piet Sielck, Mandy Meyer, czy Roland Grapow to tez osobistości, które występują tutaj i które tylko pokazują ile tutaj wielkich osobistości sceny metalowej. Atutem tej płyty jest nie tylko bogata lista gości, ale i świetne pomysły na kompozycje, nie banalne aranżacje. Utwory stworzone z pasji do muzyki, z dużym luzem i zapasem ciekawych melodii. Nie brakuje ani chwytliwych refrenów, ani rozbudowanych solówek i gitarowych popisów. Choć nie ma tutaj niczego odkrywczego to płyta wciąga i porywa do swojego magicznego świata. Płyta nie pozwala się nudzić i dostajemy tutaj różnego rodzaju urozmaicenia i rozrywki. Prócz szybkich i bardziej stonowanych kawałków mamy też bardziej hard rockowy Kid Raw i rozbudowany „Cry Wolf”, który jest pełen niespodzianek.

Zapomnijcie o nudnych heavy metalu, o słabych kompozycjach, nie trafionych melodiach, topornych gitarach, o wokaliście który nie wie jak budować emocji. Zapomnijcie o metalowych operach, innych dziwnych projektach. Możecie przestać szukać albumu w kategorii heavy metal/hard rock, który was uchwyci formą i treścią, a przede wszystkim szczerym i pomysłowym przekazem. Wolfpakk choć to tylko projekt, to jednak śmiało można pochwalić za nagranie jednego z mocniejszych albumów w tym roku. A czy ty już słyszałeś płacz wilka?

Ocena: 9/10

poniedziałek, 23 września 2013

ASHES OF ARES - Ashes Of Ares (2013)

Zapowiadany był wielki powrót Matta Barlowa, miało być szybko, żywiołowo, agresywnie, jak za dawnych lat Iced Earth. Niestety skończyło się na szumie wokół Ashes Of Ares, który zapewne skończy żywot na jednym albumie jak to jest w wielu podobnych przypadkach, gdzie całość na pędza jedna, znana osoba. Matta Barlowa w ramach Ashes Of Ares wspiera Van Williams i gitarzysta Freddie Vidales. Debiutancki album „Ashes Of Ares” to płyta która dawała nadzieję na dobry heavy metalowy krążek Czy rzeczywiście tak jest?

Wpływ Iced Earrth i doświadczenie Matta Barlowa to takie dwa czynniki, które właściwie napędzają ten album. To właśnie dzięki nim płyta jest warta przesłuchania i wyrobienia własnego zdania. Jednak tutaj nie mamy do czynienia z wybitnym graniem, ani też z bardziej wyszukanymi kompozycjami. Od samego początku można było się domyślać, że będzie to solidne heavy metalowe granie, bez chrzty oryginalności. Z Iced Earth została tutaj przerysowana forma konstruowania melodii, kompozycji, również agresja i śpiew Matta Barlowa. Soczyste brzmienie i sekcja rytmiczna to kolejne aspekty, które bez problemu można skojarzyć z Iced Earth. Wszystko pięknie, tylko Vidales to nie Schaffer, a kompozycje też poziomem są dalekie od tych z płyt Iced Earth. Płyta urozmaicona od strony materiału, ale ma to też swoje minusy ponieważ pojawiają się słabsze utwory, co słychać po takich utworach jak „The Answer” nieco chaotycznym, topornym „Chalice Of Man”. Czasami ciężar przeważa nad melodyjnością tak jak w przypadku „Move The Chains” co ujmuje kawałkowi. Najbardziej zapada w pamięci energiczny „What I Am”. Utwory przelatują i wszystko jest przeciętne i niezbyt zapadające w pamięci.

Tyle szumu i o co? Z dużej chmury spadł drobny deszcz, który nie ugasił pragnienia jakie było związane z tym albumem, szkoda bo mogło to być drugi Iced Earth. Płytę można bardziej traktować jako ciekawostkę aniżeli pretendenta do płyty roku.

Ocena: 5/10

sobota, 21 września 2013

BLAZE - Tenth Dimension (2002)

Ciężka praca popłaca i czasami potrafi przynieść niezłe rezultaty. O tym się przekonał Blaze Bayley. Już od samego początku swojej kariery tym imponował. Potrafił tworzyć urozmaicone i pokręcone kompozycje które napędzały Wolfsbane i potem Iron Maiden. Brakowało stabilizacji, brakowało może własnego miejsca w heavy metalu. To udało się osiągnąć z własnym zespołem sygnowanym imieniem muzyka czyli Blaze. Po dobrym przyjęciu debiutu „Sillicon Messiah” ruszały pracę nad następcą i w 2002 roku pojawił się „Tenth Dimension”.

Słowo „kontynuacja” idealnie pasuje do koncepcji albumu, do stylu, do wydźwięku kompozycji i samego poziomu utworów. Kto poznał uroki debiutanckiego albumu Blaze ten nie mógł czuć rozczarowania, bo właściwie dostaliśmy udaną kontynuacją tego co prezentował debiut. Mroczny klimat, ciężkie i agresywne partie gitarowe Wraya i Slatera, dynamiczna sekcja rytmiczna i ponury, drapieżny wokal Blaze'a, który wszystko podkreślał swoją nietypową barwą głosu. Również i tym razem postawiono na soczyste brzmienie. Stylistycznie Blaze dalej gra heavy metal i to w dobrym wydaniu. „Tenth Dimension” to właściwie taka pigułka tego do czego nas przyzwyczaił już Blaze w przeciągu swojej dotychczasowej kariery. Mamy więc dynamiczne, przebojowe kawałki, które są przesiąknięte erą Iron Maiden. Wyraźnie to słychać w takich perełkach jak „Kill and Destroy”, „Speed Of Light”, czy „Tenth Dimension”. Z kolei takie rockowe kawałki jak „Meant to Be” czy „Land Of The Blind” przywołują na myśl Wolfsbane. Na co warto zwrócić uwagę jeszcze na albumie? Na rozbudowany „Stranger To The Light” czy też energiczny „Leap Of faith”, który mimo upływu czasu wciąż robi ogromne wrażenie.

Po raz kolejny Blaze nagrął solidny album umacniając jednocześnie swoją pozycję na rynku muzycznym. Na „Tenth Dimension” nie brakuje odesłań do przeszłości, ale Blaze postanowił dalej trzymać się własnego stylu, tworzyć własną muzykę, niekoniecznie bawić się w kopiowanie Iron Maiden czy Wolfsbane, za co należy się szacunek. Pozycja obowiązkowa dla fanów Blaze'a.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 19 września 2013

BLAZE - Silicon Messiah (2000)

Pewne rozdziały zostają zamknięte aby mogły być otwarte zupełnie nowe. Kiedy Iron Maiden podziękował Blazowi za współpracę i razem spędzony czas to oczy fanów talentu tego wyjątkowego wokalisty zostały zwrócone właśnie na niego. Wszyscy zastanawiali się jako drogę obierze Blaze Bayley po tym jak miał do czynienia z punk rockowym Wolfsbane i heavy metalowym Iron Maiden, który przyniósł mu sławę i rozgłos. Czy będzie to heavy metal, a może hard rock? Czy będzie to granie w stylu Iron Maiden? Czy zupełnie coś nowego? Blaze zebrał szybko zespół i pod swoim imieniem wydał debiutancki album „Silicion Messiah”, który ujrzał światło dzienne w 2000r.

Blaze postanowił stworzył swój własny repertuar odcinając się od tego co robił z Iron Maiden. Ci którzy oczekiwali grania w stylu Iron Maiden mogli czuć się zawiedzeni, bo „Silicon Messiah” to kawał ciężkiego, mrocznego heavy metalu z posępnymi riffami. Na pewno słychać gdzieś tam echa Iron Maiden, ale najbardziej co tutaj może się rzucać z działalności Blaze'a w Iron Maiden to klimat. Podobnie jak na „the X factor” mamy tutaj mroczny, ponury klimat, który świetnie się komponuje z barwą wokalną Blaze'a. Trzeba przyznać że czuje on się świetnie w takich klimatach. Więcej tutaj słychać inspiracji Black Sabbath i twórczością Ozziego, co jest dużym plusem. Debiutancki album Blaze'a to nie tylko sam wokalista, to również zgrany duet Steve Wray/ John Slater, który wie jak wygrać ciężkie, agresywne riffy, czy zapadające melodie. To, że Blaze stara się tworzyć własny materiał, który będzie utożsamiany z nim świadczy już ponury otwieracz „Ghost In The Machine” czy mroczny i ociężały „Evolution”. Warto tutaj zwrócić uwagę na stonowany „Silicion Messiah”, czy też ciężki „Reach For The Horizon”. Jednak wciąż największe wrażenie z tej płyty robią kawałki, w których słychać echo Iron Maiden. Przebojowy „Born As Stranger”, który jest idealny na koncerty, szybki „the Brave” czy rozbudowany „Stare At The Sun” to najlepsze przykłady tego typu utworów. Moim faworytem obok takiego „Born As Stranger” pozostał wciąż „The Launch”, który pokazuje, że nie tylko w mrocznych, ponurych kawałkach Blaze;a się sprawdza.

Blaze tym albumem pokazał, że jestem pracowitym muzykiem, który wie co chce grać, wie jak zaciekawić słuchacza. Nie ma problemów z tworzeniem solidnego materiału, w którym nie brakuje przebojów, ciężkich riffów i dobrych melodii. Soczyste, mocne brzmienie i mroczna okładka, tylko dopełniają całość. Takim mocnym uderzeniem Blaze rozpoczął swój nowy rozdział w karierze, który nie powinien być dla nikogo obojętny.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 17 września 2013

DIMITRIY PAVLOVSKIYS POWERSQUAD - From The Glass Void (2013)

Jednych w metalu jara agresja, innych melodyjność, a jeszcze innych gitarowe popisy, które pokazują jeszcze inne oblicze metalu. Któż z nas nie lubi troszkę magii, troszkę bardziej wyrachowanego grania w którym pierwsze skrzypce gra gitara. Dla tych co mają słabość do Yngwie Malmsteena, do popisów Ritchiego Blackmore'a czy Davida T Chastaina ten powinien zainteresować się nowym solowym albumem ukraińskiego gitarzysty Dimitria Pavlovskiy'ego, który bardziej znany jest z takich kapel jak choćby Majesty Of Revival. Od 2011 roku ma też swój solowy projekt sygnowany nazwą Dimitriy Pavlovskiy's Powersquad. Debiutancki album pod tą nazwą zatytułowany „Powersquad” ukazał się w 2012 roku, a teraz po roku przerwy pojawia się drugi album „From The Glassvoid”, który ucieszy tych, którzy ma bzika na punkcie bardziej wyszukanej, technicznej grze na gitarze.

Drugi album tego ukraińskiego gitarzysty to przede wszystkim duża dawka instrumentalnego grania w którym eksponowane jest piękno gry na gitarze. Oczywiście główną rolę tutaj odgrywa Dimitriy i jego niesamowite popisy gitarowe, zakorzenione w klasyce. Nie ma mowy o nudzie i monotonności bo muzyk zabiera nas w rejony hard rocka, neoklasycznego metalu, a także power i heavy metalu. Nie bawi się on w proste i oklepane riffy, bowiem woli stworzyć coś własnego, który jak najbardziej bazuje na sprawdzonych patentach. Płyta jest skierowana przede wszystkich do fanów Yngwie Malmsteena czy Iron Mask, bo pięknych, atrakcyjnych i godnych podziwu zagrywek gitarowych Dimitria jest tutaj od groma. Nie brakuje mu przy tym wyczucia i pomysłowości. Zadbano tutaj o każdy szczegół by brzmiało jak najbardziej profesjonalnie. Nikogo więc nie powinno zdziwić pojawienie się instrumentalnych kompozycji jak „The light” czy „The Barque” . Utwory te zachwycają nie tylko pięknem brzmienia gitary elektrycznej, ale też lekkością i magicznym klimatem. Jednak fani melodyjnego grania, gdzie jest doniosły, techniczny wokal, a melodie wylatają jak asy z rękawa tez odnajdą się w graniu Powersquad. Nie brakuje bowiem tutaj szybkich, energetycznych kawałków jak np. „Shadows” gdzie wokalista Nelly pełni nie mniejszą rolę niż Dimitri. Nelly trzyma się głównie wysokich rejestrów i trzeba przyznać że ma charyzmę. Swoje 3 grosze dorzuca zgrana i dynamiczna sekcja rytmiczna czy też klawiszowiec Ruslan, który ozdabia warstwę instrumentalną na każdym kroku. Mocnym atutem tej płyty jest soczyste, mięsiste, ale klimatyczne brzmienie. Mówiąc o klimacie nie można tutaj pominąć nieco mrocznego „Starry Sky” . Duch Rainbow jest tutaj obecny czego dowodem jest taki „Joulupukkina” i to też potwierdza, że na płycie występują przeboje, które mają chwytliwy charakter.

O samej płycie Dimitria było nieco cicho i troszkę to nie zrozumiałe, bowiem jest to płyta bardzo klimatyczna, melodyjna, mająca swój charakter. Dimitri niczym czarodziej kreuje niesamowite partie gitarowe, które potrafią oczarować swoją lekkością i techniką. To wydawnictwo jest skierowane do fanów pięknej gry na gitarze, ale nie tylko bowiem fani melodyjnego, szybkiego grania utrzymanego w klimatach neoklasycznego power metalu też znajdą tutaj coś dla siebie. Bardzo miła niespodzianka jeśli chodzi o rok 2013.

Ocena: 8/10


niedziela, 15 września 2013

ROCKA ROLLAS - Metal Strikes Back (2013)

Pamięta ktoś debiut szwedzkiego Rocka Rollas z roku 2011? Ci którzy nie pamiętają, to wspomnę że „The War Of Steel Has Begun” to była bardzo dobra mieszanka heavy/power/speed metalu z wyraźnymi wpływami Running Wild, Accept, Iron Maiden czy Judas Priest. Od tamtego krążka minęły dwa lata i lider zespołu Ced powraca z nowym albumem zatytułowanym „Metal Strikes Back”.


Jeśli ktoś myśli, że Ced zmienił styl, poszedł w kierunku innych rejonów muzycznych niż tych wyznaczonych na debiucie ten może czuć rozczarowanie. „Metal strikes Back” to nic innego jak kontynuacja stylu i schematów wyznaczonych na debiucie. Nacisk na chwytliwe, niezbyt wyszukane melodie zakorzenione w metalu lat 80. Oczywiście konstrukcja nie odbiega od tego co było na debiucie, tak więc szybka sekcja rytmiczna, spora ilość ciekawych zagrywek gitarowych, melodyjnych solówek, czy zadziornych riffów. Wszystko co niezbędne by stworzyć bardzo dobry album metalowy jest tutaj zawarte, a nawet więcej. Nie zawsze udaję się zawrzeć na płycie emocje, pasję do muzyki, miłość do metalu i radość z samego grania, a Rocka Rollas to zawarł. Ced i Rocka Rollas czuje się dobrze w heavy/ speed/ power metalu zakorzenionego w latach 80 i to słychać na płycie niemal od samego początku aż do ostatniej minuty. Choć stylistycznie „Metal strikes Back” nie odbiega od debiutu, to jednak jest to wydawnictwo bardziej dojrzałe i nie chodzi tutaj tylko o kompozycje. Przede wszystkim brzmienie jest bardziej soczyste i dopieszczone, Ced jakby tez bardziej rozwinął swoje umiejętności, a wokalista Joe Liszt brzmi tez lepiej niż Josef z debiutu. Poza tym wszystkiego jest tutaj jakby więcej. Więcej energii, więcej ciekawych pomysłów, melodii, wszystko bardziej zgrane i przemyślane. Czego można chcieć więcej? Hitów, które zapadają w pamięć. Takowych tutaj nie brakuje i najlepszym tego przykładem jest melodyjny „Warmachine From Hell” czy zadziorny „Weaponizer” który nasuwa twórczość Judas Priest. Nie brakuje też kawałków, które są przesiąknięte Running Wild i przykładem tego jest taki „Sword Raised in Victory” który brzmi jak drugi „The battle Of waterloo”.Echa Running Wild słychać też w szybkim „Blazing Wings”. Materiał jest urozmaicony co potwierdza bardziej stonowany, wręcz hard rockowy „Metalive”. Wrażenia wywarte przez kawałki wspiera również niezwykle klimatyczna szata graficzna, która znakomicie oddaje zawartość.

Jesteście gotowi na ponowny atak metalu w wykonaniu Rocka Rollas? Czy jesteście gotowi na kolejną porcję mocnego, solidnego heavy metlau w stylu Judas Pirest czy Running Wild? Czy brakuje wam grania z pasją i z radością? Czujecie nie dosyt pod względem płyt zakorzenionych w metalu lat 80? A może po prostu nie potraficie znaleźć płyty na dobrym poziomie, gdzie pełno jest dobrych melodii i hitów? Jakikolwiek problem byś nie miał, rozwiązaniem jest nowy album Rocka Rollas.

Ocena: 8/10

ORACLE - Selah (1992)

Gdy zobaczyłem pierwszy raz okładkę jedynego albumu zespołu Oracle pomyślałem sobie wygląda intrygująco. Ciekawy dobór kolorów, ciekawy motyw na okładce i do tego nazwa zespołu, która potrafi wzbudzić zainteresowanie. O tej kapeli nie dowiecie się za dużo, ale czy to jest istotne? Czy naprawdę interesuje was to, że kapela została założona w 1990 roku, że nagrała jeden album i się rozpadła? Bardziej was powinno zainteresować co gra ta młoda amerykańska kapela? Z kogo czerpie najbardziej w swojej muzyce? Jak brzmi ich debiutancki album „Selah”, który się ukazał w 1992 roku? To są ważniejsze pytania, na które odpowiedź warto znać.

Styl Oracle można zdefiniować jako heavy/power metal z domieszką thrash metal. Ten amerykański charakter bardzo dobrze tutaj został uchwycony. Każdy kto lubi twórczość Metal Church, Heretic, Raven czy Watchtower polubi też to co gra Oracle. Choć w ich muzyce nie brakuje też wpływów sceny thrash metalowej czy też heavy metalowej prosto z Europy. Słychać gdzieś w tym wszystkim echo Judas Priest, Black Sabbath czy Iron Maiden. Kapela na swoim debiutanckim albumie kładzie nacisk na melodie, na urozmaicenie, ale też i na mroczny, tajemniczy klimat, który jest poparty nieco przybrudzonym, amerykańskim brzmieniem. Znakomicie te cechy oddaje rozbudowany i emocjonalny „Legion”. Pomysłów na ciekawe kompozycje nie brakuje, podobnie jak i na urozmaicenie i słychać to w „Witches And warlocks”. Siła zespołu tkwi nie tylko w kompozycjach, ale i samych muzykach, którzy czynią ten album bardziej zapadający w pamięci. Wystarczy wsłuchać się w soczystą i pełną melancholii sekcję rytmiczną, rozbudowane, pokręcone i bardziej wyszukane partie gitarowe Roberta Kensa, czy w zadziorny wokal Shawna Paleta. Bez wątpienia Shawn jest tutaj największą gwiazdą, bo to jest rasowy amerykański wokal z charyzmą, który potrafi oddać emocje w danej kompozycji. Ci co cenią sobie dobre melodie pokochają Passage Denied” , stonowany „Harlots Destiny” czy marszowy „The Purging Fire”.

W skrócie można napisać, że Oracle nagrał bardzo amerykański album w tonacji heavy/power metalowej z wpływami thrash metalu. Każdy kto szuka troszkę mroku, drapieżności i melodyjności znajdzie to tutaj. Pozycja obowiązkowa dla fanów Warlord czy Heretic. Szkoda że kapeli nie udało się utrzymać na powierzchni, bo drzemał w nich potencjał.

Ocena: 8/10

sobota, 14 września 2013

BLAZON STONE - Return to Port Royal (2013)

Ahoj, wszyscy na pokład, pora ruszyć w niezapomnianą podróż, przygodę. Cel? Oczywiście obieramy kierunek na Port Royal. Wiele wód, wysp odkryła bandera Rolfa Kasperka, który pływał również w okolicach Port Royal w latach swojej glorii i chwały. Któż z nas nie pamięta wycieczki do Port Royal? Tortuga Bay i pływanie ze sztormem w tle też są tutaj godne zapamiętania, podobnie jak wyprawa na wyspę skarbów. Niestety ale statek o nazwie Running Wild pływa już niemal od ponad 30 lat i już nieco zardzewiał. Wiele dobrych piratów jak Thilo Hermann czy Jorg Micheal odeszło i poszło w swoim kierunku i obecnie kapitana Rolfa wspiera Peter Jordan. Dawno nie wybierali się w tamte rejony, które przyniosły im sławę, a ostatnia wyprawa „Shadowmaker” nie zakończyła się takim sukcesem jakim fani by chcieli. W tym roku ma być „Resillent” czyli nadzieja na powrót do śpiewania pirackich szantów, do rabowania, łupienia i picia rumu w dużych ilościach. Pytanie czy stara bandera Kasperka na nieco zardzewiałym statku dostarczy nam takich emocji jak za dawnych lat? Otóż to, ale na szczęście nie brakuje młodzieńców, którzy też chcą podążać piracką drogą . Ced, który jest znany z Rocka Rollas, czyli szwedzkiego heavy metalowego zespołu, w którym też echa Running Wild można było usłyszeć na debiutanckim albumie postanowił założyć Blazon Stone – zespół który pozwoli fanom zaznać ponownie tej magii znanej nam z „Black hand Inn”, „Port Royal” czy „Death Or Glory”. Dwu osobowa bandera Ceda wybiera się w dziewiczy rejs łajbą Blazon Stone i obiera za kurs Port Royal. Około 20 lat przyszło czekać, aż ktoś się podejmie się podobnej wyprawy w podobne rejony co Running Wild, ale jednocześnie z taką samą pasją, z taką samą magią i pirackim klimatem. „Return to Port Royal” to debiutancki krążek Blazon Stone, ale można to traktować również jak zagubiony album Running Wild. Czego się można spodziewać po tej wyprawie?

Nazwa Blazon Stone, która nasuwa oczywiście album „Blazon Stone”, tytuł płyty „Return To Port Royal” nasuwa na myśl album „Port Roayl” Running Wild. Zaś patrząc na tą iście piracką i genialną szatę graficzną można zobaczyć w niej coś z „Under Jolly Roger”. Fakty mówią za siebie, że narodził się nam zespół, który może zająć miejsce po Running Wild. Stylistycznie nie ma tutaj kombinowania i otrzymujemy muzykę w stylu Runnning Wild z najlepszych lat. Tak więc nie zdziwcie się jak usłyszycie w kawałkach odesłania do znanych płyt Rolfa Kasperka. Cel zamierzony, ale jaki końcowy efekt daje. Całość w tym przypadku brzmi jak zagubiony album Running Wild z lat 80. Tak jak w Running Wild Rolf Kapserek pełni rolę kapitana i zawsze starał się sam stworzyć, tak w Blazon Stone kapitanem i motorem napędowym jest Ced, który zajmuje się niemal wszystkim. To on skonstruował linie melodyjną utworów, to one je skomponował, to dzięki niemu magia Running Wild jest w Blazon Stone, a kompozycje niszczą swoją energią, melodyjnością i pirackim klimatem. Od strony gitarowej dzieje się sporo i wystarczy posłuchać epickiego „The Tale Of Vasa” w którym dzieje się sporo i choć na myśl przychodzi „The battle Of Waterloo” czy „Treasure Island” to ten kawałek ma swój charakter. Sporo ciekawych rozwiązań, sporo atrakcyjnych melodii, a wszystko to utrzymane oczywiście w pirackim stylu. Czego mi brakuje na ostatnich płytach Running Wild? Szybkości, tej magii z starszych płyt, agresji, pirackiego klimatu. To wszystko znalazłem na tej płycie Blazon Stone. Właściwie dominują szybkie kawałki i taki „Wind In The Sails” z melodią wyjętą z „Siberian Winter czy chwytliwy „Stand you Line” który jest godnym następcą „Riding The Storm” tylko potwierdzają ten stan rzeczy. Running Wild słynął też z dobrych intr, jednak te czasy już ma dawno za sobą, ale Blazon Stone i tutaj pomyślał o wszystkim i zadbał o krótkie klimatyczne „Intro”, które jest równie genialne co te znane z „Pile Of Skulls”. Ced choć zajmuje się tutaj całą warstwą instrumentalną to udało mu się zapewnić znakomitą sekcję rytmiczną o jakiej można pomarzyć tylko na nowym albumie Running Wild. By dorównać Running Wild, ba nawet zastąpić ich na scenie w przyszłości trzeba umieć tworzyć hity, mieć w sobie geniusz kompozytorski jaki miał bez wątpienia Rolf i wiecie co? Ced go ma i chwała że wciąż są tam gdzieś tacy młodzi uzdolnieni muzycy, którzy tworzą z pasji do muzyki, a nie dla pieniędzy. Dlaczego Blazon Stone udało się tak dobrze odtworzyć to co najlepsze w Running Wild? Dlaczego im udało się nagrać tak magiczny album? Kolejnym tutaj elementem składowym jest wokalista Erick, który brzmi podobnie do Rolfa. Jest to specyficzny, piracki wokal, który idealnie odnajduje się w takim graniu. Utwór „Return To Port Royal” to prawdziwy hit, który wciąga w piracki świat. Charakterystyczne akustyczne wejścia znane z Running Wild też tutaj występują co słychać w „Amistad Rebellion”, czy „Blackbeard”. No i na koniec chciałbym wspomnieć o perełce „High Treason”, który przenosi do czasów „Pile Of Skulls” czy „Black Hand Inn”. Dużo odesłań do płyt Running Wild, jednak to są tylko smaczki, bo nie ma tutaj odgrzewania kotletów, a jedynie stworzenia czegoś własnego bazując na znanych patentach z Runnning Wild.

Wyprawa pełna emocji, zaskoczeń i miłych smaczków klasyki Running Wild. Ced i jego Blazon Staone pokazał że można grać w starym stylu Running Wild. Udowodnił, że temat pirackiego metalu nie został wyczerpany, że można wciąż dopisać kolejne rozdziały historii Running Wild. Ten rok będzie rokiem konfrontacji doświadczonego i legendarnego Running Wild prowadzonego przez Rolfa i P.J z Blazon Stone prowadzonego przez Ceda I Ericka i wiecie co? Czuje, że Running Wild nie da rady przebić „Return To Port Royal”. Ta płyta jest po prostu magiczna, utrzymana w klasycznym stylu Running Wild z najlepszych lat. Szukałem czegoś takiego od lat, czekałem na młodego muzyka który ruszy z własnym zespołem w piracką podróż śladami Rolfa Kasperka i ten czas w końcu nastał. Najlepszy debiut roku 2013 i jeden z najlepszych albumów roku 2013, o ile nie najlepszy. ”Ready For Boarding”? Arrr

Ocena 10/10

piątek, 13 września 2013

ENDLESS RECOVERY - Thrash Rider (2013)

Czas się przyszykować na prawdziwą przygodę, na jazdę bez trzymanki. „Thrash metalowy jeździec” zabierze nas w niezapomnianą podróż pełną adrenaliny, agresji, sentymentów do thrash metalu z lat 80/90. Gdzie zabiera nas młody grecki Endless Recovery na swoim debiutanckim albumie „Thrash Rider”? Oczywiście w thrash metal, który kojarzy się z niczym innym jak twórczością Kreator, Sodom, Slayer czy Destruction z lat 80/90. Czy jesteście gotowi na emocje?

Nasz jeździec daruje sobie podróż w strony gdzie nie ma niczego interesującego i wszystko sprowadza się do jednej wielkiej nudy. Oj nie, tutaj mamy trasę,w której jest agresja, dzikość, energiczność, a więc wszystko to co jest niezbędne w drodze ku znakomitemu albumowi z dziedziny thrash metal. Udało się zespołowi na debiutanckiej płycie stworzyć brzmienie nieco przybrudzone, szorstkie, które jeszcze bardziej oddaje klimat płyt z lat 80. Nawet kiczowata okładka odgrywa tutaj swoją rolą. Jest szybka sekcja rytmiczna, jest Michallis S, który niszczy swoim agresywnym wokalem i zgrany duet gitarzystów, którzy wiedzą co to jest thrash metal i jak zainteresować potencjalnego słuchacza. Album jest krótki, zwarty, treściwy i energiczny, co chroni całość przed monotonnością. Krążek zdominowały właściwie same szybkie kawałki i to jest akurat duży plus. Przyjemnie się słucha przesiąkniętego speed metalem „Urban Crime” , melodyjnego „War In The Streets” czy zadziornego „Power Of Hate”w których słychać wyraźne wpływy niemieckiej sceny thrash metalowej. Riffy tutaj nie są skomplikowane i czasami ma się wrażenie że się powtarzają. Wystarczy posłuchać kolejnego utworu na płycie w postaci „Habbits Mutation”. Całość zamyka bardziej heavy/speed metalowy „Thrash Rider” i tutaj zespół potwierdza swoje umiejętności w komponowaniu treściwych przebojów.

Może wycieczka zorganizowana przez grecki band Endless Recovery jest krótka, pełna sentymentalnych motywów, momentami przypominająca doświadczenia innych kapel, ale na pewno nie jest to czas stracony. Kapela wie co to jest thrash metal, wie jak tworzyć muzykę z tego gatunku i wie jak nagrać dobry materiał, który niszczy swoim naturalnym i agresywnym charakterem. Dla maniaków thrash metalu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

środa, 11 września 2013

BLAZE BAYLEY - Promise and Terror (2010)



Wielka tragedia potrafi być dla artysty furtką do innego wymiaru, może być źródłem nowych pomysłów. Dla jednych tragedia może być tak dobijająca, że artysta pogrąża się w smutku, albo może być narzędziem, które pchnie artystę do wyrażenia tego wszystkiego w swojej sztuce. Jeden z najbardziej znanych wokalistów metalowych Blaze Bayley po śmierci swojej żony postanowił dać upust swoim emocjom na płycie. Pamiętne czasy „The X Factor” ponownie powróciły na „Promise and terror”, który się ukazał w 2010 roku.

Płyta ta ma wiele wspólnego z wspomnianym albumem Iron Maiden. Podobny ładunek emocjonalny lidera grupy, duża dawka melancholii, mroku, smutku i takiej niepewności.  Potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest również mroczna okładka, soczyste, ale tez nieco przybrudzone brzmienie czy też w końcu sam wydźwięk materiału. Mimo nieco innej formuły jest to dalej heavy metal do jakiego nas przyzwyczaił Blaze’a Bayley. Duża dawka ciekawych melodii, chwytliwych refrenów czy ostrych popisów gitarowych. Ten album jest udaną kontynuacją „The Man who would not Die” i wynika z tego że udało się zachować stabilny skład zespołu, wspólne granie i pracowanie nad kompozycjami. Płyta została skonstruowana z podobnych elementów, a mianowicie charakterystycznego mrocznego wokalu Blaze’a, dynamicznej sekcji rytmicznej oraz popisów gitarowych Wlsha i Bermundeza. Ten duet naprawdę się sprawdza i płyta jest pełna różnych urozmaiceń i atrakcyjnych solówek. Można zapomnieć o nudnych i oklepanych melodiach, tutaj stawia się na pomysłowość, melodyjność i przebojowość, choć ta w nieco mniejszej ilości niż na poprzednim albumie. W zamian mamy bardziej rozbudowane, przekombinowane kawałki, w których pojawia się jakby więcej smaczków. Gdzie to można uchwycić? W mrocznym „Comfortable in Darkness” , stonowanego „Letting Go Of The World” czy “City Of Bones”. Nie brakuje szybkich I charakterystycznych kawałków dla tego wokalisty,w  którym jest duch Iron Maiden. Najlepiej ten styl oddaje energiczny „Watching The Night Sky” , dziki „Madness And Sorrow” czy marszowy „1633” z wejściem basu godnym Iron Maiden. Płyta urozmaicona co dodaje tylko jeszcze większego uroku.

O tej płycie można napisać wiele, ale na pewno nie będzie to jakieś złe słowo. Pomimo smętnego, ponurego klimatu, nieco przekombinowanego stylu płyta się broni. Broni się za sprawą ciekawych pomysłów, klimatu, aranżacji i samych muzyków. Ten skałd który pracował przy tej płycie jak i poprzedniej to najlepszy zespół z jakim pracował Blaze i szkoda że ten etap został zamknięty. Nowi ludzie z Blaze na czele nie potrafią oddać tego charakteru z tej płyty. Szkoda, bo Blaze pokazał za sprawą tych albumów jak znaczący jest jego zespół. „Promise And Terror” to pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu i talentu Blaze’a Bayley bo to w końcu jeden z jego najlepszych albumów.

Ocena: 7.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 9 września 2013

WOLFSBANE - Wolfsbane (1994)

Wolfsbane wydawał albumy, jednak ich popularność nie wzrastała. Zaczynały się dodatkowo pojawiać tarcia w zespole między Blazem a pozostałymi członkami. Wynikało to z tego, że wokalista Wolfsbane chciał podążać bardziej heavy metalową ścieżką, a jego koledzy chcieli iść drogą punkowców. Nie ciekawą sytuację w obozie Wolfsbane potwierdzał również zerwany kontrakt z Def American. Koniec kapeli zbliżał się wielkimi krokami i żeby pożegnać się z fanami godnie, postanowili nagrać album, po którym będą mogli zejść ze sceny godnie. Album zatytułowany „Wolfsbane” który ukazał się w 1993 roku to najciekawsze wydawnictwo tej brytyjskiej kapeli.

Przyczyn które sprawiły że ten album brzmi znacznie lepiej od poprzednich krążków jest całkiem sporo. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że stylistycznie Wolfsbane na swoim ostatnim albumie większy nacisk położył na heavy metalowy charakter, aniżeli punkowy czy rockowy. Brzmienie, które do tej pory było mankamentem stało się o dziwo atutem. Wygenerowanie brudnego, soczystego, naturalnego brzmienia dodało uroku całości. Gitarzysta Jese Edwards na tym albumie rozwinął skrzydła i pokazał, że potrafi grac z pasją, że nie problemów zagrać ciekawy riff, melodie, które intrygują swoją formą. Techniki też nie można mu odmówić. Nie byłoby mowy o tak znakomitym albumie gdyby nie też wysoką forma Blaze'a, który śpiewa drapieżnie, energicznie, żywiołowo jak nigdy przedtem. Dzięki temu wszystkiemu kompozycje nabrały innego wymiaru, lepszej jakości, bardziej wyrazistego wydźwięku. Materiał zróżnicowany i nie można narzekać na monotonność. Już otwierający „Wings” pokazuje, że Wolfsbane w metalowej formule wypada bardzo dobrze i nawet nie ma większych problemów z wykreowaniem rasowego przeboju. Kto lubi nieco szybsze tempo ten zachwyci się „Violence” czy „Protect & Survive”. Pojawiają się tutaj też rock'n rolowe elementy co dowodzi choćby „Beutiful Lies”. Dobry hard rock też tutaj występuje co słychać w takim „Black Machine”, który nasuwa poprzednie wydawnictwa. Nawet wolniejsze momenty jak te w „My face” też potrafią dostarczyć emocji i ciekawych przeżyć. Właściwie każdy utwór potrafi zaintrygować.

 
Udało się na pożegnanie nagrać znakomity album utrzymany w heavy metalowej konwencji z lekkim zatarciem hard rockowym i punkowym. Tutaj wszystko zostało dopasowane, przemyślane i stworzone z głową. Lepsze brzmienie, ciekawsze kompozycje i lepsza forma muzyków i w efekcie mamy najlepszy album Wolfsbane. Blaze przeszedł do Iron Maiden, a kapela przestała istnieć. Nic dziwnego w końcu Blaze był głównym motorem napędowym Wolfsbane. To on był jego liderem. Choć kapela powróciła to już nie z takim zapałem i pomysłami jak na „Wolfsbane”.

Ocena: 8/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 8 września 2013

IRON MAIDEN - Virtual XI (1998)

Koniec pewnego wieku i początek millenium dla wielu było okresem wyczekiwania, nowego, lepszego świata, w którym górę weźmie technologia. Era komputerów, maszyn zbliżała się wielkimi krokami nowa idea świata i wszyscy w 1998 roku wyczekiwali tego magicznego momentu. Zmieniała się nie tylko mentalność ludzi, ale również trend muzyczny i to było zauważalne. To zjawisko nie ominęło również Iron Maiden, który na swoim kolejnym albumie zatytułowanym „Virtual XI” próbował wykreować właśnie klimat wirtualny, taki godny z duchem postępu. Jednak dla wielu drugi i ostatni album Iron Maiden z Blazem Baylem na wokalu to najsłabszy album. Czy aby na pewno?

Kontrastując ten album z „The X Factor” to można dostrzec wiele zmian na lepsze. Przede wszystkim udało się kapeli wyjść z mroku, z ponurego świata i wrócić, prawie do tego co prezentowali za czasów Bruce Dickinsona. Czyli co? Jest więcej radości w graniu zespołu, więcej dynamiki i przebojowości, która gdzieś się ulatniała na ostatnich albumach żelaznej dziewicy. „Virtual XI” to również lepsze, bardziej soczyste brzmienie i lepsza forma samego Blaze'a, który w niskich rejestrach śpiewa nie gorzej niż Bruce'a. Ożywił on nieco zespół i wniósł do zespołu sporo ciekawych pomysłów na utwory. Można jego udział w zespole ocenić bardzo pozytywnie, pomimo że nie jest tak uzdolnionym wokalistą jak Bruce Dickinson. Dla wielu fanów to wydawnictwo to najsłabszy krążek żelaznej dziewicy, który jest zapchany utworami który są bez energii, bez przebojowego charakteru, z którego ten zespół zawsze był znany. Najsłabszy tutaj na płycie jest długi, nieco hard rockowy, mało spójny „The Angel and Gambler” który trwa prawie 10 minut. Nietypowa ballada w postaci „Como Estais Amigo” też brzmi nie typowo i nie pasuje tutaj do końca. Dynamiczny otwieracz „Futureal” czy też epicki, rozbudowany „Clansman” przywołuje najlepsze czasy Iron Maiden z Brucem Dickinsonem. Nieco mroczny klimat i podobną konstrukcję z „The X Factor” można wychwycić w „Lighting Strikes Twice” czy też w „When Two Worlds Collide”. Poprawiona też została warstwa czysto instrumentalna i więcej tutaj uświadczymy pomysłowych, energicznych i przemyślanych popisów gitarowych. Wystarczy posłuchać solówek w „The Educated Fool” czy „Don't Look to The Eyes Of Stranger” żeby się o tym przekonać.

Blaze Bayley na długo nie zagościł w Iron Maiden, gdyż zespół postanowił wrócić do Bruce'a Dickinsona. Drugi album z nim na wokalu jest znacznie lepszy. Powrót do dynamicznego, przebojowego i radosnego grania, gdzie nie brakuje ciekawych melodii czy refrenów. Słucha się tego przyjemnie. Zmiana klimatu na bardziej radosny, a mniej mroczny i ponury również wyszła na dobre krążkowi. Dla jednych jeden z najsłabszych albumów żelaznej dziewicy, a dla mnie i paru innych osób będzie to wciąż bardzo dobry album i jedno z największych osiągnięć Blaze'a Bayleya.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 6 września 2013

CRITICAL INSANITY - Through The Infinite Darkness "demo"(2013)

Muzycy z pasją, którzy grają z miłości do heavy metalu i robią to co robią dla czystej własnej frajdy są na wagę złota. To dzięki takim ludziom wciąż można natrafić na muzykę graną prosto z serca. Gdzie szukać takich muzyków? Najlepiej wśród młodzieży, pasjonatów muzyki, którzy traktują to jak hobby, nie jak pracę, z której trzeba się utrzymać. W naszym kraju nie brakuje takich młodych osób dla których muzyka jest wszystkim i w wolnym czasie robią coś ze swoją pasją. Jednym z takich młodych i jeszcze nie znanych szerszej publiczności zespołów jest Critical Insanity. Jest to kapela, która powstała z inicjatywy multiinstrumentalisty Kornela Gołosia i wokalisty Grzegorza Ksionka we wrześniu 2012 roku. Ktoś powie co mogą zdziałać dwie osoby? Tutaj was zdziwię, ale ciężka praca i dążenie do celu tych młodych osób doprowadziło do własnego dema „ Through The Infinite Darkness”, które ukazało się w tym roku. Co kryje się pod tą intrygującą nazwą? Czego można się spodziewać po tym demie? Do kogo jest skierowane to wydawnictwo? Na te pytania znajdzie odpowiedzieć poniżej.

Jak przystało na demo mamy brzmienie dość surowe, pozbawione technicznych smaczków, które bardziej stawia na naturalność. Dla jednych minus, dla drugich duży plus. Co wymaga też poprawki to bez wątpienia szata graficzna, która nijak oddaje to co gra ten młody band. A co gra? To co im w duszy gra, czyli thrash metal przesiąknięty niemiecką, teutońską tradycją oraz dynamikę i pomysłowością amerykańską. Może na ich demie nie doświadczymy super technicznych partii gitarowych Kornela, ale nadrabia to energią, zadziornością i umiejętnością tworzenia dobrych melodii, które potrafią zapaść w pamięci. Znakomitym tego przykładem jest znakomity „Critical Insanity”, który od razu mi przypadł do gustu. Ta szybkość, ta agresja i melodyjność, w której słychać naturę Sodom i Kreator. Energicznych kompozycje jest tutaj zgodnie z ideą thrash metalu pełno. „Aboriginal War” czy taki „Harbringer of Calamity” są tego niezbitym dowodem. Zespół też stara się urozmaicać swoją muzykę i nie poprzestaje na jednym motywie. Więcej heavy metalu, charakteru Antrax słychać w „Slavedriver”. Mroczniejszy się wydaje „Haunting The Idolators” w którym słychać inspiracje Mercyful Fate, ale nie tylko. Nacisk na klimat i na ciężar jest w „Goblet Of Gore”, ale nie jest to moja ulubiona kompozycja. Ten utwór podkreśla też inny słaby punkt zespołu, a mianowicie wokalistę Grzegorza, który ma dość specyficzną manierę. Brakuje techniki i takiego ognia w jego głosie. Zespół instrumentalnie wypada naprawdę dobrze co słychać już w otwierającym „Hopeless”.

Choć to tylko demo, to słychać że młodzi ludzie robią to z pasji, robią to co lubią. W ich sercach bije thrash metal i to słychać. Może brakuje kilku dociągnięć, kilka poprawek, ale wszystko w swoim czasie. To dopiero ich pierwszy poważny krok i to całkiem dobry, który po prostu miło się słucha, zwłaszcza jak się gustuje w thrash metalu. Zobaczy jaki będzie następny ruch Critical Insanity

Ocena: 7/10

środa, 4 września 2013

IRON MAIDEN - The X Factor (1995)

Kiedy tworzysz pewien schemat, pewną trwałą konstrukcję, którą tworzą pewni ludzie i jeśli ta całość jest przez wiele lat kojarzona z pewnymi elementami to zostanie ona w pamięci właśnie w takiej postaci jakiej dała się najlepiej poznać. Iron Maiden to wielki zespół, który wzbił się na szczyty dzięki pomysłowości Steve' Harrisa, dzięki zgranemu duetowi gitarowemu Smitha i Murray, dzięki mocnej, wyrazistej perkusji Mcbraina. Iron Maiden to też Bruce Dickinson i nie ma co ukrywać to właśnie on przyczynił się do wielkości tego zespołu. To on go zrewolucjonizował i nadał nowej barwy. Dla wszystkich fanów zawsze Iron Maiden kojarzył się z osobą Dickinsona i odwrotnie. Jednak lata 90 były okresem kryzysu wielu zespołów i Iron Maiden nie było wyjątkiem. Wszystko sprawiło że „The X factor” jest specyficznym albumem. Innym i zarazem bardzo dziwnym.


Dla fanów odejście Dickinsona z zespołu był ciosem i nową rzeczywistością. O ile Gersa było łatwo zaakceptować, tak odejście Dickonsona i jego karierę solową już było gorzej przetrawić. Tak o to zespół ruszył w nieznanym kierunku. Pojawiły się wątpliwości, pojawił się mrok i niepewność. Iron Maiden z jednej strony rozdarty rozstaniem z Dickinsonem, który tak wiele wnosił do zespołu, a także między własnymi trudnościami w prywatnym życiu, a z drugiej strony wybranie nowego wokalistę, a mianowicie Blaze'a Bayleya, który był innym typem wokalisty. Wyznacznikiem tej niepewności jest tutaj x zawarty w tytule. Z czego wynika ta dziwność albumu? Przede wszystkim z braku tutaj tego rozpoznawalnego elementu w postaci głosu Bruce'a, porzucenia pozytywnego, dynamicznego, przebojowego charakteru na rzecz bardziej ponurego, mrocznego, monumentalnego. Znakomicie ten nowy wymiar Iron Maiden zostaje uchwycony w znakomitym otwieraczu w postaci „Sign Of The Cross”, który trwa 11 minut. Ta kompozycja to czysta poezja i magia. Podróż w mroczne rejony, gdzie klimat i napięcie grają pierwsze skrzypce. Takiego otwieracza Maiden nie miał w historii ani wcześniej ani później. Szok był jest i pokazywał od razu, że to będzie inny album od wszystkich. Blaze nie stara się udawać drugiego Bruce'a. On próbuje wnieść do zespołu coś nowego, próbuje stworzyć Iron Maiden który pasuje do mrocznej, ponurej barwy głosu wokalisty. Na albumie jest mniej przebojów i szybkich rozpędzonych kawałków. Właściwie tutaj takimi utworami zagranymi w znanym stylu jest „Man On The Edge” czy „Lord Of The Flies”. Do grona najlepszych utworów śmiało można tutaj zaliczyć klimatyczny, mroczny „Fortunes Of war” czy nieco balladowy „Look For The Truth”, który znakomicie sprawdzał się na koncertach. Niestety dalsza część płyty pokazuje, że gdzieś uleciał stary duch zespołu, że dominuje ponury klimat, przez co kompozycje wypadają dość blado. Przykładem może tutaj być „The Aftermath” czy progresywny „The Unbeliever”. Dużo rozbudowanych, mrocznych kompozycje z dość stonowanym tempem i niezbyt przekonującymi melodiami. Pierwsza część albumu wypada bardzo dobrze, jednak im dalej tym gorzej. Nawet brzmienie w przypadku tego wydawnictwa jest inne. Pełne mroku, mniej jest optymizmu i to przyczynia się również że ta płyta brzmi inaczej od poprzednich.

Dla jednych jest to album równie dobry co poprzednie, że jest to dzieło wybitne, dla drugich jest to jeden z tych słabszych albumów w karierze Iron Maiden. Mam mieszane uczucia, bo pierwsza połowa płyty zachwyca klimatem i konstrukcją utworów, niestety druga połowa męczy brakiem ciekawych pomysłów i ponurym klimatem. Blaze Bayley uczynił Iron Maiden innym, nadał mu innego charakteru i to na zawsze pozostanie odnotowane w historii zespołu. Blaze pokazał że ma swój styl, swój charakter i tożsamość. To mu pozwoliło stać się silną osobą i w dodatku rozpoznawalną, która również może stać się znana i to bez Iron Maiden. „The X Factor” to album dziwny, ale z pewnością warty wysłuchania.

Ocena: 6.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 2 września 2013

WOLFSBANE - Down Fall The Good Guys (1991)

Niezbyt większe zainteresowanie debiutanckim albumem „Live Fast Die Fast” nie zniechęcił Wolfsbane do dalszego nagrywania i koncertowania. To też w 1991 roku zespół wydał swój drugi album zatytułowany „Down Fall The Good guys”. Choć w zespole pojawił się nowy perkusista, a mianowicie Steve Danger to jednak styl zespołu się nie zmienił, podobnie jak dążenie do zarażania słuchaczy miłością do rocka lat 70, będącego zakorzenionego w brytyjskiej tradycji.

To co za prezentował Wolfsbane na debiutanckim albumie nie spotkało większego zainteresowania, ale jakoś zespół nie zboczył z kursu i na drugim krążku dalej gra muzykę w której jest glam metal, punk rock, rock lat 70 i heavy metal. Drugi album podobnie jak debiutancki „Live Fast Die fast” stanowi przykład drugiej fali Nwobhm, choć mowy o doskonałości nie było mowy. Zostało poprawione brzmienie, które było minusem poprzedniego wydawnictwa, ale niestety kosztem samego materiału. Całość brzmi niespójnie i chaotycznie. Brakuje stabilności jeśli chodzi o jakość i poziom muzyczny. Raz pojawiają się dość dobre kompozycje jak „The Loveless”, czy „Ezy”, a raz nie zdające się do słuchania jak np. „Smashed and Blind”. Tutaj zespół starał się jak najbardziej oddalić od heavy metalu i to się okazało niezbyt dobrym posunięciem. Ciężko tutaj wyróżnić jakiś kawałek bo wszystkiego są niższych lotów. Dobrą energię mają w sobie „Black Lagoon” czy też „Catholic Ray Clinic”. Nie są to kompozycje bez skazy, ani też w pełni dopracowane, ale dobrze wypadają na tle innych. Wśród rockowych kawałków dobrze wypada też „Broken Doll”.

Niezbyt przemyślany i spójny materiał, który został ubarwiony specyficznym wokalem Blaze'a i dobrą grą Edwardsa, który tym razem jest bardziej wyrazisty. Niby więcej mocy, a jednak sam album wypada blado. Więcej energii i ciekawych melodii miał debiut, ale to nie powstrzymało Wolfsbane przed dalszym działaniem i nagrywaniem. Jest to bez wątpienia najsłabszy album tej formacji.

Ocena: 3.5/10

niedziela, 1 września 2013

WOLSBANE - Live Fast Die Fast (1989)

„Żyj szybko, umieraj szybko” brzmi jak slogan promujący film pod tytułem szklana pułapka, jednak nie tym razem. Taki właśnie nosi tytuł debiutancki album dość rozpoznawalnej brytyjskiej formacji Wolfsbane. Formacja zrodziła się w 1984r i ich celem było przywrócenie do łask hard rocka, aor i nawiązanie do korzeni brytyjskiego rocka z lat 70. Takie kapele jak Thunder czy właśnie Wolfsbane były zespołami, które miały przywrócić zainteresowania starym rockiem zakorzenionym w brytyjskiej tradycji. Wolfsbane nigdy nie należał do najlepszych kapel i nigdy może nie zdobył większej popularności, to jednak potrafił się wyróżnić na tle innych kapel z tego nurtu. Po latach kapela jest znana i właściwie w dużej mierze dzięki popularności wokalisty Blaze'a Bayleya. W 1989 roku Wolsbane wydał swój debiutancki album „Life Fast Die Fast”.

Na tej płycie zespół świetnie pokazał swoje prawdziwe oblicze. Muzycy pokazali co im w duszy gra, a mianowicie hard rock, rock lat 70 i heavy metal. Udało im się to wymieszać i stworzyć kapele która jest bezkompromisowa, chuligańska i mający taki uliczny charakter. Wolfsbane stał się formacją oryginalną i nie powtarzalną. Zawdzięczał to właściwie dwóm osobom. Jedną z nich był wokalista Blaze, który swoim wokalem starał się nadać kompozycjom zadziorności i młodzieńczego szaleństwa co słychać dobitnie w takim „Money To Burn” czy „All Or Nothing”. Drugą osobą która odegrała znaczącą rolę w muzyce Wolfsbane był gitarzysta Jase Edwards, który był niedoceniony. Na debiucie rozpieszcza nas ciekawymi melodiami i pomysłowymi riffami. Pod tym względem debiut wypada dobrze bo mamy niezły rozrzut stylistyczny. Trochę glam metalu, trochę heavy metalu i jeszcze rock lat 70. Materiał jaki znalazł się na płycie jest bardziej rockowy aniżeli metalowy, który na tle konkurencji wypadał średnio. Tematyka dotyczyła oczywiście seksu, narkotyków i rock'n rolla. Choć produkcją zajął się sam Rick Rubin, to płyta pod tym względem wypada blado. Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na szybki „Man Hunt” , rytmiczny „Killing Machine” czy rock'n rollowy „Pretty Baby”.

Choć album miał w sobie energie, choć nie brakowało pomysłów, to jednak gdzieś została położona kwestia aranżacji i brzmienie. Ostatecznie Wolfsbane poniósł klęskę jeśli chodzi o przyjęcie debiutanckiego albumu i nie wiele by brakowało a na tym by się zakończyła ich kariera.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP