Strony

niedziela, 30 czerwca 2024

SUBFIRE - Blood Omen (2024)


 Przychodzi taki dzień, że czuje głód greckiego, podniosłego power metalu. Też tak macie? Często łapię się na tym i lubię wracać w tamte rejony, bowiem tamtejsze zespoły zawsze stają na wysokości zadanie i tworzą coś wyjątkowego. Zazwyczaj za jakością, idzie też duża dawka heroizmu, epickości, rycerskiego feelingu i do tego ta pomysłowość do motywów gitarowych czy melodii. To są specjaliści w swoim fachu. Tym razem sięgnąłem po najnowsze dzieło Subfire zatytułowane "Blood Omen" i nie rozczarowałem się. Płyta miała premierę 17 maja nakładem Symmetric Records.  Warto zaznaczyć, że nad płytą czuwał Bob Katsionis, a swój gościnny udział zaliczył Ralf Sheepers. Chyba nic więcej na zachętę nie trzeba, prawda?

Brzmienie jest wysokiej jakości i każdy dźwięk potrafi wgnieść w fotel. Od razu czuć moc i to od pierwszych dźwięków. Bob odwalił kawał dobrej roboty. "Unbreakable" to znany wszystkim singiel, w którym swoją obecność zaznaczył Ralf Sheepers. Prawdziwa power metalowa petarda, który mocno czerpie z Primal Fear. Wpływy zrozumiałe, ale wyszedł z tego niesamowity killer. Riff ostry niczym brzytwa, a do tego refren niezwykle chwytliwy. Wszystko się tutaj zgadza. Taki power metal to ja rozumiem. Ogólnie trzeba przyznać, że muzycy z Subfire są bardzo uzdolnieni. Sekcja rytmiczna pełna wigoru, drapieżności i nie bawi się w eksperymentowania. To za ich sprawą album jest dynamiczny. Dalej mamy pana Veandoka, który swoim wokale nadaje całości klimatu i charakteru. Larentzakis to z kolei spec od ciekawych partii gitarowych, od finezyjnych rozwiązań. Nie sposób się nudzić przy jego grze. Otwierający "Tides of Alibis" to znakomicie potwierdza, a to przecież dopiero początek przygody z nowym albumem. Klimaty Primal Fear można doszukać się w ostrzejszym "Rage Of Emotions", choć i tutaj przychodzi moment na zwolnienie i pójście w nastrojowe granie. Lekki, przebojowy  jest "Samurai" i tutaj nawet jakieś elementy progresywne można wyłapać. Jakieś echa Accept słychać w klimatycznym "Iga Land". Przynajmniej w tej pierwszej fazie, bo potem to już bardziej rycerski heavy/power metal. Końcówka płyty to urozmaicony i progresywny "Black Edged Meitu" i przebojowy "Hunter of dreams".

Subfire zaskoczył pozytywnie i nagrał genialny album, który wypełniony jest ciekawymi pomysłami, wyjątkowymi melodiami i dbałością o detale. To kolejna świetna propozycja z Grecji, ale trzeba powoli się przyzwyczajać, że to jedna z najlepszych scen heavy metalowych. "Blood Omen" wpisuje na listę najbardziej ulubionych płyt roku 2024.

Ocena: 9/10

sobota, 29 czerwca 2024

CRYSTAL VIPER - The Silver Key (2024)


Pod wieloma względami nowy album Crystal Viper mógłby nosić tytuł "The Cult II". Ta sama tematyka powiązana z H.P Lovecraftem, podobna okładka, w której trzymać klimat grozy no i sama stylistyka kompozycji, które brzmią jak rozwinięcie pomysłów z "The Cult". Wybrano tytuł "The Silver Key" i znów płytę wydał Listanable Records. Nowy album nagrał nieco inny skład niż ten znany z "The Cult' i to nie jedyna zmiana. Słychać, że band faktycznie chciał pokazać jakby agresywniejsze oblicze Crystal Viper.

Zmiany w składzie zaszły dość znaczące. Marta Gabriel porzuciła gitarę, by móc zastąpić Błażeja Grygiela na pozycji basisty. Odszedł też Ced Forsberg z stanowiska perkusisty, a jego miejsce zajął Kuba Galwas. Marta poradziła sobie ze swoją funkcję i to słychać znakomicie choćby w singlowych utworach. Troszkę brakuje może Ceda i jego smykałki do tworzenia hitów. Kuba to prawdziwa bestia na perkusji i daje niezły popis umiejętności na nowej płycie. Odnoszę wrażenie, że pierwszy raz tak świetnie brzmi ten instrument w Crystal Viper. Bije teraz taka niezła moc z sekcji rytmicznej. Bardzo dobra robota. Wokalnie Marta robi swoje i tutaj jakiejś niespodzianki nie ma. Kto lubi jej wokal to będzie w 7 niebie, a kto ma jakieś "ale" do jej stylu śpiewania, to nowy album tego nie zmieni. Na nowym krążku słychać świetną współpracę gitarzystów. Eric Juris i Andy Wave to zgrany duet, który znakomicie sie uzupełnia i tworzy godne zapamiętania solówki, czy riffy. To jest bez wątpienia jeden z najważniejszych filarów Crystal Viper. Nowy album w zasadzie nie wprowadza żadnej rewolucji, kto kocha takie tytuły jak "Legends", "Queen of the Witches, czy "the Cult" ten poczuje się jak w domu.  Jest tutaj wiele rzeczy godnych pochwały. Począwszy od znakomitej okładki, poprzez mocne, zadziorne brzmienie, kończąc na kompozycjach. Dostajemy tak naprawdę 100 % crystal Viper, a może i więcej.

Zawartość to 41 minut muzyki w wersji podstawowej. Dobra, zapinamy pasy i odpalamy nowe dzieło Crystal Viper. Klimat Lovecrafta wybrzmiewa z magicznego intra "Return to providence".Kocham takie klimaty, taką nutkę tajemniczości i sposób aranżacji.  Co na pewno zaskoczy nie jednego fana grupy to singlowy "Fever of the Gods". Czemu? Chyba pierwszy raz tak band gra agresywnie. Jest szybkość, są wyraźne wpływy Judas Priest z czasów "Painkillera", a wszystko zagrane na najwyższym poziomie. Mocny riff, a do tego te genialnie rozplanowane solówki. Jak dla mnie jeden z ich najlepszych utworów jakie stworzyli w całej swojej karierze. Stary dobry Crystal Viper na pewno słychać w "Old house in the mist". Klasyczny riff, duża dawka melodyjności i wyraźne puszczenia oczka w kierunku heavy metalu z lat 80. Kawałek mógłby zdobić "Legends" czy "The Cult". Band potrafi tworzyć rycerskie kawałki o marszowym tempie. "The key is lost" to kolejny tego przykład. Też dużo tutaj klasycznego Crystal viper usłyszymy. Dalej mamy rozpędzony "Heading Kadath" i to też taki rasowy crystal Viper. Czuje się jakbym przeniósł się do czasów "Metal Nation". Moje serce szybciej zabiło przy "Book of the Dead". Początek niczym era "Legends" czy "Metal Nation", potem agresywny riff, szybkie tempo i band zabiera nas jakby w rejony "Queen of the Witches". Co za killer, co za petarda! Kto nastrojowe granie, heavy metalowe hymny ten na pewno pokocha marszowy "The Silver Key" i tutaj znów czuć kontynuacje "The Cult". Do tej pory wolne kawałki bardzo mi pasowały, ale tym razem jakoś nie porwał mnie "Wayfaring Dreamer". Ot co dobra ballada, ale jak dla mnie to jest słaby punkt płyty. Kolejne szybsze bicie serca nastąpiła przy "Escape From Yaddith". Spytacie dlaczego? Jakoś mocno mi zaleciało twórczością Kinga Diamonda. Sam riff, aranżacje i układ kompozycji pod wieloma względami przypomina najlepsze hity Kinga. Mocna rzecz! Na sam koniec kolejna szybka petarda w postaci "Cosmic Forces Overtake".  Znów jest klasycznie, znów echa "The Cult" są i to jest Crystal Viper jaki znamy i kochamy.

"The Silver Key" to pierwszy album z nowym perkusistą i Martą w roli basisty, ale jak się okazuje też ostatni z Ericem Jurisem, który dołączył do Warlord i Jacka Starra. Mamy tutaj wszystko co kształtuje ten band, to wszystko co przesądza o ich stylu, jakości i charakterze. Charakterystyczny wokal Marty, ostre riffy, melodyjne solówki, duża dawka przebojowości i odesłania do lat 80. Jakby tak już rozliczyć dobitnie Crystal Viper to można postawić nowy album obok tych najlepszych.

Ocena: 9/10

czwartek, 27 czerwca 2024

ORION CHILD - Aesthesis (2024)


 "Aesthesis" to już 4 album pełnometrażowy w dorobku hiszpańskiej grupy Orion Child, która powstała w 2003r. Od tamtego czasu utrzymuje się na powierzchni i wydaje nową muzykę. Band ten to żywy dowód na to, że można z sukcesem łączyć stylistykę melodyjnego death metalu i power metalu. Nowy album może do ideału trochę brakuje, ale nadrabia pomysłowością i ciekawymi motywami gitarowymi, czy melodiami. Płyta ukazała się 17 maja nakładem wytwórni Art Gates Records.

Warto zwrócić uwagę jak band sumiennie i starannie łączy patenty tych dwóch różnych gatunków. Bardzo dobrze wychodzi im piętnowanie melodii, mieszanie agresji death metalowej z niezwykłą przebojowością i melodyjnością, mocno wzorując się na power metalu. Daedin i Oier bawią się konwencją i tworzą zgrany duet gitarowy, który stara się urozmaicać swoją grę i stawiać przede wszystkim na melodyjność i dynamikę.  Całość bardzo dobrze spina wokal Victora, który wie jak nadać całości chwytliwości i przebojowego charakteru. Jest w tym wszystkim pasja, miłość do metalu, a  przede wszystkim band czerpie od takich zespołów jak Mercenary, into eternity czy scar symmetry,

Słuchając płyty warto wsłuchać się w "skhuldrom", który pokazuje na co stać Orion child i fakt, że band potrafi grać na wysoki poziomie. Ten utwór ma wszystko to co trzeba by siać zniszczenie. Kolejny killer na płycie to tytułowy "Aesthesis" i znów świetne balansowanie na pograniczu power metalu i melodyjnego death metalu. Te klawisze i główny motyw w stonowanym "When The Tide Arises" potrafią oczarować słuchacza. Dużo dobrego się tutaj dzieje i zwłaszcza gitary dają czadu. Nie brakuje szybkich utworów na płycie i taki energiczny "Reaching for the stars" to żywy tego przykład. W takiej konwencji Orion Child brzmi najciekawiej. Mamy też supergwiazdę Ronniego Romero, którzy zalicza gościnny udział w "Numbers Are Law", który pokazuje nieco bardziej heavy/power metalowe oblicze zespołu. Jak ktoś szuka hita, to z pewnością "Runaway" czy rozpędzony "Prisoners of the past" spełnią owe wymagania.

Nie mamy do czynienia z płytą wybitną, genialną czy będąca czymś ponadczasowym. Jest za to kawał solidnego power metalu z domieszką melodyjnego death metalu. Potencjał i jest to słychać od pierwszych dźwięków. Póki co nie wszystko do mnie trafia w 100 procentach, może pewne rzeczy bym pozmieniał, ale Orion Child odwalił kawał dobrej roboty. Zasługują na naszą uwagę i jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Warto sobie zanotować ich nazwę i obserwować ich poczynania.

Ocena: 7.5/10

środa, 26 czerwca 2024

HELLSET - shepherd of the blind (2024)


 O to kolejna nowość z naszej rodzimej sceny metalowej. Pochodząca z Rzeszowa kapela o nazwie Hellset to stosunkowa młoda kapela działająca od 2021r i już mają na swoim koncie solidny debiut w postaci "Global Warning". Minął rok, a band wraca już ze swoim drugim pełnometrażowym albumem zatytułowanym "Shepherd of the blind". Kto uwielbia klimaty thrash metalu z nutką technicznej odmiany, gdzie liczą się ciekawe melodie, ten z miejsca się przekona do muzyki polskiego Hellset.

Trzeba na wstępie wyjaśnić sobie, że kapela nie błyszczy geniuszem i nie gra niczego nadzwyczajnego. Ot co kawał dobrze skrojonego thrash metalu, gdzie wszystko ma swoje miejsce i sens. Jest agresja, szybkość, drapieżność, chwytliwe melodie i do tego całą uwagę skupia wokal Jana Hawajskiego, który ma ciekawą barwę głosu i odpowiednie umiejętności. Kawał mocnego i wyrazistego głosu. Do tego Jan razem z Sebastianem Nawójem tworzy udany duet gitarowy, gdzie panowie się uzupełniają i dają się ponieść thrash metalowemu szaleństwu. Miła dla oka okładka i mocne, soczyste brzmienie potwierdzają, że band włożył sporo pracy i serca by zmajstrować godną uwagi płytę.

Zawartość to 40 minut solidnej muzyki. Dawka ciekawych skrojonych melodii otwiera "Conjugate", ale sam riff troszke taki chaotyczny i może nieco odstraszający. W zamyśle miało być chyba nowocześnie. No cóż kawałek nie jest zły, ale główny riff nie przemawia tutaj do mnie. Na szczęście nadrabiają chwytliwym refrenem i melodyjnością. Bardziej mroczny i stonowany jest "Slumber" i tutaj band ociera się o heavy metalową stylizacje. Dobrze buja taki "Hoax" gdzie band stara się bawić konwencją thrash metalu. Spokojny, bardziej rockowy "Rejection" miewa momenty, ale całościowo czegoś mi tu brakuje. Mamy też szybki i zadziorny "In hora Mortis II", czy też bardziej stonowany i nastrojowy "Not found". Druga część płyty może już tak nie szokuje i nie porywa, ale to wciąż solidne granie.

Hellset wydał swój drugi album i pokazuje tym albumem, że można w naszym kraju nagrać solidny thrash metalowy album, gdzie pojawiają się intrygujące melodie, czy dobrze zagrane riffy. Dobra robota, ale niestety nic więcej tutaj nie ma. Band niczym nie zaskakuje i nie tworzy niczego nadzwyczajnego. Potencjał jest i kto wie, może jeszcze kiedyś nas czymś zaskoczą?

Ocena: 6.5/10

wtorek, 25 czerwca 2024

THE PREACHER - the final attack (2024)

 


Pewnie mało kto wie, ale kolumbijski band o nazwie The Preacher działa na scenie metalowej od 10 lat. Debiut ukazał się w 2018r i teraz po 6 latach powracają z nowym dziełem zatytułowanym "The Final Attack". Płyta miała swoją premierę 5 kwietnia tego roku i to nakładem Lethal Loudness records. Płyta skierowana jest do miłośników mrocznego heavy metalu, w którym można doszukać się wpływów Wolf, Force of Evil, Evil, Iron Fire, czy też poniekąd Mercyful Fate. The preacher jednak stara się tworzyć coś własnego niż kolejną kopię czegoś co już znamy. Za to duży plus.

Skład tworzą 4 osoby i uwagę najbardziej przykuwa osoba gitarzysty Diego Garcia, który  wkłada sporo pracy i serca w swoje partie gitarowe. Niby nic odkrywczego, ale jest dużo chwytliwych melodii i dobrze skrojonych riffów. Nie ma się zbytnio do czego przyczepić, bo słucha się tego z dużą przyjemnością. Przede wszystkim udało się urozmaicić materiał i mamy stonowane dźwięki, jak i nieco bardziej energiczne. Jest jeszcze Johan Clavijo, który swoim głosem nadaje całości mrocznego charakteru i przebojowości. Okładka nie do końca w moich klimatach, a samo brzmienie też bardzo dobre, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia.

The Preacher potrafi być przebojowy i dynamiczny jak w "Mr. evil", ale potrafi też się oddalić w mroczniejsze klimaty i pójść w stronę Wolf czy Mercyful Fate, a to dobitnie słychać w stonowanym "Stray Down". Kto kocha energiczny heavy metalu z ostrym riffem w tle ten przekona się do rozpędzonego "Media Crimes", z kolei rozbudowany i toporny "Dont Wait another day", który przemyca patenty Accept. Coś z Mercyful Fate mamy w tytułowym "The Final Attack", gdzie band postarał się o całkiem udanego kolosa. Nie jest nudno i sporo dobrych zagrywek tutaj mamy. Na finał został nam agresywniejszy "Find your own light". Band w takiej stylizacji wypada bez błędnie.

Nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, ani też ocierającego się o geniusz, ale jest to bardzo dobrze zagrany heavy metal o nieco mroczniejszym zabarwieniu. Nie brakuje urozmaicenia, udanych riffów, solówek i wszystkiego tego za co kochamy heavy metal. Satysfakcja gwarantowana, a The Preacher tylko umacnia swoją pozycję i pokazuje, że w tych klimatach można jeszcze podziałać.

Ocena:8/10

poniedziałek, 24 czerwca 2024

SEVEN SPIRES - A fortress called Home (2024)


 Adrienne Cowan to charyzmatyczna i utalentowana wokalistka, która obecnie znów jest w trasie z Avantasia, ale trzeba pamiętać że ta wokalistka ma swój band o nazwie Seven Spires. Ta amerykańska jest na scenie od 2013r i dorobili się 4 płyt, a wszystko utrzymane w klimatach symfonicznego metalu, gdzie są też echa choćby melodyjnego death metalu i w zasadzie band wypracował swój styl. jest w tym wszystkim mrok, nutka progresywności. Seven Spires w tym roku wydał swój 4 album studyjny zatytułowany "A fortress called home". Wykonanie, jakość i same kompozycje sprawiają, że jak dla mnie to jest najlepszy album tej formacji.

Kocham takie okładki przesiąknięte tajemniczością, grozą i mrokiem. Tutaj to wszystko jest i czuje się zaproszony by sięgnąć po nowe dzieło Seven Spires. Brzmienie też mocne, dopieszczone i każdy dźwięk nabiera charakteru i nabiera mocy. Adrienne jest w znakomitej formie wokalnej, do tego Peter De Reyna wspiera ją w  partiach wokalnych, a gitarzysta Jack Kosto stara się tworzyć odpowiedni klimat. Trzeba przyznać, że Jack pokazuje swój potencjał i znajdziemy tutaj sporo wartych uwagi riffów, motywów gitarowych. Jest zagrane z pomysłem i nie brakuje w tym wszystkim urozmaicenia i powiewu świeżości. Band dołożył sporo starań by całość była klimatyczna, zadziorna i nie opierała się na jednym motywie. Dobra robota.

Przede wszystkim słuchając płyty można wyłapać sporo killerów. Jednym z nich jest podniosły i pełen ozdobników "Songs Upon Wine - Stained Tongues". Balansowanie na pograniczu symfonicznego metalu i melodyjnego death metalu, to jest coś co dobrze wychodzi Seven Spires. Imponuje też pomysłowy i niezwykle przebojowy "Almosttown" i to brzmi jak stary dobry Nightwish. Same melodie, wykonanie i jakość stoją tu na wysokim poziomie. Mrok, stonowane tempo i klimat grozy biorą górę w przeszywającym "Impossible Tower".  Band przyspiesza i pokazuje pazur w rozpędzonym "Architect of Creation" i to kolejny killer z tej płyty, który warto wyróżnić. Prosty i chwytliwy "Portrait of us" też potrafi zapaść w pamięci i to budowanie klimatu, napięcia jest tutaj naprawdę bardzo dobre. Druga część płyty już troszkę bardziej emocjonalna, wyważona i troszkę łagodniejsza. Mamy balladę "Emerald Necklece" i to akurat dobry, rockowy kawałek, ale też nic ponadto. Gdzieś tam echa Within Temptation słychać w nieco progresywnym "No place for Us". Całość wieńczy rozbudowany i nieco również utrzymany w progresywnym charakterze "The old Hurt of being left Behind". Od pierwszych sekund czuć, że to symfoniczny metal, ale taki z rozmachem i pomysłem. Nie ma miejsca na nudę.

Seven spires wyrobił sobie już markę i są rozpoznawalni. Adrienne to świetna wokalistka i nawet ze słabego kawałka jest w stanie coś wycisnąć. Całość jest dojrzała, przemyślana i w zasadzie ciężko wytknąć jakieś gnioty. Fakt dodałby więcej killerów, może troszkę szybszych kawałków, ale to już gdzieś tam każdego indywidualne odczucia. Na pewno znajdziemy tutaj wartością muzykę, która potrafi wyrwać z kapci, ale też złapać za serce i wprowadzić stan zadumy. Każdy znajdzie coś dla siebie, a Seven Spires pokazuje swoją klasę.

Ocena: 8.5/10

sobota, 22 czerwca 2024

RELEASE THE TITANS - Odyssey (2024)


 Pamiętacie norweski Guardians of Time?  Ich płyty były na bardzo wysokim poziomie i potrafi nagrać power metal, który porywał i zachwycał. Tamtej kapeli nie ma już. Szkoda, ale jak to jest w przypadku takich rozpadów, zawsze liderzy mają pomysł na nowy zespół. Tym razem stało się podobnie. Lider grupy, gitarzysta formacji Guardians of Time tj Paul Olsen w roku 2022 wydał swój nowy single pod szyldem Release the Titans. Początkowo miał to być jednoosobowy projekt Paula. Na szczęście przerodziło się to w zespół z prawdziwego zdarzenia. Dołączył jeszcze perkusista Geir Vagane, który również grywał w Guardian of Time. Sebastian Madsen pełni funkcję drugiego gitarzysty, a Iben Solberg. Efektem współpracy tych panów jest debiutancki album "Oddysey" i jest to z pewnością pozycja, której fan power metalu nie powinien pominąć.

Brawa za klimatyczną okładkę, która nie krzyczy od razu, że mamy do czynienia z power metalem. Samo brzmienie też wysokiej klasy i dodaje całości mocy.  Stylistycznie band gra power metal przesiąknięty progresywnością i nowoczesnością. Brzmi to ciekawie i pokazuje, że drzemie potencjał w tej grupie. Paul pokazuje, że wciąż ma pomysły na świetną muzykę. "Odyssey" nie brzmi jak debiut i słychać, że panowie znają się na rzeczy. Oczywiście całą uwagę skupia Paul, który pełni funkcję wokalisty i gitarzysty. Wokal robi wrażenie i nadaję charakteru całości. Barwa i technika są godne pochwały. Popisy gitarowe na linii Madsen - Olsen są urozmaicone i pomysłowe. Nie sposób się nudzić.

Zawartość to 10 kawałków dających 42 minuty. Płyta zaczyna się tajemniczo i początkowe sekundy "Dawning of Man" nie wiele zdradzają. Kiedy wkraczają gitary, to można poczuć moc i pomysł na ciekawą melodie. Jest marszowo, zadziornie i podniośle. Brzmi to świeżo, zadziornie i jest w tym coś intrygującego. Troszkę więcej dynamiki jest w "World Ablaze", aczkolwiek tutaj band pokazuje swoje zamiłowanie do progresywnego metalu. Główny motyw "Exodus" brzmi jakoś tak znajomo, ale czy w czymś to przeszkadza? Nie i można czerpać radość z tego kawałka, który jest rasowym hitem. Dalej mamy agresywny i energiczny "sole survivor", gdzie power metal dominuje. Band błyszczy w takich kompozycjach. W podobnej tonacji jest też zadziorny "Horizons Beyond" czy "Cygnus X1".

Znajdzie się kilka słabszych momentów, może gdzieś tam dodałby ze dwa killery, ale przemawia za tym jakość. Słychać pomysłowość, dbałość o detale i smykałkę do granie ciekawego power metalu, przesiąkniętego progresywnością. Guardian of Time to był wyjątkowy band, grającej w pierwszej lidze i słychać, że Release the titans ma potencjał stać się równie rozpoznawalną marką.

Ocena: 8/10

piątek, 21 czerwca 2024

PORTRAIT - The Host (2024)


 
Kiedyś wiele zespołów nagrywało materiał trwający 40-50 min, często zawarte w 8-10 kompozycjach i wszyscy byli szczęśliwy. Teraz w modzie jest nagrywanie długich płyt, gdzie jest nawet po 14 czy 16 utworów. Tak jakby ilość była najważniejsza, a nie jakość. Szwedzki Portait też właśnie wydał swój najdłuższy album w historii zatytułowany "The Host", na którego fanom przyszło czekać 3 lata. Portrait przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu i klimatów kinga Diamonda. Poniekąd te wymagania spełnili, ale do ideału troszkę zabrakło.

To pierwszy album z nowym gitarzystą tj Karlem Gustafssonem, który razem bardzo dobrze uzupełnia się z Krystianem Lindell. Jest dużo mrocznych dźwięków, sporo riffów, zagrywek, które nasuwają na myśl faktycznie twórczość Kinga Diamonda. Ciekawe jest też to, że mamy całkiem sporo szybkich, rozpędzonych riffów, czy też takich stricte w klimatach NWOTHM. To sprawia wrażenie, że band brzmi troszkę wiele innych tego typu kapel. Ozdobą Portrait zawsze był niesamowity wokal Pera Lengstedta, który wciąż potrafi śpiewać górki niczym sam King i do tego śpiewać drapieżnie i klimatycznie. Jeden z moich ulubionych wokalistów w akcji, to może też dlatego jestem mało obiektywny.  Daje czadu i to od pierwszych dźwięków. Wymiata zwłaszcza w tych szybkich petardach jak "Dweller of the Threshold". Szybkie tempo, mocny riff i dobra praca gitar, a do tego niesamowity głos Pera. Wszystko brzmi tak jak trzeba. Okładka jak zwykle mroczna i pełna różnych smaczków. Ten aspekt zawsze imponował w tym zespole. Brzmienie też jest z górnej półki. Jak gdzieś szukać minusów to w samych kompozycjach i długości trwania albumu.

Materiał jest za długi i można by to obdzielić na dwa albumy. Kocham klimat grozy, takiej starej szkoły horrorów i to właśnie czuje podczas intra "Hoc Est Corpus Meum". Robi się tajemniczo i czeka się z niecierpliwością na pierwsze uderzenie. Wejście godne mistrzów, bowiem "the  Blood Covenant" to jazda bez trzymanki. Troszkę mniej grania pod kinga diamonda, a bardziej ucieczka w heavy/ speed metal mocno zakorzeniony w latach 80. Gitarzyści czarują swoją grą, a Per powala swoim głosem. Killer i jeden z najlepszych kawałków roku 2024. Więcej mroku i wpływów Kinga Diamonda mamy w "The Sacrament" i to dalej granie na wysokim poziomie, choć tutaj band nieco zwolnił. Troszkę balladowy jest "One last kiss" i ten spokojny charakter jest tutaj akurat sporym atutem. Prawdziwa cisza przed burzą. "Treachery" to utwór nastawiony na melodyjność i przebojowość. Agresywność i szybkość z początku płyty powraca w rozpędzonym "Sound the Horn". Prawdziwa jazda bez trzymanki. W takiej stylistyce na tej płycie band wypada najkorzystniej. Ileż pasji, pomysłowości, świeżości band przemyca w przebojowym "Die in my Heart". Prawdziwa perełka i jedna z najważniejszych kompozycji na krążku. Refren "Voice of the outsider" buja i na długo zostaje w głowie. Portrait znów czaruje nas swoimi genialnymi pomysłami. Końcówka płyty to rozpędzony "Sword of the reason" i znów agresywnie band gra i momentami brzmi to jak black/speed metal. Finał to 11 minutowy kolos zatytułowany "The Passions of Sophia". Kawałek rozbudowany i przemyca sporo ciekawych motywów, ale wg mnie troszkę wydłużony na siłę.

Portrait znów to zrobił i nagrał album na miarę swojego talentu. Dobrze jest widzieć, że takie zespoły jak Attic czy właśnie Portrait godnie kontynuują dziedzictwo Kinga Diamonda. Jest mrocznie, agresywnie, przebojowo i na miarę talentu Portrait. Troszkę zabrakło do ideału, ale i tak płyta robi furorę i utrzymuje wysoką jakość płyt Portrait. Jedna z tych płyt, którą trzeba znać i mieć na swojej półce ze skarbami.

Ocena: 9/10

czwartek, 20 czerwca 2024

XENERIS - Eternal Rising (2024)


 Lubię sięgnąć po wydawnictwa wydane przez wytwórnie Frontiers Records. Zazwyczaj trafiam na pomysłowe wydawnictwa, w których nacisk kładziony jest na chwytliwe melodie, na przebojowość i próby docierania do szerszego grona. Tym razem padło na debiut włoskiego Xeneris, który właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "Eternal Rising". Kolorystyczna okładka przykuwa uwagę i zachęca do zapoznania się z owym wydawnictwem. To co czeka słuchacza tutaj to łatwy w odbiorze symfoniczny heavy/power metal. Każdy kto ceni przede wszystkim melodyjność, przebojowość ponad oryginalność ten trafił w odpowiednie miejsce. Ten album jest przede wszystkim rozrywką i umila nam czas.

Xeneris zrodził się w 2022r na gruzach Kalidia i słychać że obrali za cel granie symfonicznego, podniosłego i bardzo przebojowego power metalu, który opiera się na patentach z lat 90. Gdzieś tam słychać echa Nightwish, Frozen Crown, Amberian Dawn czy After Forever. Płyta skierowana do fanów właśnie takich dźwięków, gdzie jest kładziony nacisk na podniosłe motywy, na epickość i przebojowość. Eksponowany jest tutaj przede wszystkim wokal wokalistki Maryan, która ma ciekawą barwę i technikę. To za jej sprawą płyta jest taka łatwa w odbiorze i przebojowa.  Na posterunku jest też gitarzysta Frederico Paolino, który zadbał o miłe dla ucha melodie. Postawił też na urozmaicenie i przebojowość, co sprawia że płyta szybko wpada w ucho, choć nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego czy też oryginalnego. Wszystko jest na swoim miejscu i jest to debiut, który dostarcza sporo frajdy.

Płyta już na samym wstępie pozytywnie zaskakuje. Jest przecież podniosły i naszpikowany symfonicznymi ozdobnikami "barbossa",  dalej wkracza power metalowy killer w postaci "Before the river of Fire". To właśnie ten drugi robi tutaj imponujące wrażenie, bowiem kipi z niego energia, drapieżność i  zarazem przebojowość. Brzmi to świetnie i więcej tego typu hitów poproszę. Tytułowy "Eternal Rising" to tez ukłon w stronę klasycznych płyt z kręgu symfonicznego power metalu. Tak słucham tego wszystkiego i aż smutek ogarnia że taki Nightwish nie ma podjazdu do tego co gra teraz np taki Xeneris. Przebojowy "Pandoras Box" czy marszowy "To the Endless Sea". Orientalne melodie, nieco echa bliskiego wschodu, coś z Myrath można wyłapać w pomysłowym "Shahrazard".  Jeszcze na wyróżnienie zasługuje bardziej zadziorny i przebojowy "The Glorious Fight", który również zapewnia nam podróż do lat 90, do klasycznego symfonicznego power metalu. To właśnie w takich utworach Xeneris brzmi najlepiej. Oby więcej tego typu utworów w przyszłości.

"Eternal Rising" to debiut godny uwagi i pokazuje, że Xeneris to zespół z potencjałem na coś więcej. Potrafi tworzyć ciekawe melodie, wciągające motywy gitarowe i nie mają problemów z kreowaniem hitów. Wokalistka Maryan potrafi oczarować głosem i wnieść sporo świeżości i symfonicznego charakteru. Wszystko się dobrze spina i troszkę zabrakło pomysłów na cały album, żeby było bez błędnie. Zdarzają się słabsze momenty, ale to nie psuje ostatecznego odbioru płyty. Warto posłuchać!

Ocena: 7/10

środa, 19 czerwca 2024

HELLBUTCHER - Hellbutcher (2024)

Frontowa okładka to zawsze jedna z pierwszych rzeczy na którą zwracam przy wyborze płyty. Zwłaszcza kiedy jest to coś mi nie znajomego. Takie kryterium obrałem przy wyborze debiutanckiego krążka szwedzkiej formacji Hellbutcher. Band powstał w 2022r i teraz 31 maja wydali swój pierwszy pełnometrażowy album o banalnym tytule "Hellbutcher". Płyta robi wrażenie i podbije serca wielu słuchaczy. Wystarczy mieć otwarty umysł i być gotowym na prawdziwe uderzenie mocy.

Band przede wszystkim gra black metal, ale nie brakuje tutaj elementów z pogranicza speed/heavy metalu, czy thrash metalu. Wszystko skupia się w okół mrocznego klimatu, szybkiego tempa, melodyjnych zagrywek gitarowych i pomysłowych motywów. Każdy dźwięk jest przemyślane i idealnie dopasowany. Cały album jest spójny od samego początku i nie ma tu chybionych dźwięków. Co ciekawe to nie jest stricte black metalowy album. Pełno tu thrash metalowej motoryki, a przebojowe i chwytliwe melodie, niezwykle pomysłowe solówki, to z kolei skłania nas ku speed czy heavy metalu. Pojawiają się momenty gdzie nawet można się doszukać NWOBHM. Ta wielowymiarowość "Hellbutcher" jest sporym atutem i może pozyskać sporo fanów. Nie ma grania na jedno kopyto i każdy kawałek coś niesie ze sobą.

Warto też zwrócić uwagę na skład, który tworzy szwedzki hellbutcher.  Za bas i wokal odpowiada Per Gustavsson.  Co niektórzy mogą kojarzyć go z Nifelheim, gdzie prezentował podobny styl muzyczny. Jego wokal jest mroczny i agresywny, co przybliża nas do black metalu, czy thrash metalu. Sporo dobrej roboty odwalili gitarzyści. Duet Andersson/ Folkare imponuje techniką, pomysłowością i zgraniem. Panowie dają czadu od pierwszych dźwięków i nie ma tutaj mowy o prostackim graniu przez bandę debiutantów. Tutaj grają fachowcy i grają muzykę na wysokim poziomie.

Piękna okładka, soczyste brzmienie i 33 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Czego można chcieć więcej? Co za piękne wejście gitar mamy w otwierającym "The Sword of Warth". Brzmi bardzo heavy metalowo, bardzo old schoolowo i melodyjnie. Szok, jak genialnie otwiera się ten kawałek. Wkraczają gitar, mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna i pierwszy killer zaliczony. Mamy tutaj wszystko co kocham w takiej mieszance gatunków. Jeszcze szybciej, jeszcze bardziej agresywnie jest w "Perdition", ale band nie zapomina o melodyjnych zagrywkach, o pomysłowości.  Lata 80 dają o sobie znać w thrash metalowym "Violent Destruction". Niby klasycznie, a zarazem współcześnie i z dbałością o każdy detal.  Niezwykle melodyjny i przebojowy na swój sposób jest "Hordes of the Horned God". Niby nic odkrywczego, a rozrywa na strzępy. Brawa za mroczny klimat w "Possessed by the devils flames", który przemyca patenty wyjęte z nwobhm. Znowu jazda bez trzymanki i to na wysokim poziomie. Końcówka płyty to zadziorny i złowieszczy "Satans Power". Brzmi to nawet surowo, ale brutalność wylewa się hektolitrami. Mocna rzecz. Na sam koniec również killer w szybkim tempie, czyli "Inferno Rage", który wpisuje się w styl poprzednich kompozycji.

Nie ma ballad, nie ma epickich wycieczek w długodystansowce i rozbudowane kompozycje, nie ma udziwnień  czy progresywnych elementów. Panowie stawiają na proste, sprawdzone patenty, a przede wszystkim na szybkość, agresję, melodyjność. Debiut kopie tyłek aż miło i takie płyty też są potrzebne. Ktoś powie że na jedno kopyto, że jedno wymiarowo, ale taka jazda bez trzymanki na wysokich obrotach też ma swój urok. W swej kategorii jedna z najlepszych płyt roku 2024.

Ocena: 9.5/10
 

wtorek, 18 czerwca 2024

THUNDERLORD - Destroyer (2024)


 Mam dziwne przeczucie, że to wydawnictwo podzieli fanów heavy metalu. Dlaczego? Z jednej strony mamy tradycyjny heavy metal o wyraźnych wpływach Manowar, Grave Digger, Manilla Road, czy Judas Priest, a z drugiej strony nie okiełznany i surowy wokal Petera Keltera. Wokalista jest specyficzny i bardziej drze mordę niż śpiewa. Nie każdemu przypadnie do gustu jego nieco death metalowy charakter i brak techniki. Fani prostych dźwięków również nie przekonają się do muzyki brazylijskiej formacji Thunderlord. Natomiast, jeśli ktoś szuka dobrej rozrywki i nie ma większych wymagań, ten śmiało może sięgnąć po nowe dzieło thunderlord o nazwie "Destroyer".

Okładka kiczowata, wokal też potrafi poróżnić słuchaczy i w sumie najmocniejszym punktem są partie gitarowe duetu Kelter/Bonora. Stawiają na proste motywy, zagrywki i przede wszystkim melodyjność. Ich muzyka ma szybko wpadać w ucho i dostarczyć radości. Brzmienie też jest dalekie od ideału, ale trąci trochę klimatem lat 80. Sam styl grupy nie jest jakiś wyróżniający się na tle innych grających podobnie, ale specyficzny wokal i dbałość o melodie sprawia że grają solidny i godny uwagi heavy metal.

Tytułowy "Destroyer" brzmi znajomo i słychać tutaj echa wielkich zespołów i lat 80. Wszystko brzmi tak jak trzeba i choć nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak radość jest. Szybkie tempo, duża dawka melodyjności i ten specyficzny wokal. Brzmi to ciekawie. Echa true metalu pojawiają się w przebojowym i podniosłym "Cimmerian Sword". Nastrojowy, troszkę w klimatach blind guardian "motherland" to urokliwa ballada, którą można zagrać przy ognisku. Klasyczny riff, echa Judas Priest "Hot Rockin", czy Grave Digger można usłyszeć w przebojowym "Heavy metal Fire" i jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Pewne zagrywki w stylu running wild można uświadczyć w "Warrior". Dobrze wypada też energiczny "Iron mike".


Solidne rzemiosło, które potrafi umilić czas i dostarczyć kilka ciekawych melodii i dobrze skrojone riffy. Sam wokal, wykonanie, czy też brak elementu zaskoczenia sprawiają, że płyta traci na jakości względem lepszych płyt, które ukazały się w tym roku. W zespole jest potencjał i pewnie jeszcze kiedyś o nich usłyszymy.

Ocena: 6/10


ALASTOR - Nigdy nie było mnie tu (2024)


 
Wstyd się przyznać, ale wielkim znawcą muzyki Alastor nie jestem. To jeden z najważniejszych zespołów polskiej sceny metalowej, której początki sięgają lat 80. W tamtym czasie nagrali 3 albumy, potem mieli kilka różnych przejść, aż ostateczni powrócili w roku 2005 i działają do tej pory.  Nigdy się jakoś specjalnie nie zagłębiałem w ich twórczość i gdzieś tam pojedyncze kawałki wpadły w ucho. Teraz postanowiłem sprawdzić jak podziała na mnie nowy album zatytułowany "Nigdy nie było mnie tu". Płyta ukazała się 17 czerwca roku 2024 i teraz już wiem, że sporo mnie ominęło jeśli chodzi o poprzednie wydawnictwa. Band gra na wysokim poziomie mieszankę thrash metalu i groove metalu, z nutką takiego punkowego klimatu. Nowy album kipi energią i przebojowością. Idealnie trafili w mój gust.

Mroczny klimat daje o sobie znaki już przy pierwszym kontakcie z okładką. Brzmienie też przybrudzone i nieco przeszywające. Do tego same dźwięki i partie gitarowe Mariusza Matuszewskiego kreują taki klimat. W tej sferze Mariusz potrafi zaimponować techniką, pomysłowością i chwytliwymi solówkami. Jest w tym wszystkim pasja, miłość do metalu i dzięki temu powstają takie piękne motywy.  Gdzieś tam echa Pantera, Machine Head, echa Exodus, Anthrax czy wiele innych znanych kapel, ale Alastor robi swoje i nie próbuję być na siłę jakąś kopią. Chwała im za to. Alastor nie byłby sobą bez charyzmatycznego wokalu Roberta Stankiewicza, który nadaje całości drapieżności i brutalności. Mimo upływu czasu wciąż sporo energii i agresji w jego głosie. Znakomicie to wszystko ze sobą współgra.

Każdy utwór niesie ze sobą coś wyjątkowego. Od razu powalił mnie na kolana rozbudowany, klimatyczny i bardzo melodyjny "nie umiem kochać". Taki thrash metal to ja biorę w ciemno. Ten wachlarz dźwięków i partii gitarowych jest tu bogaty. Troszkę bardziej progresywny jest kawałek o tytule "Flaga". Znów niezła dawka klimatu, intrygujących solówek. Oj dzieje się, a band nie tkwi w jednym miejscu, przy jednym riffie. Kolejny killer na płycie to "Gniew na świat" i ta pomysłowość na refreny, na główne motywy są imponujące. Podobne dźwięki do otwieracza przemyca "Nikt" i w dalszym ciągu band utrzymuje przebojowy charakter. W dodatku band nie boi się brzmieć nowocześnie, bardziej współcześnie. Dalej mamy jeszcze nastrojowy "Mój świat", mroczny i bardziej stonowany "Jeżeli", czy też agresywny i pomysłowy "Nie wiedząc nic". Pięknie całość zamyka 8 minutowy "Jedna Droga", który jest prawdziwym rollercoasterem. Raz szybko, raz powoli i nastrojowo. Oj dużo dobrego się tu dzieje.

73 minuty to kawał czasu i może wdzierać się nuda, zwłaszcza kiedy gra się thrash metal. Tutaj tego zjawiska nie ma i band od początku do końca stara się intrygować i szokować słuchacza. Jestem w szoku, bo to kolejna świetna płyta wydana przez polski band w roku 2024. To pokazuje jak dobrze się ma nasza rodzima scena. Piękny widok! Nowy album Alastor zachwyca, a ja muszę teraz jeszcze raz zrobić sobie wycieczkę do wcześniejszych wydawnictw, by nadrobić straty.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 17 czerwca 2024

BLACK COUNTRY COMMUNION - V (2024)


 
Tajemnicza okładka w klimatach s-f, niczym ostatnie szaty graficzne eletric light orchestra, ale to tym razem szata graficzna najnowszego dzieła super grupy Black Country Communion. Gdyby nie napis grupy, to w życiu bym nie powiedział, że sięga po nowy album tej grupy. Brakuje tego charakterystycznego loga i komiksowego charakteru okładki. Jednak mimo, że okładka inna od poprzednich, to muzyczne dalej jest to stary dobry Black Country Communion,  w którym roi się od wpływów Deep Purple, czy Led Zeppelin. Wnieśli troszkę świeżości i dobrze widzieć, że panowie wrócili i dalej tworzą. "V" to 5 album grupy i to wciąż wysokiej klasy hard rock. Fani lat 80 czy 70 będą zachwyceni.

Wielkie nazwiska gwarantują w tym przypadku wielką muzykę. Jest niezmordowany Gleen Hughes, który nic nie stracił na mocy, pomysłowości i drapieżności. Niesamowity muzyk, który w nawet nijakie kompozycje potrafi tchnąć nowe życie i stworzyć coś genialnego. Jego głos naprawdę potrafi oczarować. Geniusz w czystej postaci. Tak samo Joe Bonamassa, którego też nie trzeba przedstawiać.  Prawdziwy mistrz kreowania klimatycznych riffów, melodii. Gitarowy geniusz w czystej postaci. Popis umiejętności daje też klawiszowiec Sherinian, no i perkusista Bonham. Każdy z tych muzyków to mistrz w swoim fachu i razem znów tworzą znakomitą mieszankę progresywnego rocka, hard rocka i blues rocka. Dźwięki same płynę i płyta potrafi oczarować swoim klimatem i pomysłowością. Dobrze się tego słucha już od pierwszych sekund.

Materiał bardzo wyrównany i jest sporo perełek. Moje serce skradł przede wszystkim nastrojowy "Love and Faith". Jest progresywnie, podniośle i pomysłowo. Podoba mi się główny motyw gitarowy, który brzmi jakby powstał do wyższych celów, może do jakiejś opery czy coś. Brzmi to obłędnie i takich kompozycji nam trzeba. Duch Deep Purple, Blackmore;a i Led Zepellin unosi się nad całością. Dobrze widzieć, że taka muzyka wciąż powstaje i ma swoich odbiorców. Funkowy, nieco taki komercyjny "Stay Free" pokazuje powiew świeżość. Jest luźno, ale i z pazurem. Oj wpada w ucho ten utwór. Dużo Deep purple i starego dobrego hard rocka można uchwycić w przebojowym "Enlighten", który od razu robi smaka na całość. Ciężko i bardziej mroczniej jest w "Red Sun". Każdy zagrany dźwięk jest przemyślany i dobrze dopasowany. Hard rock w najlepszej postaci. Znalazło się miejsce na balladę i "Restless" ma to coś co porusza i zapada w pamięci. Troszkę pazura band pokazuje w "Letting go" czy "too far gone". Nie do końca przemawia do mnie zamykający "The open road".

7 lat czekania na nowy materiał, ale warto było czekać, bowiem band nagrał album bardzo dobry. Nie jest może perfekcyjnie, ale jest kilka perełek, a i materiał jest zróżnicowany i przebojowy. Dobrze się tego słucha od pierwszych sekund aż do końca. Jest klasycznie, jest hard rockowo, jest dużo nawiązań do klasyki. Najlepszy album Black Country Communion? Na pewno nie, ale warto posłuchać.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 16 czerwca 2024

LUCIFERS HAMMER - Be And Exist (2024)


 Jeśli chodzi o pochodzący z Chile band o nazwie Lucifers Hammer to uwielbiam album "Time is Death". Znakomita dawka energii, klasycznych patentów i przebojowy materiał, który na długo zapadł w pamięci. Ten album miał premierę w 2018r. Teraz mamy rok 2024,  a band wydaje swój 4 pełnometrażowy album zatytułowany "Be and Exist". To popis umiejętności gitarzystów. Hades i Hypnos zmajstrowali znakomitą wizytówkę tego co potrafią. Jest czym się zachwycać, a sam album to kolejna ważna pozycja, jeśli mówimy o roku 2024.

Co ciekawe panowie Hades i hypnos stworzyli 3 kawałki instrumentalne. "Cosmovision" to takie typowe intro, które buduje napięcie i klimat."The Part of being" to nastrojowy instrumentalny utwór, gdzie mamy akustyczne gitary.  Perełką jest ten 3 instrumentalny utwór, który o dziwo jest tym najdłuższym. "The Fear of Anubis" to najlepszy kawałek na płycie. Jest epicki, pomysłowy i bardzo gitarowy, no i ma spore wpływy Running Wild. Cudo! Band nie kryje zamiłowań do twórczości Iron maiden i dobrze to obrazuje przebojowy "Real Nightmares". Tworzenie melodii, dynamika i przebojowość godna żelaznej dziewicy. Nastrojowy i pełen smaczków "Glorious Night", to bardzo udany hołd dla heavy metalu lat 80. Imponuje też marszowy, troszkę ocierający się o hard rock "Antagony", przebojowy "Medusa Spell", czy rozbudowany "Be and Exist".  Partie gitarowe to jedno, ale warto pochwalić Hadesa również za bardzo udane partie wokalne. Nadają całości klimatu lat 80 i takie charakteru klasycznego heavy metalu.

Lucifers Hammer po raz kolejny wydał udany album i to jedna z najważniejszych kapel heavy metalowych w Chile. Mają charakter, talent i smykałkę do tworzenia rasowych hitów. Potencjał jest i nie boją się go wykorzystać. Płyta na pewno warta uwagi!

Ocena: 8.5/10

CRYPT SERMON - Stygian sermon (2024)


 Nie jeden fan doom metalu wypatrywał najnowszego krążka amerykańskiej formacji Crypt Sermon o tytule "Stygian Rose". Każdy kto kocha choć troszkę mrocznego klimatu, kocha rozbudowane aranżacje, stonowane tempo i spore pokłady wpływów Candlemass, sorcerer czy też Eclessia ten znajdzie coś dla siebie.  Crypt Sermon działa na rynku od 2013r i dorobił się w sumie 3 pełnometrażowych albumów, a ich nazwa jest już dobrze rozpoznawalna. Względem poprzedniego albumu "the ruins of fading Light" mamy kilka zmian personalnych. Nowy skład, nowy album, ale styl i jakość dalej ta sama.

Co do zmian personalnych, to Matt Knox powrócił po latach do funkcji basisty, Frank Chin porzucił funkcję basisty dla bycia gitarzystą, a Tenner Anderson objął robotę klawiszowca. Panowie wpasowali się do stylu grupy i słychać to zgranie od pierwszych sekund. Panowie stawiają na klimat, na wyszukane dźwięki i pomysłowe rozwiązania. Całość robi wrażenie i to niemal na każdym kroku. Bardzo dobrze układa się współpraca gitarzystów i tutaj zarówno Chin, jak i Jansson dają niezły popis umiejętności. Panowie starają się nas zaskoczyć, a przy tym nie stracić klasycznego wydźwięku. Wszystko jest bardzo spójne i potrafi oczarować słuchacza już od samego początku. Zwłaszcza kiedy na otwarcie mamy taką perełkę jak "Glimmers in the underworld". Ponad 8 minutowy kolos, który przemyca sporo pięknych melodii i zagrywek gitarowych. "Thunder" jest utrzymany w podobnych klimatach. Utwór udany, ale nie powala tak na kolana jak otwierający. Troszkę więcej ikry, dynamiki mamy w "Down in the Hollow", w którym jest sporo mrocznego, przeszywającego klimatu. Dalej mamy pomysłowy i melodyjny "Heavy is the crown of Bone". Piękny, nastrojowy i nieco rockowy jest rozbudowany "Scrying Orb". Na sam koniec zostaje nam tytułowy "Stygian Rose". 11 minut z epickim doom metalem wysokiej klasy, gdzie jest urozmaicenie i sporo ciekawych partii gitarowych. To tylko pokazuje jak dużo potencjału jest w tym zespole. No i ten wokal Brooksa wilsona potrafi oczarować słuchacza. Znakomity głos, który pasuje do takiej formuły, w jakiej obraca się Crypt Sermon.

W kategorii doom metalu jest to bardzo ważna pozycja. Jest klimat, jest stonowane tempo i masa ciekawych ozdobników. Przede wszystkim jest klasycznie, ale też pomysłowo i z klasą. Crypt Sermon w formie i pokazuje, że trzeba się z nimi liczyć w kategorii doom metalu.

Ocena: 8/10

sobota, 15 czerwca 2024

HUMAN ZOO - Echoes Beyond (2024)


 
Tęskniliście za niemieckim Human Zoo? Bo ja tak. Dwa ostatnie albumy w ich wykonaniu to prawdziwa uczta dla fanów starej dobrej szkoły hard rocka. Nie brakowało wpływów Deep Purple, Rainbow, a przede wszystkim Gotthard, czy Pink Cream 69.  To była spora dawka przebojowości i drapieżności. Wysoka klasa sprawiła, że band szybko trafił do moich ulubieńców obracających się w tym gatunku. Ostatni album ukazał się w 2016r i teraz po 8 latach powracają z "Echoes Beyond", czyli albumem studyjnym nr 5.

W dalszym ciągu panowie grają wysokiej klasy hard rock i wciąż kluczową rolę ogrywają partie Borisa Matakovica, który gra na saksofonie.  Klawiszowiec Zarko Mestrovic odpowiada za przestrzeń, lekkość i rockowy feeling.  Z kolei gitarzysta Ingolf Engler odpowiada za zadziorność, drapieżność i takie klasyczne riffy. To za jego sprawą jest bardzo gitarowo, tak w klimacie lat 80. Wzoruje się na klasyce gatunku i to bardzo mi odpowiada. W tej dziedzinie jakoś nie lubię eksperymentów. Trzeba też pamiętać, że Human Zoo ma stanowisku wokalistę Thomasa Seeburgera, który ma wyrazistą barwę, technikę i umiejętności nadania klimatu danej kompozycji. Prawdziwy rockowy śpiewak, który idealnie pasuje do muzyki human zoo. Band jak zwykle zadbał o miłą dla oka okładkę i mocne, soczyste brzmienie, które nadaje całości odpowiedniej mocy.

Band nie bawi się i od razu na start daje nam mocny i pełen wigoru "Gun 4 a while", który pokazuje jak grać hard rock wysokich lotów i jak tworzyć miłe dla ucha melodie. Wszystko się tutaj zgadza. Oldcholowo brzmi "In my dreams" i znów band wykreował chwytliwą melodię i klasyczny riff, który szybko wpada w ucho. Energiczny "to the ground" ma pewne elementy Scorpions. Stonowany i nieco balladowy "Ghost in me" dobrze buja i śmiało może podbijać stacje radiowe. Troszkę komercyjny "Hello Hello" też jest prosty i uroczy, ale to jest jego zaleta. Kolejny kawałek, który szybko zapada w pamięci. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo radości. Sporo dobrego wnoszą przebojowy "Echo", czy nastrojowy "Heartache". Pomysłowy riff dostajemy w "Waiting till the dawn" i jakoś zaleciało klimatem westernu. Jest jeszcze rozpędzony i dynamiczny "ready 2 rock", który potwierdza jakość muzyki zawartej na nowym krążku. Jest pazur, jest hard rockowe szaleństwo i wszystko to co najlepsze w Human Zoo.

8 lat czekania, ale jest w końcu nowy album niemieckiego Human Zoo, który jest świetnym prezentem na 20 lecie działalności zespołu. Muzyka solidna i dostarcza sporo frajdy maniakom hard rocka. Nie brakuje pomysłowych riffów czy przebojów. Najważniejsze, że dalej grają swoje i wciąż na wysokim poziomie.

Ocena: 8.5/10

piątek, 14 czerwca 2024

NEW HORIZON - Conquerors (2024)


 Po dzień dzisiejszy bardzo miło wspominam debiut szwedzkiego projektu muzycznego o nazwie New Horizon. To był rok 2022 i "Gate of The Gods" był przebłyskiem talentu Erika Gronwalla. Płyta porywała przebojowością, chwytliwymi melodiami i zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko. Mija 2 lata i pod skrzydłami oczywiście Frotniers Records przyszedł czas na drugi album. Trudne zadanie, zwłaszcza że nie ma na pokładzie Erika.  Udało się znaleźć godnego zastępce. Melduje się Nils Molin z Dynazty. Czy można było lepiej trafić? Wątpię. Nowy wokalista, nowe możliwości, nowe horyzonty i nowy album, który wciąż trzyma wysoki poziom z debiutu. "Conquerors" sieje zniszczenie, czy nam się to podoba czy nie.

Nils to wiadomo klasa sama w sobie. Mógłby śpiewać bez warstwy instrumentalnej, a i tak byłoby pięknie, nastrojowo i przebojowo. Wszechstronny i spełniony wokalista, który może wszystko. Do tego w znakomitej formie jest multiinstrumentalista Jona Tee. Prawdziwy geniusz, który z niczego tworzy coś wyjątkowego i godnego zapamiętania. Dwóch muzyków, dwóch geniuszy, dwóch profesjonalistów i nic więcej nie trzeba. Słuchając płyty można odnieść wrażenie, że ta przebojowość mocno wyjęta jest z płyt Dynazty. Do tego pełno patentów nawiązujących do Beast in Black czy Sabaton. Każdy kto melodyjny, zróżnicowany i podniosły power metal, gdzie nie brakuje mocnych, zadziornych riffów, kiczowatych klawiszy, ten poczuje się jak w domu. Panowie niby nic nowego nie odkrywają, a brzmią świeżo i potężnie.

Okładka daleka od ideału, ale brzmienie to już inna bajka. Jest wyraziste, dopieszczone i pełne mocy. Podkreśla każdy dźwięk i potrafi przyprawić o dreszczyk. Pierwszy killer w postaci "Against The odds" sprawia, że szczęka opada. Szybkość, energia, świeżość i duża dawka power metalu. Do tego rozmach, podniosłość. Co za moc, a to dopiero początek. Dalej mamy genialny singlowy "King of Kings" i jest coś z Dynazty, coś z Sabaton, a coś z Beast in Black. Pomysłowe melodie, wciągający refren i całość znakomicie zagrana. Tak się gra power metal! Stonowane tempo, epickość i przepiękne ozdobniki w "Daimyo" i znów nie ma się do czego przyczepić. Nie trzeba pędzić, żeby siać zniszczenie. Cudo! Band potrafi bawić się konwencją, potrafi oczarować klimatem i pomysłowymi aranżacjami. Tak jest w przypadku "Apollo". Te refreny na tej płycie są po prostu genialne. Potrafią też pokazać pazur i grać agresywnie, z nutką nowoczesności. "Fallout War" to właśnie taki typ utworu. Perfekcja w czystej postaci. Elize Ryd zalicza gościnny występ w "Before the Dawn" i to o dziwo dobrze skrojona ballada, która ma rozmach i taki charakter kawałków Avantasia. Na koniec mamy klasyk i jeden z najważniejszych utworów Iron Maiden, czyli "Alexander The Great". Panowie zagrali to po swojemu i brzmi to naprawdę świetnie. Zadanie zostało wykonane i nagrali udany cover klasyka żelaznej dziewicy. Jest moc.

Nie ma Erika, jest inny światowej klasy śpiewak. Mamy nowe, świeże pomysły Jona Tee i panowie wkraczają na nowe horyzonty i znów sieją zniszczenie. Power metal w najlepszym wydaniu i nic by tutaj nie zmienił. Gitary, wokal, układ kompozycji, aranżacji, czy pomysłowość co do refrenów i melodii. Czysta perfekcja i oby więcej takich płyt nagrywali.

Ocena: 10/10


czwartek, 13 czerwca 2024

ANGEL SWORD -World Fighter (2024)


 Z każdym albumem fiński Angel Sword staje się silniejszy i coraz bardziej mocniejszy. Z brzydkiego kaczątka wyrasta piękny łabędź i czuć różnicę względem poprzednich płyt. Pomijaj miłą dla oka okładkę, z której bije klimat lat 80, a nawet 70, ale sama muzyka, styl zostały ulepszone. Band usiadł tym razem do tworzenia i przemyślał jak to powinno wszystko brzmieć. Dopracował wiele szczegółów i wyszedł udany album, który śmiało można określić ich najlepszym. Tak można określić ich najnowszy krążek zatytułowany "World Fighter". Premiera wydawnictwa odbędzie się 14 czerwca nakładem Dying Victim Productions.

Oldscholowy klimat z okładki daje osobie znać przez cały album i to jest miły dodatek. Można się poczuć jak w latach 80 i tutaj rządzi prostota, przebojowość i naturalność. Znajdziemy tutaj zróżnicowane, bowiem mamy szybsze kompozycje, jak i te bardziej stonowane. Nie brakuje hitów, nie brakuje ciekawych melodii i całościowo nowy krążek prezentuje się bardzo dobrze. Na tle tylu świetnych płyt w ostatnim czasie, to jest to duży plus na konto Angel Sword.

Angel sword to przede wszystkim charyzmatyczny i zadziorny wokal Jerrego Razorsa. Wyróżnia się na tle innych wokalistów i ma to coś, co pozwala go zapamiętać. Spełnia się też on w roli gitarzysty i razem z Mikko Lindholmem stawiają na oklepane zagrywki i łatwo wpadające w ucho melodie. Nie trudzą się i nie bawią się w eksperymenty. Ma być w klimacie lat 80, ma być prosto, przebojowo i do celu. Band dobrze się bawi i tą pozytywną energią potrafi zarazić.

Kto szuka oryginalności i czegoś nowoczesnego, to się zawiedzie. Ileż klimatu lat 80 jest w otwierającym "vigilantes". Niby nic nowego tu nie mamy i brzmi jak wiele innych kapel, ale jest w tym pasja i miłość do heavy metalu. Kawał dobrej roboty. Nutka hard rocka pojawia się w dynamicznym "Weekend Warrior" i to jest przykład, że band potrafi nagrać łatwo wpadający w ucho hit. Prosto i do celu. Stonowany, epicki i mroczny jest "Church of Rock".  Niby jakoś tak spokojnie, ale czuć moc, epickość i nawet coś tam z manowar można wyczuć w tym utworze. Najkrótszy na płycie jest "Powerglove" i tutaj band postawił na szybkość i drapieżność. Zalatuje troszkę iron maiden z pierwszych płyt. Przepiękny jest "Against All Odds' i sam główny motyw gitarowy zasługuje tutaj na pochwałę i wyróżnienie. Band zaczyna pokazywać swój potencjał. Tytułowy "World Fighter" to również spokojniejszy utwór, o nieco hard rockowym zacięciu.

Angel Sword zalicza wzrost formy i pokazuje, że przemyśleli kilka spraw i teraz zaczynają grać kawał porządnego heavy metalu z nutką hard rocka, a wszystko w klimatach lat 80. Proste patenty, chwytliwe melodie i charyzmatyczny wokal. Wszystko pasuje do siebie i kawałki są miłe w odsłuchu, a band zaczyna w końcu błyszczeć. Zobaczymy co zaprezentują na następnej płycie. Póki co posłuchajcie "World Fighter".

Ocena: 8/10

wtorek, 11 czerwca 2024

HOLYCIDE - Towards Idiocracy (2024)


 
Sodom jest jeden, ale to nie przeszkadza w niczym by sięgnąć zamienniki. Hiszpański Holycide, który działa od 2004r to jeden z tych zespołów, który mocno wzoruje się na twórczości Sodom, czy też Kreator. w tym roku wydali swój trzeci pełnometrażowy album zatytułowany  "towards Idocracy", który ukazał się 6 czerwca nakładem Xtreem Music.

Band tworzą doświadczeni muzycy, których można kojarzyć z innych kapel. Basista Vicente Paya gra w Golgotha, czy Sons of Cult. Wokalista Dave Rotten oraz perkusista  Santiago Garcia Arryoyo grają w Avulsed. Salva Estaben gra w Charontid, a drugi gitarzysta Ancor Santana grywał w The Hole. Dla wielu te nazwy i tak nic nie mówią, ale pokazuje to że muzycy mają pojęcie o muzyce metalowej i potrafią grać. Holycide to thrash metalowy zespół z prawdziwego zdarzenia. Stawiają na agresywne partie gitarowe, brutalny wokal i szybkie tempo. To stara szkoła thrash metalu i nie znajdziemy tutaj nowoczesnych rozwiązań. Dobrze się tego słucha, choć jest to wszystko do bólu wtórne.

Sama okładka i główna postać nasuwają na myśl od razu okładki Sodom i to tylko potwierdza, jak dużo Holycide czerpie z niemieckiej kapeli. Sama zawartość płyty to tak naprawdę dawka szybkiego thrash metalowego łojenia. Otwierający "A.I supremacy" zachwyca pomysłowym riffem i banalnym refrenem. Niby nic nowego tu nie ma, a jest radość z odsłuchu. Wokal i praca gitar robi tutaj robotę. Nic innego band nie prezentuje w melodyjnym "Towards Idiocracy". Schemat bardzo podobny. Troszkę się wyróżnia "Power Corrupts" , gdzie partie basu potrafią zapaść w pamięci. Thrash metalowa uczta. Killerem tutaj na pewno jest "Technophobia", gdzie można poczuć wpływy niemieckiego thrash metalu. Przepiękny hołd dla starych płyt Kreator i Sodom. Dalej band nie zwalnia i serwuje nam same szybkie i agresywne kawałki. Troszkę może na jedno kopyto, ale mimo tego dobrze się słucha tych kompozycji. "Pleased to be Deceived" to utwór, który też warto wyróżnić, bo tutaj band pokazuje, że potrafi postawić też na melodyjność i chwytliwość. Mocna rzecz.

Holycide dorobił się 3 albumów i każdy z nich to uczta dla fanów starego dobrego thrash metalu. Nowy album to podtrzymuje co band grał do tej pory. Każdy kto kocha proste i ostre thrash metalowe łojenie,  a przy tym wychował się na klasykach Sodom czy Kreator powinien tego posłuchać. Warto!

Ocena: 8/10

poniedziałek, 10 czerwca 2024

FRENATRON - Seeking for Death (2024)


 
Tassack pokazał w tym roku, że Polacy potrafią grać thrash metal na wysokim, światowym poziomie. Jak się okazuje, to nie koniec perełek w tej kategorii jeśli chodzi o polską scenę metalową.  Rok 2024 to rok premiery debiutanckiego krążka pochodzącej ze Szczecina formacji Frenatron. "Seeking for Death" to thrash metal w czystej postaci i to na wysokim poziomie. Agresja, szybkie tempo, brutalny wokal i duża dawka zadziornych solówek i to szaleństwo, które cechowało pierwsze płyty Kreator, Slayer czy Sodom.  Jedna z najmilszych niespodzianek roku 2024.

Band nie próbuje być na siłę oryginalnym w tym co robią, nie próbują eksperymentować, zamiast tego obrali kierunek opierania się na sprawdzonych chwytach czy zagrywkach. Klimat lat 80 i 90 unosi się nad całością. Żadna to ujma, a wręcz przeciwnie. To atut, który band przeistacza na swoją korzyść. Kto kocha stare płyty thrash metalowe i tą surową agresję, drapieżność, która jest nie do okiełznania, ten trafił pod właściwy adres. Szokuje na pewno umiejętność muzyków i miłość do gatunku i talent do tworzenia zadziornych i łatwo wpadających w ucho utworów. To nie takie proste, kiedy tyle już zostało powiedziane w tym gatunku. Band poradził sobie wzorcowo.

Okładka przykuwa uwagę i przypomina jakiś stary film grozy. Mi troszkę skojarzyło się z okładką "Hotem Siedem bram piekieł" z 1981r. Samo brzmienie też mocno wzorowane na starych płytach.  Panowie serwują nam prawdziwą wycieczkę do lat 80 czy 90 i bazowanie na nostalgii też mi nie przeszkadza, póki ktoś czerpie garściami od najlepszych, ale robi to dobrze i z poszanowaniem klasyki. Grunt, żeby muzyka była na wysokim poziomie i nie beształa klasyki gatunku.

Frenatron powstał w 2015r i tworzy go trio muzyków. Tonnio na perkusji, Ciapek na basie i Mlek Waters na wokalu i gitarze. Panowie dają czadu i to od pierwszych sekund. Mlek Waters to jest Damian Górecki ma imponującą barwę głosu i technikę. Potrafi śpiewać agresywnie, ale zarazem potrafi nadać całości melodyjnego charakteru. Odwala tutaj kawał dobrej roboty. Jako gitarzysta też wypada naprawdę dobrze, bo nie ma w kółko wałkowania jednego motywu i cały czas się coś dzieje.

"Intro"
wprowadza nas w klimat płyty, ale po krótkiej chwili wkracza pierwszy killer w postaci "Lethal Ejaculator" i tutaj panowie nie biorą jeńców. Thrash metal w czystej postaci i najlepsze jest, że jest w tym pasja, miłość do grania i panowie zarażają pozytywną energią. Jest moc! Dalej mamy tytułowy "Seeking for death" i Frenatron nie zwalnia tempa. Jest szybko, agresywnie, ale też bardzo melodyjnie. Słucha się tego jednym tchem. Riff w "Metal Attack" wgniata w fotel i znów band czerpie z klasyki. Przypominają się stare klasyki z lat 80 czy 90. Band zwalnia  w nieco toporniejszym "Addicted to the Gore". Dużo dobrego dzieje się w tej kompozycji, a band pokazuje że daleko im do debiutantów. Band też potrafi się dobrze bawić, co potwierdza "Scumfuck Crew". Każdy utwór daje powód do radości i potrafi porwać.

Co tutaj dużo pisać, kawał dobrej roboty odwalili panowie z Frenatron. Thrash metal w czystej postaci i to kolejny dowód na to, że thrash metal w Polsce też ma się dobrze. Szybko, agresywnie i z pazurem, tak można określić muzykę zawartą na "Seeking for death". I to się nazywa debiut! Czekam na kolejne dzieła tej kapeli. Potencjał jest i to ogromny! Musicie tego posłuchać!

Ocena: 9/10

niedziela, 9 czerwca 2024

HOLY MOTHER - RISE (2024)


"Face This Burn" z 2021r to był naprawdę udany powrót po latach. Płyta przypadła mi do gustu, dlatego z miłą chęcią chciałem poznać w jakiej formie jest amerykański Holy mother. Warto wspomnieć, że skład zespołu znowu uległ zmianie. Funkcję basisty objął Wayne Banks, zaś Mickey Lyxx funkcję dodatkowego gitarzysty. W takim o to zarejestrowano "rise", który ukazał się 7 czerwca nakładem Massacre Records. Cudów może nie ma, ale jest kilka ciekawych dźwięków, na które zwrócić uwagę.

Holy Mother to przede wszystkim niesamowity głos Mike;a Tirelli, który przesądza o atrakcyjności tego zespołu. Bez niego byłoby pewnie ciężko się przebić i wyróżnić na tle silnej konkurencji. To jest muzyk, który ma wizję i talent. Spełnia się w swojej roli i stworzył markę, która jest rozpoznawalna. Na nowej płycie też miewa swoje przebłyski geniuszu. Jednym z nich jest zadziorny, przebojowy "Power" i utwór od razu skradł moje serce. Takie granie może na pograniczu komercyjności, ale wpada w ucho i na długo zostaje w pamięci. Podobne emocje wzbudza agresywniejszy i dynamiczny "Fire" i tutaj też dostajemy rasowy hit, który również potrafi zapaść w pamięci. Tytułowy "Rise" też przypadł mi do gustu. Stonowane tempo, mroczny klimat robią tutaj robotę.  Takie granie na pograniczu heavy metalu i hard rocka, a wszystko w nowoczesnej odsłonie.  "Hex" czy "Rain" nie wnoszą wiele do całości i mogłoby by ich nie być.

Fanem Holy Mother nie jestem i może fani zespołu coś więcej tutaj usłyszą? Poza kilkoma utworami stwierdzam, że ta płyta nie ma za wiele do zaoferowania. Świetny wokal, mocne brzmienie i kilka ciekawych melodii to trochę za mało by siać zniszczenie i postrach wśród konkurencji. Płyta dobra do posłuchania na parę razy i do zapomnienia. Szkoda.

Ocena: 5.5/10
 

EVERGREY - Theories of Emptiness (2024)


 
Nigdy nie byłem zwolennikiem progresywnego power metalu, ale ilekroć słyszę muzykę szwedzkiego Evergrey to nie mogę wyjść z podziwu, jak tworzą genialną muzykę. To paleta pięknych dźwięków, emocji, mieszanka mroku, melancholii i romantyzmu. Ten band jest wyjątkowy i tworzy coś wyjątkowego i zawsze wokół ich jest taka aurora magii i wyjątkowości. To jeden z tych zespołów, który potrafi zauroczyć i przenieść do innego świata. Regularnie wydają albumy i zawsze jest to wyjątkowe przeżycie. Tym razem "Theories of Emptiness" to płyta znacznie ciekawsza od poprzednika i wracamy do poziomu "Escape of the phoenix". Nie dajcie się zwieść okładce, która nijak ma się do zawartości.

Okładka nie podoba mi sie, ale mocne, zadziorne i nowoczesne brzmienie jak najbardziej. Evergrey pokazuje, że nie trzeba ostrych partii gitarowych, nie trzeba wysokich partii wokalnych, czy rozpędzonej sekcji rytmicznej by siać zniszczenie. Oni rozwalają system poprzez emocje, poprzez rozwalenie systemu od wewnątrz. Przepiękne są te popisy gitarowe duetu Danhage/Englund, gdzie stawiają na wyszukane melodie, finezje i lekkość. Rikard Zander jak zwykle odpowiada za klimatyczne partie klawiszowe, a Englund to ktoś więcej niż typowy metalowy wokalista. To wszechstronny wokalista, który buduje klimat, który tworzy magię wokół siebie i potrafi oczarować swoją barwę. Odnajduje się w każdej stylistyce. Mocny skład, doświadczeni muzycy, którzy wciąż mają świeże pomysły i wizję jak grać interesujący progresywny power metal, który nie nudzi, a intryguje i zachęca do analizy. Coś pięknego.

Na płycie dominują stonowane dźwięki i typowa power metalowe łojenie nie ma tu miejsca. Jasne otwierający "Falling from the sun" ma sporo mocnych partii gitarowych, ale jest tu stonowany i klimatyczny refren i sporo spokojniejszych dźwięków. Power metal jest w tym wszystkim miłym dodatkiem, a nie głównym składnikiem. Stonowany, mroczny i przebojowy "Misfortune" ma to coś, choć jest ponury i taki przeszywający. "To become someone else" to taka wizytówka tego albumu i definicja tego co gra Evergrey. Nie ma szybkiego tempa, nie ma agresji ani przebojowości, ale jest dojrzałość, pomysłowość i chęć tworzenia czegoś nie oczywistego. Brzmi to naprawdę obłędnie i można odnieść wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Kawał dobrej roboty robi Rick Zander na klawiszach, a najbardziej podoba mi się taki "Say", gdzie ociera się o lata 70. Znów spokojny, nieco może komercyjny kawałek, ale zachwyca swoją pomysłowością i przebojowym refrenem. Wszystko się zgadza. Melancholia, wycieczka w takie mroczne rejony każdego z nas, to jest właśnie piękny i nastrojowy "Ghost of my hero". Band pokazuje pazur w mocniejszym "We are the north" i ciężki riff, nowoczesne brzmienie i progresywny wydźwięk robi robotę. Troszkę radiowy i rockowy jest "Our way though silence", zaś "Cold Dreams" to rozbudowany kawałek o progresywnym charakterze. Dużo ciekawych motywów upchano w tym utworze.

Jeśli lubicie szybkość, agresję, dynamikę i ostry wokal to nie jest to płyta dla Was. Ona jest skierowana przede wszystkim do fanów progresywnego grania, do tych co kochają emocjonalną muzykę, która chwyta za serca, ale też daje do myślenia i analizowania. Pełno tu smaczków i pomysłowych melodii, które na długo zostają z słuchaczem. Można słuchać i za każdym razem coś nowego odkryć. Evergrey w szczytowej formie i nie mogę się doczekać czym nas zaskoczą następnym razem?

Ocena: 9.5/10

sobota, 8 czerwca 2024

NIGTHMARE - Encrypted (2024)


 Od kiedy odszedł Jo Amore z francuskiego Nightmare, to można odnieść wrażenie, że band na siłę próbuje wepchać do stylu zespołu kobiecy wokal i coś ogólnie mają problem z tym stanowiskiem, bowiem była Maggy Luyten, była też Madie, a teraz jest Barbara Mogore. Trzeba się przyzwyczaić do nowego wcielenia Nightamre. Jo Amore nie wróci, a trzeba się cieszyć że band tworzy i czasami jest to na miarę starych płyt. Tak było z "Dead Sun", który przypadł mi do gustu. Nie oczekiwałem niczego specjalnego od najnowszego "Encrypted", a tutaj wyszedł album równie ciekawy co "Dead Sun", a może nawet ciut lepsza. W końcu płyta oddająca to co najlepsze w Nightmare i śmiało dorównująca starym płytom z Amore na wokalu.

Tak naprawdę patrząc na skład, to z oryginalnego składu został basista Yves Champion,  a mimo to band istnieje i ma się dobrze. Barbara ma ciekawą barwę głosu, potrafi zaśpiewać ostro, ale też i spokojnie, stawiając na melodyjność. O dziwo te dwa czynniki współgrają i głos Barbary pasuje do tego co gra Nightmare. To już połowa sukcesu. Wyjątkowo dobrze też wypada praca gitarzystów, gdzie Franck Milleri i Matt Asselberghs dostarczają nam sporo dopracowanych, zadziornych i agresywnych riffów. W tym wszystkim jest porządek, koncepcja i dbałość o detale. O melodie i chwytliwość również nie trzeba się martwić. Materiał jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie.

Pierwszy raz, gdzie można było poznać talent nowej wokalistki, to była nowa wersja "Eternal Winter" i można było się przekonać, że ma ciekawą barwę głosu i pasuje do stylistyki grupy. Wiadomo do Amore nie ma nawet startu, ale jeśli band ma dalej działać i tak ma to wyglądać, to nie ma nic przeciwko. Niech jakość przemówi sama za siebie. Band wytacza mocne działa już na samym starcie, bowiem "Nexus Inferis" to mocny utwór, gdzie można śmiało doszukać się heavy/power metalowej stylistyki w której band od lat się obraca. Jednak gdzieś w tym wszystkim są echa melodyjnego death metalu i zespołu Arch Enemy. Taki bardziej brutalny aspekt gry Nightmare można też uświadczyć w agresywnym " The Blossom of My Hate". Band pokazuje, że potrafi odnaleźć się w bardziej brutalnym graniu, gdzie ocieramy się o melodyjny death metal. Nie brakuje hitów i każdy utwór potrafi porwać swoją stylistyką i taki "Voices from the other side" czy "Saviours of The Damned" są tego dobrym przykładem. Nightmare zwalnia troszkę w stonowanym "Wake Up the Night" i ten mroczny heavy metal w przebojowej odsłonie z nutką komercji nie jest taki zły. Dobrze się tego słucha od pierwszych sekund. Nie czuje zażenowania. Mocne granie utrzymuje Nightmare już do samego końca, gdzie warto zwrócić uwagę na zadziorny i mroczny "Borderlines".

Nightmare nie traci zapału i dalej tworzy nowy materiał, nie mając w składzie charyzmatycznego Jo Amore, który był znakiem rozpoznawczym Nightmare. Pani Barbara pasuje do muzyki Nightmare i mam nadzieję, że zostanie w zespole troszkę dłużej. Przyda im się stabilizacja, zwłaszcza że nowy krążek napawa optymizmem i zapada w pamięć.  Fanom przypadnie do gustu, a i ci co nie znają Nightmare mogą też sięgnąć po ten krążek, bo może to jest ten czas że pokochacie ich twórczość. Ten album może mieć właśnie taką moc.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 6 czerwca 2024

DREAMGATE - Dreamgate (2024)




Jednak w dzisiejszych czasach da się jeszcze nagrać płytę z kręgu power metalu i symfonicznego power metalu, który będzie miał klasyczne brzmienie i będzie się opierał na sprawdzonych i oklepanych patentach. Włoski Dreamgate pokazuje, że można wciąż tworzyć prosty i przebojowy power metal, który będzie hołdem dla Helloween, Rhapsody, edguy, czy Timeless Miracle. Band powstał w 2022r i teraz przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany po prostu "Dreamgate". Płyta ukazała się 2 czerwca nakładem wytwórni Underground Symphony.

Ten album to dobry przykład, że czasami nie trzeba kombinować i można pójść przetartymi szlakami i dać fanom odtwórczy materiał, a zarazem miły w odsłuchu i poukładany.  Słychać to doświadczenie muzyków, którzy grają w Erdan, Ghost City czy Dark Horizon. Panowie znają się na rzeczy i potrafią porwać słuchacza swoją grą, umiejętnościami i pomysłami na kompozycje. Dopełni szczęści mamy miłą dla oka okładkę. Troszkę nie do końca przekonało mnie spłaszczone, nieco stłumione brzmienie.
Motorem napędowy Dreamgate jest bez wątpienia gitarzysta De Angelis i klawiszowiec Battini. Ten duet stawia na melodyjność i klimat. Bardzo dobrze się uzupełniają. Jest jeszcze typowy power metalowy śpiewak w postaci Brunetti, który nasłuchał się Fabio Lione i Michaela Kiske.

To co band gra i jak bardzo dobrze gra odzwierciedla tytułowy "Dreamgate". Brzmi jak zagubiony przebój z lat 90.  Takich klasycznie brzmiących hitów jest znacznie więcej. Otwierający "Sun King" to taki prosty, klasyczny power metal, który potrafi zauroczyć od pierwszych dźwięków. Podobne emocje wzbudza solidny "Life is one". Brakuje może trochę pazura i drapieżności, ale utwór sam w sobie nie jest zły. Lekko, przebojowo, troszkę nawet majestatyczne i epicko jest w "No sweat no victory" i to jeden z ważniejszych momentów na płycie. Dalej mamy symfoniczny "The lost Symbol", rozpędzony "The all" i nastrojową balladę w postaci "Ball and chain". Całość wieńczy "belmonts Fate", który nieco przypomina mi kultowy timeless miracle.

Dreamgate zalicza udany debiut i "Dreamgate" to uczta dla fanów klasycznego power metalu. Płyta skierowana do miłośników prostych melodii, dużej dawki przebojowości i oklepanej formule, która czerpie garściami z twórczości Helloween, Rhapsody, czy Insania. Bardzo udana wycieczka do lat 90, gdzie power metal rozkwitał w najlepsze. Płyta warta uwagi to na pewno.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 3 czerwca 2024

LEADBREAKER - Ovedrive (2024)


 Tak właśnie wyglądały okładki lat 80. Pełno kiczu, prostych motywów i banalne rysowanie. Okładka najnowszego albumu szwedzkiego Leadbreaker wpisuje się w ten trend. Tak można się nagrać, że ktoś nam podsunął właśnie jakiś staroć z lat 80. Tutaj niespodzianka, bo "Ovedrive" miał premierę 31 maja tego roku nakładem wytwórni Stormspell Records, który lubi wydawać tego typu płyty. Co może nie których zachęcić, by sięgnąć po to wydawnictwo to obecność Ceda Forsberga w roli producenta i osoby odpowiadającej za brzmienie.

Kto szuka klasyczne, proste heavy metalowe granie, które brzmi jak mieszanka Judas Priest, Accept, Anvil czy raven ten się szybko odnajdzie w tym graniu. Nie ma tutaj za grosz oryginalności, pomysłowości, świeżości, jest za to spora dawka klasycznych rozwiązań i prostych motywów. Pierwsze skrzypce w zespole gra Daniel olson, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Jako wokalista ma specyficzną manierę, troszkę nie okiełznaną, ale idealnie pasującą do tej formuły, który prezentuje band. Takie proste granie z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Klimat lat 80 jest wszechobecny na każdej płaszczyźnie i tego nie da się oszukać.  Wspiera go w zagrywkach gitarowych Adam Blom i tutaj panowie stawiają w sumie na sprawdzone i oklepane patenty. Przez co nie mają zbytnio nas czym zaskoczyć, ale frajda z słuchania jest.

Jak przysłało na lata 80 mamy krótki i treściwy materiał trwający 40 minut. Mamy też szybki, zadziorny otwieracz i tutaj w tej roli "Ovedrive". Trzeba przyznać, że taka bardziej speed metalowa stylistyka bardziej pasuje zespołowi. Troszkę bardziej hard rockowo jest w przebojowym "Bitchit Highway" i udał się ten hołd dla Accept, Judas Priest i Dokken. Band pokazuje pazur w drapieżnym "Hammer of Vengeance" i oczywiście dalej trzymamy się klimatów lat 80. Brzmi to dobrze i słychać pasje i zamiłowanie do klasyków metalu. Speed metalowa formuła wraca w udanym "The Machine", choć nie ma tu za grosz oryginalności. Echa Accept są w stonowanym "Mean Heart", który jest jednym z najbardziej chwytliwych momentów na płycie. Czasami proste motywy są najlepsze. Całość wieńczy szybki i agresywny "Electro Raider". Znów spora dawka pozytywnej energii i przepiękne wehikuł czasu do lat 80.

Drugi album szwedzkiej formacji Leadbreaker bardziej dopracowany i bardziej przebojowy. Band gra muzykę jakiej pełno i troszkę im brakuje do najlepszych z tego gatunku, ale jest szczerość, miłość do metalu i umiejętność tworzenia hitów i chwytliwych melodii. Jest potencjał na coś więcej, tylko muszą to wydobyć z siebie panowie z Leadbreaker.

Ocena: 8/10

niedziela, 2 czerwca 2024

WITHERFALL - Sounds of Forgotten (2024)


Jednym z nie wielu zespołów, który może kontynuować spuściznę i styl iced Earth jest bez wątpienia amerykański Witherfall, który działa od 2013r. Pomijam już fakt, że zespół stworzył Jake Dreyer, czyli dawny gitarzysta Iced Earth. Tutaj sam styl, klimat, wokal i partie gitarowe mocno nawiązują do dokonań Iced Earth. Nie przeszkadza mi to, dopóki jest to robione z klasą i na wysokim poziomie. Witherfall nie zawodzi i do tej pory nagrywał bardzo wartościowe albumy. Nie inaczej jest z najnowszym "Sounds of the Forgotten", który ma do zaoferowania coś więcej niż mocne riffy, a mianowicie ponury, nieco romantyczny klimat. Ma to swój urok.

Witherfall to nie tylko popisy gitarowe Jake;a Dreyer, który potrafi czarować swoją grą, to również wyrazisty i agresywny wokal Josepha Michaela. Jego głos odnajduje się w każdym stylu, w każdym rodzaju utworu. Sieje zniszczenie w tych szybkich killerach, ale tez potrafi ukoić i wprowadzić w romantyczny nastrój w tych wolniejszych momentach. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Warto też wspomnieć, że od 2022 perkusistą został Chris Tsaganeas.

Na płycie znajdziemy 10 utworów i każdy z nich ma swój charakter i styl. Mi najbardziej pasuje to agresywne granie na pograniczu power metalu i thrash metalu jakie serwują w otwierającym "They Will let You Down". Oj brzmi to jak stary dobry Iced Earth. Nastrojowy, nieco romantyczny "Where do i begin", pokazuje, że band potrafi też nagrać emocjonalny utwór. Pojawiają się też tutaj elementy progresywne. Witherfall zachwyca również w rozpędzonym "Insidious". Jest pazur, zróżnicowanie, mroczny klimat i pomysłowy refren. Mocna rzecz! Podobne emocje wywołuje rozbudowany "Ceremony of Fire", który ma ponury klimat, stonowane tempo, ciężki riff i partie gitarowe i podniosły refren. Momentami czuje się jakbym słuchał Kinga Diamonda. Końcówka płyty taka jakaś łagodniejsza, bardziej romantyczna i balladowa. "When it all falls away" to potwierdza tylko. Podobny feeling panuje w klimatycznym "What Have you Done?". Na szczęście przez te 10 minut dzieje się znacznie więcej niż tylko spokojne i nastrojowe granie. Band pokazuje tutaj też pazur i drapieżność. Tak więc nie ma powodów do nudzenia się.

"Sounds of the Forgotten"  to kolejny bardzo udany album od formacji Witherfall. Nic w sumie dziwnego, bo kiedy ma się utalentowanych muzyków w składzie i jest pomysł na siebie to można zdziałać cuda. Band nic nie zmienia i gra dalej swoje. Mamy więc wysokiej klasy mieszankę power metalu, thrash metalu, a nawet coś z progresywnego metalu. Album może nie robi furory jak poprzednie, ale miło że ktoś idzie w ślady Iced Earth. Fani zespołu będą zadowoleni. Czy przekona to malkontentów? Pewnie nie...

Ocena: 8/10
 

IDOL THRONE - A Clarion Call (2024)


 2 lata temu pozytywnie mnie zaskoczył Idol throne swoim debiutanckim albumie. Wysokiej klasy mieszanka power metalu, thrash metalu i szczypty progresywnego metalu. Ten sam skład co nagrał "The sybelline Age", nagrał też drugi album "A Clarion Call", który ukazał się 31 maja nakładem Stormspell Records. Kto uwielbia debiut, ten od razu pokocha nowe dzieło, bo to swoista kontynuacja i nie ma niespodzianki.

Tym razem dostajemy na pewno ciekawszą i bardziej klimatyczną okładkę, a i brzmienie też kipi energią i imponuje drapieżnością. Styl się nie zmienił i band dalej gra swoje. Ta mieszanka power metalu i thrash metalu wychodzi im na dobre.  Nie brakuje chwytliwych melodii, ale i też agresywnych riffów, które potrafią wyrwać z kapci. To wszystko jest przemyślane i dobrze dopasowane. Sporo też w tym wszystkim zasługa muzyków, a przede wszystkim gitarzystom tj Bowman i Schultz, którzy dwoją się i troją, aby zagrywki gitarowe były melodyjne, zadziorne, ale też potrafiły pozytywnie zaskoczyć. Nie idą tutaj na pewno na łatwiznę.  Jake Quintanilla jako wokalista też się sprawdza i dodaje charakteru zespołowi. Ma ciekawą barwę i talent do odnajdywania się w różnych stylach. Potrafi się dopasować do każdej sytuacji. Sama muzyka zawarta na płycie jest dynamiczna, zróżnicowana i bardzo melodyjna. Dużo się dzieje i naprawdę dobrze się tego słucha od początku do końca.

Na pierwszy ogień idzie "Ecliptykon", czyli agresywny utwór o thrash metalowym zabarwieniu. Mocne otwarcie. Dalej mamy bardziej melodyjny i przebojowy "Covenant of the Immortal", który pokazuje, że melodie też odgrywają ważną role w muzyce Idol Throne. Pisałem wcześniej o progresywności i pojawia się ona w rozbudowanym "King Amogn Jackals" czy "Falconer Cry". Obie kompozycje nastawione na wyszukane motywy, na progresywny charakter. Co za wejście gitar, perkusji mamy w "Petrified" i to jest jeden z mocniejszych momentów na płycie. W takiej stylizacji band wypada najlepiej.Tytułowy "A Clarion Call" też niezwykle nastrojowy i melodyjny. To także takie podsumowanie co tak naprawdę gra ten band i czego można się po nich spodziewać.

Idol throne idzie dalej drogą obraną na debiucie. Jeszcze do ideału brakuje i może nawet nowy album trochę słabszy od poprzednika, ale to wciąż bardzo udana mieszanka thrash metalu i power metalu. To jest materiał godny uwagi, a każdy znajdzie coś tutaj dla siebie.

Ocena: 8/10


sobota, 1 czerwca 2024

WARLORD - Free Spirit Soar (2024)


 
Pewnie nie jeden fan Warlord miał obawy co do nadchodzącego "Free Spirit Soar".  Rodziło się tyle pytań, wątpliwości. Śmierć członka muzyka, lidera grupy zawsze jest ciosem. Jedne zespoły potrafią się pozbierać i zmotywować się do działania, szukając sił do dalszego działania, a inni kończą działalność. William J Tsamis odszedł 2021r i pewnie nie jeden fan postawił krzyżyk, że wraz z śmiercią Tsamisa, umarł też Warlord. Okazało się, że nie.  W składzie pozostał jedyny członek starej ekipy tj perkusista Mark Zonder. Basista Bynoe też już był w Warlord. Skład uzupełniają gitarzyści Juris z Crystal Viper,  Pires z Auro Control klawiszowiec Jimmy Waldo z Alcatrazz, no i wokalista Giles Lavery z Dragonsclaw. Tak o to w roku 2023 Warlord otworzył nowy rozdział, a owocem współpracy tych znanych osobistości jest "Free Spirit Soar".

To jedna z tych płyt, która wywołała mieszane uczucia przy pierwszych odsłuchach. Brakowało może mi zadziorności, przebłysku geniuszu z starych płyt, nie poczułem też tej pasji i epickości z "The holy empire". Jednak kiedy posłuchałem Lordian Guard, którego też stworzył Tsamis, to zacząłem pojmować klimat i styl tej płyty. Jest melodyjnie, wręcz melancholijnie i nastrojowo. To wszystko ma taki łagodny wydźwięk, bardziej taki charakterystyczny dla rocka czy hard rocka. Ostrych riffów nie uświadczymy, ani ostrego wokalu, ale miłe dla ucha dźwięki i nastrojowe granie owszem.

Do ideału sporo brakuje, do najlepszych płyt też nie ma podjazdu, ale jakimś gniotem czy niewartościową płytą tego też nie można nazwać. Band stara się i próbuje też oddać hołd dla zmarłego kolegi i to jest godne podziwu. Wiedzieli, że wiele fanów będzie negatywnie nastawiona, a mimo to zebrali się i nagrali nowy album. "Free spirit Soar" pojawia się po 9 letniej przerwie i to kawał czasu. Jednak mieli wizje, pomysł żeby przerwać ciszę i decyzja nie była zła. Zabrakło może trochę pewności, wiary w to że może się udać.Brakuje mi też heavy metalowego pazura, mocy, bo momentami brzmi to trochę komercyjnie i zbyt łagodnie.

Na nowym albumie znalazły się dwa na nowe nagrane kawałki Lordian Guard. "Behold a pale Horse" i ta wersja Warlord jakoś bardziej mi pasuje. Jest w niej jakby więcej życia i do pracowania. Kawałek nastrojowy, stonowany, ale pełen melodyjnych partii gitarowych. Trzeba czasu, żeby przekonać się do specyficznego wokalu i lekki, łagodnych partii gitarowych. Na swój sposób ma to swój urok. Drugi utwór to zamykający "Revalation XIX" , który stawia na marszowe tempo, na epickość i ciekawie rozplanowane partie gitarowe. Też dzieje się tutaj sporo dobrego. Tylko trzeba się wsłuchać w melodie, w te ukryte smaczki. Szukając blasku dawnych lat i heavy metalowej mocy można poczuć rozczarowanie. "The Rider" brzmi to płasko, bez wyrazu, bez heavy metalowej mocy, jakby ktoś wyłączył bezpieczniki. Mimo tych wad, utwór może się podobać, bo nadrabia klimatem i melodyjnością. Singiel "Conqerors" od razu przypadł mi do gustu, może dlatego że brzmi jakby go nagrała europejska kapela grająca power metal. Niezwykle przebojowy utwór.  Ten nastrojowy klimat i takie stonowane tempo stają się atutami w "Worms of the Earth". Refren robi wrażenie. Lekkość i chwytliwy refren to plusy tytułowego "Free Spirit Soar". Heavy metal można poczuć w mrocznym "The bell Tolls". Troszkę przypominają się czasy Tony Martina w Black Sabbath. Jest w końcu dreszczyk emocji. W "Twin" można znaleźć sporo intrygujących solówek i zagrywek gitarowych. Pamiętajcie, że i tu jest lekko i nastrojowo.

Gdyby nie nazwa "Warlord" to by nie było tylko zgrzytów fanów i narzekania, że jak to tak można grać dalej bez Tsamisa. Ten album nie jest zły, bo jest dużo ciekawych melodii i podniosłych refrenów. Na na nerwy działa słabo brzmiąca sekcja rytmiczna , brak mocy, heavy metalowego pazura i nieco komercyjny wydźwięk całości. Brzmi to dość świeżo i oryginalnie, więc jakiś potencjał tam jest. Nie brzmi to jak stary Warlord, ale skreślać ich poczynania też ciężko. Bo grają dobrze i jest w tym potencjał. Dobry album, ale ostatecznie rozczarowuje, bo to już nieco inny Warlord i może zamiast bazować na nazwie, można było zacząć tworzyć nową markę, który by nie wywołała tylu różnych dyskusji. Płyta znajdzie swoich fanów.

Ocena: 7/10