Nie pierwszy raz dochodzi do zmian personalnych w szeregach Primal Fear. Ze składu zniknęli perkusista Michael Ehre oraz gitarzyści Tom Naumann i Alex Beyrodt. To właśnie z nimi zespół nagrał kilka znakomitych albumów, przyzwyczajając fanów do wysokiego, niemal niezmiennego poziomu. Teraz jednak następuje zmiana warty. Magnus Karlsson przejmuje większą odpowiedzialność i wraca na scenę koncertową, a drugą gitarę obsadza Thalia Bellazecca (znana z Angus McSix). Za zestawem perkusyjnym zasiada André Hilgers, który współpracował wcześniej z Matem Sinnerem w Silent Force.
W tym odświeżonym składzie Primal Fear nagrał swój piętnasty album studyjny, zatytułowany „Domination”, który ujrzy światło dzienne 5 września nakładem Reigning Phoenix Music. Okładka robi wrażenie i zapowiada potężny ładunek muzyczny... ale czy rzeczywiście tak jest?
Słychać tu wyraźne wpływy Judas Priest, słychać też, że to wciąż Primal Fear – dalej poruszamy się w dobrze znanej estetyce heavy/power metalu. Nie brakuje zadziornych riffów, melodyjnych refrenów i charakterystycznego wokalu Ralfa Scheepersa. Mimo tego, trudno oprzeć się wrażeniu, że forma zespołu nieco spadła – a momentami sięga wręcz najniższego pułapu w ich historii.
Stylistycznie „Domination” przypomina powrót do ery „New Religion”, ale jakość kompozycji i melodii jest niestety wyraźnie niższa. Co ciekawe, single – które same w sobie nie były wybitne – okazują się jednymi z najmocniejszych punktów tego albumu.
Thalia Bellazecca, choć technicznie sprawna i dobrze wpisująca się w klimat zespołu, nie wnosi do muzyki nic wyjątkowego. Z kolei André Hilgers daje z siebie dużo – jego gra jest dynamiczna i pełna energii, co jest jednym z nielicznych jaśniejszych elementów tego krążka.
Produkcja stoi na wysokim poziomie, brzmienie jest klarowne i mocne, ale same kompozycje pozostawiają sporo do życzenia. Są nijakie, bez wyrazu, momentami wręcz nużące. Pojawiają się przebłyski, ale dominują wtórność i przewidywalność.
Otwierający płytę „The Hunter” prezentuje się jeszcze obiecująco – dynamiczny, melodyjny, z klasycznym, „primalowym” pazurem. W podobnym tonie utrzymany jest „Destroyer”, oparty na ciężkim, riffowym szkielecie, choć sam refren nie pozostawia po sobie większego wrażenia. „Far Away” wyróżnia się energią i przyjemnym tempem, przywodzącym na myśl czasy działalności Scheepersa w Gamma Ray, lecz również i tutaj zabrakło głębszego rozwinięcia motywu.
W dalszej części albumu jakość kompozycji staje się jeszcze bardziej nierówna. „I Am the Primal Fear” to przykład utworu, który mimo interesującego riffu gubi impet w refrenie, a „Tears of Fire” czy „The Dead Don’t Die” wypadają po prostu bezbarwnie. Uwagę przyciąga „Heroes and Gods” – dynamiczny, epicki numer z podniosłym refrenem, w którym można odnaleźć echa „Black Sun” oraz nieco teatralnego rozmachu znanego z twórczości Powerwolf. To jednak wyjątek, nie reguła.
Zdecydowanie rozczarowuje instrumentalny „Hallucinations” – utwór zbędny, pozbawiony spójności i wyrazu. Długo zapowiadany „Eden”, będący najdłuższym utworem na krążku, miał być kompozycją ambitną i wielowarstwową, ale finalnie brzmi zbyt przeciętnie, zbyt bezpiecznie i niestety – zbyt przewidywalnie.
Coś ewidentnie poszło nie tak. W składzie nadal są trzy osoby, które od lat tworzyły tożsamość zespołu, a mimo to nie udało się tchnąć życia w nową konfigurację. Nowi muzycy nie dostali szansy na pełne rozwinięcie skrzydeł, a zawiódł przede wszystkim proces komponowania. Większość utworów jest przeciętna, pozbawiona iskry, a teoretycznie najlepsze fragmenty – czyli single – jedynie „ratują” całość przed kompletnym fiaskiem.
Nie da się ukryć, że odejście Alexa i Toma odcisnęło piętno na zespole. „Domination” to niestety jeden z najsłabszych albumów w dorobku Primal Fear – album, który rozczarowuje zarówno starych, jak i nowych fanów.
Ocena: 5.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz