Strony

niedziela, 31 marca 2013

GLORYHAMMER - Tales from the Kingdom of Fire (2013)

Wielka Brytania to kraj w którym power metal jako taki nie odniósł popularność na ogromną skalę, co nie oznacza, że nie ma tam kapel grających ten rodzaj metalu. Nasuwa się tutaj przede wszystkim DRAGONFORCE i poza nimi zostaje pustka. Może owy niedosyt i niedostatek power metalu na tej ziemi wypełni debiutujący w tym roku GLORYHAMMER?

O samym zespole było nieco cicho i nie był jakoś promowany ostatnim czasy z jakąś wielką pompą, jednak wzrośnie zainteresowanie nimi właśnie teraz, po wydaniu 22 marca debiutanckiego albumu, który jest zatytułowany „Tales From The kingdom of Fire”. Już sam tytuł przykuwa uwagę i zapowiada prawdziwą ucztę dla fanów epickich dźwięków, power metalu i podniosłych melodii. Pierwsze skojarzenia? RHAPSODY, FREEDOM CALL czy HAMMERFALL i wiecie co? Coś z tych zespołów można usłyszeć w muzyce powstałego w 2010 roku GLORYHAMMER. Brakuje ostatnio właśnie zespołów, które chcą grać epicki power metal, z podniosłymi melodiami, bojowym wokalem, z zapadającymi refrenami, opowiadając w swoich pieśniach o mitach dotyczących Szkocji, gdzie jest miejsce na bitwę, na smoki i inne elementy fantasy. Mamy więc kolejny powód, dla którego warto sięgnąć po debiutancki album GLORYHAMMER. Ich styl wyróżnia na tle innych power metalowych zespołów jakie ostatnio się pojawiły na rynku i z pewnością co przyciągnie uwagę nie jednego słuchacza przed odtwarzacze cd to fakt, że zespół został założony przez klawiszowca ALESTORM, a mianowicie Christoper Bowes. Nie ma może tutaj folkowego zacięcia, ale ta melodyjność, przebojowość, świetnie rozplanowane partie klawiszowe jak najbardziej tak. Christopher stworzył ciekawy zespół, w którym jest miejsce na epickość, bojowość, elementy fantasy, na melodyjność, dynamiczność i przebojowość, a także na bogate wykonanie kompozycji. Jednak GLORYHAMMER to nie tylko Christopher i pozostali muzycy też sprawiają, że całość brzmi magicznie. Thomas Winkler to wokalista świetnie pasujący do epic power metalu, bo śpiewa zarówno podniośle, ale też zadziornie i z takim dużym pokładem mocy. Maniera jego nieco przypomina HAZY HAMLET z Brazylii, ponieważ tutaj też jest takie balansowanie między operowym śpiewaniem a heavy metalowym, takim epickim. Partie klawiszowe Christophera świetnie współgrają z partiami gitarowymi Paula Templinga, który może nie jest jakimś wirtuozem gitary, ale potrafi zagrać finezyjnie, lekko, klimatycznie, trzymając się cały czas melodyjnego, epickiego charakteru. Pod względem riffów, motywów dzieje się na tym albumie całkiem sporo i wiele z tego budzi podziw. Sekcja rytmiczna też niczym tutaj nie ustępuje i są świetne galopady i urozmaicenia.

Świetna robota muzyków to tylko część pozytywnych aspektów debiutanckiego albumu GLORYHAMMER. Nie powinno nikogo zaskoczyć postawienie tutaj na mocne, soczyste, krystaliczne czyste brzmienie, które podkreśla bogate wykonanie kompozycji i różne smaczki, detale, które pojawiają się w muzyce Brytyjczyków. Do tego epicka, klimatyczna okładka, która działa niczym magnez na słuchacza i aż się prosi o zapoznanie z zawartością.

Jak przystało na epicki charakter całości, zaczyna się wszystko od epickiego „Anstruther's Dark Prophecy”, który jest znakomitym wprowadzeniem, pełnym napięcia, podniosłości, bojowej melodii i czeka się tylko na mocne uderzenie. „The Unicorn Invasion of Dundee” to kawałek energiczny, rytmiczny, przebojowy i tutaj jest i melodyjny riff, chwytliwy refren i jest to wszystko co jest niezbędne w power metalu. Znaczącą rolę odgrywa w tym wszystkim klimatyczne, melodyjne partie klawiszowe. W gitarach słychać nawet coś z MANOWAR, słychać też nieco rocka oraz przede wszystkim melodyjny power metal. Przebojowy „Angus Mcfife” melodyjnie kojarzy się z FREEDOM CALL i to tym z najlepszych płyt. Utwór wyróżnia się nie tylko pod względem melodyjności, ale także pod względem bojowego charakteru i podniosłego refrenu, który kojarzy się nieco z FREEDOM CALL i HAMMERFALL. Stonowane tempo, perkusja dająca znak jakbyśmy szli na bolę bitwy czynią „Quest For the Hammer of Glory” znakomitą pieśnią bitewną nieco w stylu MANOWAR. Power metal w stylu RHAPSODY czy STRATOVARIUS słychać w energicznym „Magic Dragon” , żywiołowym „Amulet of Justice”, czy w melodyjnym, instrumentalnym „Beneath Cowdenbeath”. Nie mogło zabraknąć romantycznej, łapiącej za serce ballady, a taką jest tutaj „Silent Tears of Frozen Princess”. Bojową, podniosłą pieśnią zagrzewającą do bitwy jest tutaj „Hail To Crail”. Skoro jest to epicki power metal to nie powinno nikogo zdziwić pojawienie się tutaj 10 minutowego kolosa w postaci „The Epic rage of furious thunder” i jest tutaj spokój, podniosłość, emocje, jest i wściekłość, szybkość i trzeba przyznać, że jest to znakomity kawałek o rozbudowanej formie z kilkoma smaczkami. Jako bonus mamy „Wizards”, który potwierdza znakomitość tego debiutującego zespołu.

Szukacie definicji epickiego power metalu? Stylu muzycznego gdzie jest melodyjny, dynamiczny, przebojowy power metal, z podniosłym i bojowym wokalem, z ostrymi, pomysłowymi partiami gitarowymi i rozpędzoną sekcją rytmiczną, gdzie króluje epicka, bojowa tematyka? Znajdziecie ją na tym albumie GLORYHAMMER. Niesamowity debiut i pokazanie jak się gra prawdziwy epicki power metal i jest to póki co jeden z najciekawszych power metalowych albumów tego roku i jeden z ciekawszych albumów epickiego metalu ostatniej dekady. Miecze w górę wojownicy metalu, pora złożyć hołd prawdziwemu dziełu epickiego power metalu.

Ocena: 9.5/10

HAMMERFORCE - Access Denied (2013)

Power metal już sam z siebie jest dość melodyjnym, radosnym i nieco słodkim metalem i mimo tego są zespoły, które jeszcze bardziej starają się podkreślić owy słodki wydźwięk. Do grona tych kapel, które przesadzają z tym elementem i które starają się łączyć power metal z symfonicznym metalem i dyskotekowymi klawiszami jest HAMMERFORCE.

Co ciekawe ten zespół pochodzący z Rosji wyrobił sobie nawet swoją markę za sprawą debiutanckiego albumu „Dice” z 2009 roku, który miałem okazję posłuchać. Już niemal od samego początku założenia tj. 2006 roku kapela obrała sobie za cel granie power metalu z elementami symfonicznymi, progresywnego metalu i nie było może to takie złe ani kompromitujące zespół, gdyby nie to, że zespół stara się zrobić z tego muzykę słodką, zbyt melodyjną i nadającą się na parkiety dyskoteki. Myślałem, że na drugim albumie zespół pójdzie nieco po rozum do głowy i zacznie grać porządny power metal i to bez tych dyskotekowych melodyjek i takiego dziecięcego charakteru i niestety, ale „Access Denied” jest swoistą kontynuacją stylu z poprzedniego wydawnictwa. Tak więc mamy ugrzecznioną, brzmiącą niczym automat perkusję, zagłuszony bas, słodkie, dyskotekowe melodie i miałki wokal Dmitriego, który zasilił zespół w 2010 roku. Gdyby tak muzycy popracowali nad sobą i swoim stylem, to może by coś z tego było. Jeżeli z tych młodych rosyjskich zespołów ten radzi sobie całkiem dobrze za granicą, bo ma swoje grono fanów.

„Access Denied” jest pełen niedociągnięć i lista ta zaczyna się od właśnie muzyków. Wokal może i taki typowy dla gatunku, ale bez wyrazu, bez ikry, bez polotu i taki bez mocy. Dalej mam zastrzeżenia do tego co wygrywa duet gitarzystów Kapralov/Mamev, który stawia na melodyjność, pomijając zadziorność, ten metalowy pazur co jest ogromną ujmą dla tego wydawnictwa. Klawisze mają swoje przebłyski, ale Nikita za bardzo chce tutaj stawiać na dyskotekowy charakter melodii co jest największym minusem i skazą tego albumu jak i zespołu. Kompozycje może też pod względem wykonania nie powalają i do tego ten chaos w niektórych momentach, ale jest tez kilka pozytywów jak soczyste, solidne brzmienie i kilka ciekawych melodii, które daje się nawet wysłuchać.

Materiał nie jest tutaj jakoś przydługawy, ani zapchany dużą liczbą kompozycji, co można uznać ze swego rodzaju plus. Otwierający „I Am I” nie ukazuje jeszcze w pełni dyskotekowy charakter, bo jest tutaj nieco progresywnego charakteru i trochę symfoniki, ale czy tak brzmi przebój, czy jest to utwór, który zapada w pamięci? No właśnie nie. Słodki power metal bije po uszach w „Templates For All” i nie sądziłem że można grać jeszcze słodszą odmianę power metalu niż FREEDOM CALL. Dobrze nawet wypada kawałek „Wasted” przynajmniej pod względem melodii, bo wykonanie i cała reszta to już inna bajka. Jest dość ciekawy klimat i mniej tych dyskotekowych melodii i więcej power metalu. Melodyjny jest „Mass Media”, ale też bardzo słodki i nieco chaotyczny. Słuchając „Fugitive” zastanawiałem się czy to jeszcze heavy metal czy jakieś techno? I niestety ale jest tutaj pełno takich zgrzytów i nawet ballada „Reflections” nie powala pomysłem czy też wykonaniem. I niestety, ale ciężko tutaj pochwalić za coś, bo całościowo żaden utwór nie zapadł i tylko nie które melodie, co i tak należy uznać za sukces.

Czy jest to metal? Czy HAMMERFORCE zaliczyć do power metalu, czy może jakiejś odmiany techno? Sam już nie wiem, bo jest to jedyny zespół jaki znam, który tak przesadza ze słodkością, klawiszami w stylu dyskotekowym i wciąż nie zachwyca mi ich styl, to co grają. Może, gdyby było tutaj więcej metalu, więcej ognia, więcej pazura, a mniej ugrzecznionego metalu dla dzieci to brzmiało by to nieco lepiej i zyskałoby większe grono słuchaczy? Nie przekonuje mnie nowy album HAMMERFORCE i raczej jest to jeden z najgorszych albumów jaki słyszałem w tym roku.

Ocena: 2/10

MENTHRASS - Dark Passenger EP (2013)

„Cudze chwalicie a swojego nie znacie” to tekst, który można odnieść niemal do każdej dziedziny naszego życia, a mi to zdanie się nasuwa w przypadku młodego zespołu thrash metalowego prosto z Katowic, który się zwie MENTHRASS. Oczywiście kto o nich tam słyszał? Młodzi, jeszcze nie wyrobili sobie marki, jeszcze nie są znani, nie grają takiej liczby koncertów co zagraniczne wielkie gwiazdy, ani też nie mają tyle albumów na koncie. Jednak czy to decyduje o poziomie danej kapeli? Czy magiczna nazwa to wyznacznik profesjonalizmu? Czy może liczy się szczerość, chęć grania, czerpanie radości z tego?

Nie wnikam w naszą rodzimą scenę metalową, a to z tych względów że zazwyczaj nie ma czego szukać, albo najzwyczajniej w świecie nie odpowiada mi forma grania metalu przez nasze zespoły metalowe. Kiedy dostałem propozycję zapoznania się i napisania recenzji MENTHRASS jakoś nie skakałem z radości, a jednak postanowiłem dać im szansę i wiecie co? Ten młody zespół z Katowic, który powstał w 2008 roku ma potencjał i może spokojnie rywalizować z innymi młodymi zagranicznymi kapelami, może podbijać świat. Dobry wyborem na język przekazu kompozycji okazał się język angielski, który poszerzy grono słuchaczy i zapewni zespołowi możliwość rywalizowania na arenie międzynarodowej. Mimo pewnych zawirowań w działalności zespołu, mimo pewnych zmian składu doszło w końcu do zarejestrowania pierwszego konkretnego materiału w postaci Epki o nazwie „Dark Passanger”, który ujrzało dość nie dawno światło dzienne. Zespół nie ma się czego wstydzić, a my rodacy możemy być dumni, że ktoś ma jaja zmierzyć się z zagranicznymi zespołami, nie wstydząc się niczego.

„Dark Passanger” to wydawnictwo na miarę zagranicznych wydawnictw, które cechują się dopracowaniem, ciekawą, klimatyczną okładką, drogim i soczystym brzmieniem, czy też dobrze wyważonym materiałem. Thrash metal powinien charakteryzować się agresją, mocnym, zadziornym wokalem, ostrą pracą gitar, mocną sekcją rytmiczną i dynamicznością. To wszystko znajdziemy na mini albumie tego Katowickiego zespołu i to na wysokim poziomie. Stylistycznie nie ma rewolucji, bo jest to granie jakiego pełno na rynku, granie gdzie słychać wpływy niemieckiego i amerykańskiego thrash metalu, granie, gdzie słychać coś z EXODUS, MEGADETH czy OVERKILL i choć jest to granie nieco wtórne i znane nam wszystkim to jednak w połączeniu z nowoczesnym brzmieniem i patentami bardziej współczesnymi sprawia, że to wszystko brzmi mocarnie i energicznie. Jest to thrash metal na miarę naszych czasów.

Trzeba potrafić zapaść w pamięci, aby przetrwać, aby zaistnieć i zyskać grono fanów i muszę przyznać, że wyczyny młodych muzyków zapadają w pamięci. Wokal Mjodka jest odpowiedni do takiego grania, bowiem słychać agresję, zadziorność i pazur. Nie ma jakiegoś ugrzecznienia ani kiepskiej techniki, która odsiewa na samym starcie. Olo i Dymek są odpowiedzialni za całą tą gitarową łupaninę, tą demolkę i kładą oni nacisk na agresję, na ostry wydźwięk partii i dopiero potem gdzieś liczy się w tym wszystkim melodyjność. Nie można odmówić duetowi zgrania i niezłej techniki. No do tego wszystkiego mocna, żywiołowa i energiczna sekcja rytmiczna, która zapewnia całości odpowiedniej mocy, czy dynamiki. Nie zawiodą was, tak jak i materiał, który został przez nich zarejestrowany.

Niby znajdziemy tutaj tylko 4 utwory, ale godne uwagi i siejące ogromne zniszczenie. Szybkość, agresja, charakterystyczne zwolnienia i przebojowy refren to cechy otwierającego „Paindrops”. Więcej melodii wdziera się w agresywny i urozmaicony „(in) Sanity” i dalej jest jeszcze lepiej, bowiem pojawia się rasowy, chwytliwy, przebojowy kawałek „Have Fun”, który w rzeczy samej zapewnia niezłą rozrywkę i tutaj może jedynie nieco drażni śpiewanie Mjodka w niskich rejestrach, bo to nie jest jego mocną stroną. Całość zamyka klimatyczny i nieco bardziej stonowany „Faustian Bargain” i nie ma tutaj wypełniaczy.

Jednak można w naszym kraju nagrać coś na poziomie światowym, coś co ma w sobie agresję. Lekki szok przeżyć można, że o to taki młody zespół, który właśnie dopiero zaczyna przygodę z muzyką na poważnie już taki poziom prezentuje. Co będzie dalej? Czas pokaże, a ja mam jednak cichą nadzieję, że w przyszłości o tym zespole z Katowic będzie głośno.

Ocena: 7.5/10

sobota, 30 marca 2013

ULTRA - VIOLENCE - Privilage to overcome (2013)

Wypływ debiutanckich kapel metalowych, zwłaszcza thrash metalowych w tym roku jest spory i jest naprawdę w czym wybierać. Dla fanów thrash/ speed metalu jest LOST SOCIETY, czy też LEGACY, dla fanów brutalnego thrash metalu w stylu SODOM czy MORBID SAINT jest DEATHSTORM. Wszystkie te kapele to debiutanci i do tego grona można dopisać kolejny zespół, a mianowicie włoski ULTRA – VIOLENCE, który obrał drogę technicznego thrash metalu, w którym jest miejsce, na agresję, na brutalność, na melodie i również na urozmaicenie. 29 kwietnia nakładem wytwórni Punishemnt 18 Records ma się ukazać debiutancki album „Privilege to overcome” i będzie to prawdziwe święto fanów thrash metalu. Dlaczego?

Wyobraźcie sobie kapelę, młodą, która została założona w 2009 roku, która zapatrzona w najlepsze kapele thrash metalowe lat 80/90 typu XENTRIX, KREATOR, MEGADETH, czy DESTRUCTION stara się oddać klimat tamtych lat, oddać agresję i charakter, dopracowanie, a także tworzenie kompozycji, jednocześnie nie idąc na łatwiznę i kopiując wszystko, stając się marną kopią, czy też cover bandem. Wyobraźcie sobie kapelę, która jest głodna sukcesu, która potrafi grać agresywnie,bardzo technicznie, melodyjnie, rytmicznie, która wie co to stary, dobry trash metal, kapelę która ceni sobie dopracowanie, dbanie o szczegół i która potrafi nagrać znakomity album na miarę wielkości starych kapel. To jest właśnie ULTRA- VIOLENCE, który łączy przeszłość ( lata 80/90) z teraźniejszością. Choć są właśnie nawiązania do lat 80/90 w postaci klimatycznej okładki Eda Repki, która nasuwa same klasyki gatunku, aranżacji, które przemycają stare sprawdzone patenty jak agresja, techniczne granie, czy też melodyjność, to jednak słychać że jest to thrash metal naszych czasów z mocnym brzmieniem, które jest soczyste, czyste i takie z najwyższej półki i pomysłami zespołu, które sprawiają że jest to jeden z najlepszych thrash metalowych albumów z jakimi miałem ostatnio styczność. Nie jaki LEGACY ujął mnie melodyjnością i speed metalową formułą, zaś włoski ULTRA- VIOLENCE ujął mnie dynamiką, agresją, aranżacjami i talentem muzyków. Wokalista Loris Castiglia to człowiek na odpowiednim miejscu, bowiem ma brutalność w głosie, a także zadzior, który jest tak tutaj pożądany. Prawdziwy thrash metalowy wokal, bez jakiś udziwnień i dziwaczniej maniery. Wraz z gitarzystą Andrea tworzą duet, który pokaże jak powinien brzmieć thrash metal naszych czasów. Może nie ma w tym nic oryginalnego, to jednak szczęka opada pod wpływem energii jaka wydobywa się z tych partii gitarowych, pod wpływem agresji, rytmiki, techniki, pomysłowości i samego wykonania. Szok tym większy, że tak grają muzycy, którzy są debiutantami. Jednak podczas słuchania nie ma owej amatorszczyzny, jest dopracowanie, doświadczenie i wiele symptomów, które można by przypisać jakieś legendzie thrash metalu. Wracając do muzyków nie można zapomnieć o perkusiście Simonie Verre, który dał bodajże najlepszy popis umiejętności na tym instrumencie jaki słyszałem w tym roku. Ach ta moc, ta energia, to uderzenie, to urozmaicenie – prawdziwa magia. Na koniec warto wspomnieć o basiście Robercie Dimasi, który nadaje całości klimatu, głębi, co znakomicie słychać w krótkim „You're Dead” i to jest to.

Mogłoby się wydawać, że godzinny materiał w przypadku thrash metalu to dużo, że może to zanudzić słuchacza, a 13 utworów to zbyt dużo jak na ten rodzaj metalu. Gdyby to był zespół, która grałby w kółko to samo, bez zapału i pomysłu to z pewnością wiało by nudą, ale to jest ULTRA- VIOLENCE a oni wiedzą jak zabawić słuchacza, czym go zainteresować. Mocne otwarcie w postaci „Spell Of The Moon” przyprawia o dreszcze i trzeba oddać pokłon, bo dawno nie słyszałem w thrash metalu takiego kopa, ognia, agresji, dopieszczenia. Debiut LEGACY zrobił równie ogromne wrażenie, ale to jest nieco inny kaliber, bardziej speed metalowy, a tutaj no cóż jest czysty i agresywny thrash metal. „L.F.D.Y” to utwór, który porywa słuchacza dynamiką, ale również zadziornym, chwytliwym motywem. Jak się dobrze wsłuchacie to usłyszycie ten mocny bas, który wraz z dynamiczną perkusją tworzy mocną sekcją rytmiczną i nie wiem, czy nie najlepszą w tym roku. „Order of Black” nieco bardziej stonowany, bardziej urozmaicony, bardziej zakręcony, ale wciąż jest mocarnie i nie ma wałkowania w kółko tego samego. Melodyjna solówka i z taką finezją odegrana zostaje w „Stigmitized Reality”. Ciężar i przebojowość daje o sobie znać w „Restless Parasite”, dynamicznym „Turn into Dust”, czy melodyjnym „The Beast Behind you're back”. Nie ma łojenia w kółko tego samego i jak wspomniałem jest urozmaicenie i tego znakomitym dowodem jest spokojna, instrumentalna ballada w postaci „When Future & Past Collide” , czy też dwa kolosy w postaci „The Voodoo Cross” gdzie zespół ociera się o heavy/doom metal, czy „Ride Across the storm”, który ma coś z black/death metalu.

Nie tylko doświadczone zespoły stać na nagranie materiału, które można nazwać arcydziełem, znakomitym albumem, który wzbudzi zainteresowanie i zbierze pozytywne opinie. Ten rok 2013 pokazuje, że młode zespoły są głodne sukcesu i chcą również dorosnąć do miana gwiazd, legend, też chcą nagrać zajebiste albumy o których będzie się gadać latami, które za parę lat będzie można uznać klasyką gatunku. Włoski ULTRA- VIOLENCE nagrał znakomity album thrash metalowy, który potwierdza, że młodzi debiutanci też są wstanie nagrać coś na wysokim poziomie, co niszczy konkurencję jednym uderzeniem. Poza LEGACY, który miał formułę speed/thrash metalową na wyróżnienie w tym roku zasługuje z pewnością ULTRA – VIOLENCE i rośnie nam nowa młoda gwiazda thrash metalu. Płyta dopieszczona pod każdym względem i nawet zadbano o zajebistą okładkę w starym klasycznym stylu, autorstwa Repki. Jakieś wątpliwości? Zespół je rozwieje za sprawą świetnego materiału! Gorąco polecam, bo jest to prawdziwa perełka.

Ocena: 10/10

DEATHSTORM - As Death Awakes (2013)

Czy thrash metal w stylu kapel KREATOR, MORBID SAINT, SODOM czy CORONER może kojarzyć się z Austrią? Czy kapela z tamtego rejonu jest w stanie w pełni oddać charakter, agresję, klimat tamtych formacji? Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie. Jednak wątpliwości i wszelkie niedowierzania rozwiewa debiutujący w tym roku austriacki zespół thrash metalowy DEATHSTORM.

Kto by pomyślał, że kapela, która debiutuje, która właśnie wydaje swój pierwszy album, kapela która powstała w 2010 na austriackiej ziemi będzie wstanie nagrać dzieło godne takich formacji jak SODOM, KREATOR czy MORBID SAINT? Nawet przez myśl mi to nie przeszło, a najlepsze jest to, że właśnie debiutancki album „As death Awakes” brzmi jak album doświadczonej kapeli, która gra thrash metal od kilku lat, że gra już od lat 80/90. Dopracowanie, wyczyny muzyków, czy też same kompozycje w żaden sposób nie przypominają nie wyraźnego debiutu młodziaków, którzy nie wiedzą czego chcą i którzy nie wiedzą jak zadowolić słuchacza. Tutaj mowa o znakomitym thrash metalu, który nasuwa głównie niemiecką scenę thrash metalową lat 80/90, a także nieco amerykańską. Stylistycznie, kompozytorsko czy pod względem całości debiutancki album austriackiej formacji niczym się nie wyróżnia, bo takich płyt było pełno, jest pełno i wciąż będzie. Nie ma w tym oryginalności to na pewno i raczej można doszukiwać się wtórności, wykorzystania oklepanych motywów, czy aranżacji, które można bez problemu wyłapać w starych albumach SODOM, KREATOR, czy MORBID SAINT. Oczywiście nieco umniejsza to albumowi, zespołowi, ale któż dzisiaj gra odkrywczo, zwłaszcza z młodych kapel? Mało kto i w tegorocznym thrash metalowym światku słyszałem płyty, które nawiązywały w mniejszym bądź większym stopniu do thrash metalu z lat 80 i 90. Większość tych płyt nastawiona jest na melodie, dynamikę, speed metalowe łupanie, zaś DEATHSTORM stawia na agresję, brutalność, złowieszczy wydźwięk, techniczne granie, na ostre, bezkompromisowe, nie okiełznane partie gitarowe, rozpędzoną, szaloną sekcję rytmiczną i brutalny wokal będący na pograniczu thrash / death metalu.

Wokal Maca jest tutaj dość taki barbarzyński, brutalny i nasuwa się stary SODOM czy KREATOR z „Endless Pain”. Jest on specyficzny, ale świetnie współgra z rozpędzoną, energiczną, nieco chaotyczną sekcją rytmiczną i wyczynami gitarzysty Ferla, który stroni od słodkich, prostych melodii, które mają charakter komercyjny, tudzież słodki. To wszystko brzmi jak stary, naturalny, agresywny, ocierający się o death metal thrash metal nasuwający lata 80 czy 90. Znakomite logo, klimatyczna okładka, muzycy, czy też kompozycje to aspekty, które jak najbardziej nasuwają owe czasy.

Dobrym rozwiązaniem było postawienie na krótki i zwarty materiał, który zawiera osiem kompozycji trwających 35 minut. Poza rozbudowanym i melodyjnym instrumentalnym kawałku „Nabelhexe” nie ma tutaj jakiś większych przejaw urozmaicenia i właściwie cała reszta to prawdziwa, ostra, agresywna łupanina, może nieco chaotyczna, może nieco na jedno kopyto, ale potrafi dostarczyć sporo emocji. Klimat grozy daje o sobie znać w otwierającym „Awakening of The Dead”. Nieco więcej stonowanego tempa, nieco więcej ciężaru można wyłapać w „Red Blood Spillage”. Pod względem dynamiki z pewnością wyróżnia się rytmiczny „Prepare For the Slaughter”, zaś „Await the edged blades” to najdłuższy utwór na płycie. Moim ulubionym kawałkiem pozostał melodyjny „Vision of death”, który wyróżnia się na tle tej nieco chaotycznej momentami łupaniny.


Mimo pewnych niedociągnięć jak choćby lekki chaos, czy granie nieco na jedno kopyto, wciąż to co zaprezentował DEATHSTORM na swoim debiutanckim album należy uznać, za mocny, solidny thrash metal, który jest agresywny, pozbawiony power metalowych melodii czy słodkości. Jest tutaj wszystko co powinien mieć thrash metalowy album, jest agresja, brutalny wokal, rozpędzona sekcja rytmiczna i złowieszcze utwory. Może nie jest to najlepszy album thrash metalowy roku 2013, ale z pewnością jest godny uwagi, zwłaszcza jeśli lubi się twórczość SODOM, MORBID SAINT, czy KREATOR. Polecam!

Ocena: 7/10

piątek, 29 marca 2013

GUNS OF GLORY - On The Way to Sin City (2013)


Uwagę fanów rocka w tym roku z pewnością przykuły takie tuzy jak KROKUS, VOODOO CIRCLE, czy PINK CREAM 69. Dochodzi do tego nowy album SIN CITY czy PRETTY MAIDS i oczekiwanie na nowy AIRBOURNE i w tym całym zgiełku mogła co niektórym nie postrzeżenie przelecieć premiera debiutanckiego albumu fińskiego zespołu GUNS OF GLORY. Czyż nie? Ale nie dziwi mnie, bo zespół nie był jakoś promowany, jakoś nie było o nim głośno, a szkoda, bo o dziwo ten nikomu nie znany band nagrał solidny, melodyjny, przebojowy album, który jest nie lada gratką dla fanów twórczości MOTORHEAD czy AC/DC.


Idea założenia zespołu grającego mocnego hard rocka, z dużą dawką radości, przebojowości, mocnego kopa zrodziła się w muzykach z GUNS OF GLORY w 2010 r. Pracę nad debiutanckim albumem początkowo dały demo w 2011 i teraz w 2013 już mamy pełnometrażowy album „On The way to Sin City”. Zamiary i cel zespołu można odczytać z pierwszych widocznych detali, które zapadają w pamięci nim odpali się jeszcze płytę. Nazwa zespołu, okładka z amerykańskim autem i takim klimatem nasuwającym również lata 80, kiedy heavy metal rósł w siłę. Jest więc w muzyce GUNS OF GLORY na hard rockowe granie w stylu MOTORHEAD, KROKUS czy AC/DC, ale też na nieco heavy metalu tak jak ma to miejsce w „Don't Fool With The Guns” gdzie mamy do czynienia z miksem JUDAS PRIEST i MOTORHEAD. Okładka i nazwa zespołu nie wiele mówią i co niektórych mogą odstraszyć, tudzież nie zainteresować, dlatego warto zagłębić się w sam album,żeby się przekonać o tym, że mamy do czynienia z naprawdę znakomitym albumem zawierającym hard rockową nutę.

Nie ma tutaj mowy o nudnych, smętnych kawałkach, które denerwują komercyjnym wydźwiękiem, nie ma słabych melodii, czy motywów, które irytują. Jeżeli szukacie energii, chwytliwych melodii i rockowych refrenów, które nadają się na imprezę jak i na samotne słuchanie to znajdziecie to na albumie fińskiej formacji. „El Saviour” bije z tego utworu już radość zgrania, przyjemna melodia, zadziorność niczym z płyt MOTORHEAD, LORDI czy AC/DC. Chwytliwy refren i prosta, zapadająca w pamięci melodia to cechy, które będą się przewijać przez cały album. Drugi utwór to „Im glade you're gone” , który promował album i do którego nakręcono klip. Pojawia się tutaj akustyczna gitara i nieco spokojniejsze tempo, jest również lekkość, ale to wciąż solidny rock. Przebojów też nie brakuje i to potwierdza „Drive By Lover”, który nasuwa twórczość AC/DC, czy KROKUS, zaś wokal Pete'a nasuwa manierę i zadzior wokalistów MOTORHEAD i LORDI. Szybki rock'n roll w stylu starego AC/DC uświadczymy w „Whiskey Girls”, który jest kolejną perełką. Era „For Those About to Rock” daje o sobie znać w stonowanym i nieco spokojniejszym „Sister of Sin”. Ostrzej, szybciej, agresywniej jest w „Rock'n load” czy energicznym, melodyjnym „Never Stop (That's Rock N Roll)”, który zamyka cały album.

Przebój goni przebój, a album kipi pozytywną energią i zapewnia niezłą rozrywkę, a przecież o to chodzi w rock'n rollu, czy hard rocku. Nie znana mi dotąd kapela nagrała porządny album z chwytliwymi kawałkami, które zapadają w pamięci. Fani KROKUS, AC /DC czy MOTORHEAD będą zadowoleni, zwłaszcza jeśli odniesień do samych zespołów jest całkiem sporo. „On the way to Sin City” jest dopracowany przemyślany nie tylko w sferze kompozytorskiej, ale również brzmieniowej, co jest oczywiście na plus. Charyzmatyczny wokalista, zgrani gitarzyści, którzy stawiają na szaleństwo, energiczność i dobrą zabawę, czy mocna sekcja rytmiczna to cechy, które też pozwalają wyróżnić ten zespół na tle innych i zaliczyć ich do grona tych co nagrali w tym roku udany album, na który warto zwrócić uwagę, zwłaszcza jeśli jest się wielkim fanem hard rocka.

Ocena: 8/10

czwartek, 28 marca 2013

LOST SOCIETY - Fast Loud Death (2013)

Za każdym razem głośno jest o tych znanych i wielkich zespołach thrash metalowych, a nieco ciszej o mniej znanych, czy też debiutujących. Słuchacze baczniej przyglądają się promocji np. MEGADETH, SODOM czy innych formacji znanych i lubianych, aniżeli młodzikami, którzy promują swój debiutancki album. Zainteresowanie fińskim zespołem LOST SOCIETY początkowo nie było jakoś wielkie, bo co może nagrać fiński zespół? Czy może nagrać album solidny, mocny, który wzbudzi takie zainteresowanie co albumy kapel znanych?

Warto zaznaczyć, że wytwórnia płytowa Nuclear Blast, do której przy należy młody zespół zadbała o marketing i promowanie młodej kapeli. A to na różnego stronach internetowych poświęconych muzyce metalowej, a to w gazetach i trzeba przyznać, że gdzieś tam przykuli uwagę. Jednak nikt wobec nich nie miał żadnych oczekiwań, wymagań, wszyscy oczekiwali mocnego uderzenia i dostali to, a nawet coś więcej. Założona w 2010 roku kapela po wydanym demie w 2011 postanowiła w końcu wydać swój debiutancki album „Fast loud Death”, który jest znakomitym dowodem, że mimo braku doświadczenia i silnej konkurencji można nagrać znakomity album w kategorii thrash metal. Jaki styl ten młody zespół preferuje? Z kogo najwięcej czerpią? To co gra LOST SOCIETY można śmiało sklasyfikować jako thrash/speed metal, w którym słychać inspiracje niemieckim i amerykańskim thrash metalem. Słychać patenty znane z innych znanych zespół, które grają thrash metal od momentu, kiedy muzyków LOST SOCIETY nie było na świecie. SODOM, DESTRUCTION, MEGADETH, czy ANTHRAX to takie zespoły jakie się nasuwają, ale słychać tu o wiele więcej.

Na czym polega sekret udanego albumu mało znanego zespołu, który właściwie rozpoczyna na poważnie swoją karierę z thrash metalem? Przede wszystkim prosta, konkretna formuła, w której nacisk kładzie się na ostre riffy i solówki wygrywane przez Elbanna/ Lesonen, którzy w dużej mierze w pierwszej kolejności stawiają na agresję, szaleństwo, dynamikę, a potem dopiero melodyjność. To co nadaję też całej płycie jak i zespołowi atrakcyjności i nadaję szorstkości, a także nieco naturalności to z pewnością wokal Samiego Elbanna, który stawia na agresywne wrzeszczenie i zadziorność. Znaczącym elementem jest tutaj oczywiście mocna, rozpędzona sekcja rytmiczna, która nadaję całości energiczności, mocnego kopa i o tym najlepiej przekonuje promujący album „Kill(Tose who oppose me)”.

LOST SOCIETY nie tylko czerpie z kapel grających w latach 80/90, ale również starają się jak najbardziej zbliżyć do twórczości kapel z tamtych lat i tutaj już nie tylko kawałki sprzyjają temu zjawisku. Nawet brzmienie, które nasuwa klasyczne albumy, takie będące na pograniczu surowizny i czystości, soczystości, czy też w końcu okładka autorstwa Repki odgrywają znaczącą rolę w nawiązywaniu zespołu do klasyki gatunku.

Zespół w przeciwieństwie do innych kapel gra konkretnie, nie zanudza długimi utworami i stawia na krótkie i energiczne kawałki. Całość trwa 35 minut, co sprawia, że album nie zanudza. Znajdziemy tutaj 13 agresywnych kompozycji utrzymanych w dość przewidywalnej, oklepanej, dynamicznej formule, ale zdaje to tutaj swój egzamin. Na co warto zwrócić uwagę zwłaszcza? Z pewnością na otwierający „NWL”, który łączy w sobie urozmaicenie, lekki progresywny zaciąg ANTHRAX z technicznym graniem MEGADETH. „Thrash All over You” zachwyca melodyjnością, rozpędzony „Bitch Out my way” zapada w pamięci pod względem urozmaicenia, złożonej formuły, nieco rock'n rollowy klimat i chwytliwy refren nadają mu ciekawego wymiaru. Szybki i techniczny „Lead Through The Head”, czy energiczny „Braindead Metallhead” dostarczą wam sporo emocji i przypomną jak powinien brzmieć agresywny, techniczny, dynamiczny thrash metal w starym stylu. Reszta dotrzymuje kroku tym utworom i z pewnością nie zawodzą w żaden sposób.

Thrash metal ma się całkiem dobrze i w tym roku pojawia się kolejny zacny album thrash metalowy na który warto zwrócić uwagę. Bardzo udany debiut fińskiej formacji, która udowadnia, że można grać wtórnie, wykorzystywać oklepane motywy i patenty, a mimo to zachwycać i robić spustoszenie. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10

wtorek, 26 marca 2013

HIGHLORD - The warning After (2013)

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych kapel power metalowych na włoskiej scenie metalowej jest też z pewnością HIGHLORD, który istnieje od 1998 roku i który ma na swoim koncie 7 albumów, z czego ostatni wyszedł kilka dni temu. Czy „The Warning After” dorównuje melodyjnemu „The death Of artists” z 2009 roku? Czy jest to album, który zaskakuje, niszczy?

Ta włoska formacja zawsze słynęła z solidnego grania melodyjnego heavy/power metalu z elementami progresywnego metalu i zawsze grali na średnim poziomie i ciężko było o album niszczący pod względem brzmienia, kompozycji, czy wyczynów muzyków. W tej kwestii nie wiele się zmieniło, bowiem muzycy dalej robią to co do nich należy. Starają się, zwłaszcza gitarzysta Stefano, który stara się urozmaicić materiał, stara się dać stylowi grupy nieco ciężaru, jednak większego wrażenia to nie robi. Brakuje lekkości, pomysłowości, ale cóż HIGHLORD nigdy w tym nie był dobry. Mocnym atutem zespołu zawsze był wokalista Andrea Marchisio, który ma coś z Kiske i innych znanych power metalowych śpiewaków. Jeżeli mowa już o muzykach, to na pewno trzeba wspomnieć, że na „The warning After” gra nowy basista Daniele Veronese oraz klawiszowiec Emanuele Salsa i spisują się całkiem dobrze. Poprzedni album kipiał energią, ciekawymi melodiami, dobrym wykonaniem kompozycji, pomimo że nie było to jakieś arcydzieło, tylko solidny album power metalowy. Niestety , ale „The Warning After” już tym nie zachwyca i jest tutaj dużo słabych, mało wyraźnych utworów, które nie wyróżniają się niczym specjalnym. Chaos, kiepskie melodie, niezbyt ciekawa konstrukcja, niezbyt udane wykonanie, a przede wszystkim brak pomysłów na kompozycje o to co nas spotka na nowym albumie włoskiej formacji.

Co kryje się pod tą miła dla oka okładką? 10 kompozycji, w miarę zróżnicowanych, jednak niezbyt równych i przez co album ma lepsze i gorsze momenty i tych drugich jest znacznie więcej. Już otwierający „Tonightmare” jest sztuczny, bez energii, bez klimatu, bez pomysłu i nie wróży niczego dobrego. „The Google” mirror” miał być ciężki i progresywny w zamyśle i coś nie do końca wyszło. Następny utwór tj „Brother To The end” pokazuje, że zespół nie ma pomysłu na dłuższe kompozycje i wydłużanie na siłę okazało się kiepskim rozwiązaniem. Do grona dobrych kompozycji można w sumie zaliczyć dynamiczny „Standing in The rain”, melodyjny „No more Hereos”, czy przesiąknięty DEEP PURPLE „In this Wicked World”. Zamykający „Arcade warriors” też jest całkiem przyzwoitym utworem z zachowaniem melodyjnego charakteru. Reszta utworów nie wyróżnia się niczym specjalnym i raczej nudzi swoim spokojniejszym wydźwiękiem.

Lata płyną, przybywają kolejne płyty włoskiej formacji HIGHLORD nie zmienia się za to styl kapeli i ich poziom grania owego heavy/power metalu. Jednak zespół wyrobił sobie markę i ma swoje nie małe grono fanów, słuchaczy, ale mnie wciąż oni nie zachwycają i nowy album tego faktu nie zmienił. Jest parę przebłysków jak choćby „Arcade warriors”, ale całość jest nie dopracowana i brak ciekawych pomysłów, atrakcyjnych melodii i czegoś co by przykuło uwagę. Niestety, ale nie jest to płyta którą można polecić z czystym sercem.

Ocena: 4/10

poniedziałek, 25 marca 2013

CULT OF FOX - Angelsbane (2013)

W tym roku heavy metal obdarował nas naprawdę świetnymi albumy i wystarczyć tylko spojrzeć na nowe wydawnictwa SAXON, ENFORCER czy ATTACKER, żeby się przekonać o tym stanie rzeczy. Jednak na tym nie kończy się, bo wychodzą kolejne jakże udane albumy z muzyką heavy metalową i znakomitym tego przykładem jest nowy album CULT OF FOX zatytułowany „Angelsbane”, który ma się ukazać w kwietniu. Dzięki współpracy z wytwórnią Rock It up Records miałem możliwość wcześniejszego zapoznania się z tym krążkiem i swoje odczucia, przemyślenia postaram się umieścić w niniejszej recenzji.

Zanim skupię się na samym albumie chciałbym nieco przybliżyć wam sam zespół. CULT OF FOX to szwedzki zespół heavy metalowy, który został założony w 2007 roku i w tym samym roku zaprezentował swoje pierwsze demo w postaci „Kitsunetsuki”. Rok później pojawiło się kolejne demo, a mianowicie „The Power we Serve” i w 2011 roku zespół wydał swój debiutancki album „A vov of vengeance” i po dwóch czas na nowy krążek, z nową porcją heavy metalu, energicznego, z mocną, techniczną sekcją rytmiczną, mrocznym klimatem, ostrymi, drapieżnymi partiami gitarowymi Erika Walberga, który łączy finezję, lekkość, melodyjność z ciężarem i drapieżności, czy też z wyróżniającym się specyficznym wokalem Magnusa Hultmana.

„Angelsbane” to album, który zbudowany jest w oparciu o powyższe elementy i piętnuje je z znakomitym skutkiem. One przyczyniają się w pewnym stopniu, że ten album zasługuje na uwagę fanów heavy metalu. Drugi album szwedzkiej formacji jest bardziej dopracowany zarówno od strony technicznej jak i kompozytorskiej. Brzmienie nieco przybrudzone, z nieco mrocznym klimatem, ale również bardzo solidne i dopieszczone pod względem detali. Pod względem kompozytorskim album też brzmi znacznie ciekawej niż poprzednik. Kompozycje bardziej dopracowane, bardziej dojrzałe, energiczne, ostre i oddające to co najlepsze w heavy metalu. Jaki rodzaj heavy metalu zespół preferuje? Jakie wpływy usłyszymy? Z czym się kojarzy muzyka zawarta na drugim albumie? Cóż wszystkie pytania sprowadzają się do takich kapel jak PORTRAIT, IN SOLITUDE, ICED EARTH, czy MERCYFUL FATE i fani tych kapel z pewnością będą zainteresowani tym wydawnictwem. Jak ktoś nie jest dalej zainteresowany, to może goście w postaci Christian Lindell (PORTRAIT), Kenneth Jonsson (TAD MOROSE, TORCH), czy Mattias Nilsson (SOILWORK) kogoś przekona do zapoznania się z tym wydawnictwem?

Jak wspomniałem wcześniej szwedzki zespół nagrał album bardziej dojrzały pod względem kompozycyjnym i czas się skupić na tym co zawiera „Angelsbane”. Mocne uderzenie na otwarcie albumu? Czemu nie i „Angelsbane” jest ciężki, mroczny, stonowany, z wyraźnymi wpływami MERCYFUL FATE i nawet wokalista czasami stara się piszczeć niczym King Diamond. Wokalista Magnus ma ciekawą manierę, taką dość specyficzną, może nie powala pod względem techniki, ale ma sobie to coś, co go wyróżnia, co nadaję całości odpowiedniego wymiaru. Nieco szybciej, bardziej melodyjniej jest w „Nine Ones”, który podkreśla jak biegle przechodzi między motywami gitarowymi Erik Walberg, który stara się połączyć ciężar heavy metalu z finezją i lekkością rocka, co przykuwa uwagę. Do tego jego gra jest bardzo dobra zarówno pod względem rytmiki,jak i techniki. Ta lekkość, pomysłowość gitarzysty daje się w znaki w kolejnych utworach, w tym i „Throne Of Skulls” świetnie to ukazuje, a nawet potwierdza fakt, że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem przeboju. Nie zabrakło też epickiego kawałka, przesiąkniętego true heavy metalem w stylu MANOWAR, z równie bojowym charakter i „Rising Flames” to prawdziwa perełka. Ocieranie się o power metal też tutaj występuje co słychać w energicznym „Ready For Eternity” i jest to dowód na to, że zespół potrafi być elastyczny i potrafi nieco urozmaicić materiał w obrębie ostrego grania. Dla fanów łagodnych dźwięków, spokojnego tempa i rockowych, ciepłych melodii jest klimatyczna ballada w postaci „Winter came Silent” , który jest popisem talentu gitarzysty, który wygra bardzo miłą dla ucha solówkę, która zbudowana jest na lekkości i finezji, prawdziwa magia. Nieco progresji wdziera się w stonowany „Black Magic”, ale też jest to ciekawa kompozycja o dość mrocznym ładunku emocjonalnym. Rytmy na miarę PRIMAL FEAR słychać w dynamicznym „My wrath Unleashed”, który po raz kolejny pokazuje dobre wykorzystanie patentów z gatunku power metal. Nieco słabszy się wydaje rockowy „The Fire” z nieco doomowy klimatem. Całość zamyka rozbudowany „The Divine Kill”, który w rzeczy samej zabija melodyjnością i aranżacjami.

Ten młody szwedzki zespół zaskoczył w tym roku, no bo kto by się spodziewał, że ta kapela będzie wstanie nagrać taki mocny, agresywny album, oddający to co najlepsze w heavy metalu, jednocześnie zbliżający się do poziomu płyt tych najlepszych zespołów jak SAXON? „Angelsbane” to album dopracowany, przemyślany, bez wad, bez wypełniaczy, z mocną sekcją rytmiczną, agresywnym brzmieniem i masą ciekawych melodii. Jedno z tych pozytywniejszych zaskoczeń roku 2013. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10


Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :

PRETTY MAIDS - Motherland (2013)

To już 32 lata twórczości jednego z najpopularniejszych duńskich zespołów heavy metalowych, czy tez hard'n heavy, to już 13 albumów studyjnych na ich koncie, a oni wciąż grają, wciąż nie mają dosyć. O kim mowa? Oczywiście o PRETTY MAIDS, który mimo wzlotów i upadków, mimo nagrania znakomitych albumów jak „Red Hot and Heavy” czy „Future World” czy takie gnioty jak „Stripped”, który mimo wielu roszad personalnych wciąż gra, wciąż gra koncerty, wciąż jest aktywny, wciąż nagrywa nowe płyty. Świeżym wydawnictwem jest tutaj wydany nie dawno, bo 22 marca tego roku album zatytułowany „Motherland”. Czy jest to album, który jest na miarę starych płyt zespołu? Czy wzbudzi wśród słuchaczy takie zainteresowanie i odniesie taki sukces jak choćby poprzedni album „Pandemonium”?

Szum wokół i cała machina promowania nowego albumu spełniła swoje zadanie i wzbudziła zainteresowanie tych co nie kojarzą zespołu. Wywiady, czy promowanie albumu kawałkiem „Mother of all lies” zachęcały do zapoznania się z nowy wydawnictwem. Jednak nie wiem czemu, ale można było sobie od razu dać spokój z oczekiwaniem na drugi „Red Hot And Heavy”, czy „Future World”. Jedynie czego od nich oczekiwałem to dobrego hard;n heavy jak na poprzednim albumie, na którym znalazło się miejsce dla ostrych, heavy metalowych kawałków, jak i dla lekkich, rockowych przebojów i to była dobra mieszanka. Zespół zapowiadał, że „Motherland” jest kontynuacją tamtego stylu, tamtego grania z poprzedniego albumu. Jasne styl jest ten co zawsze, są klawisze, chwytliwe melodie, jest nieco heavy, nie co rockowo, ale jest to nieco inny album. Spokojniejszy, bardziej rockowy, nieco komercyjny, mniej tutaj metalu, mniej killerów i bardziej to wszystko brzmi jak album rockowej kapeli w stylu DEF LEPPARD. Jeżeli chodzi o PRETTY MAIDS to oczywiście mamy dwóch członków bez których nie mógł istnieć ten zespół, a mianowicie charyzmatyczny, wciąż w znakomitej formie wokalnej Ronnie Atkins oraz solidny gitarzysta Ken Hammer, który wygrywa porządne riffy utrzymane w stylizacji heavy metalu i hard rocka. Jednak obaj panowie najwidoczniej wypalili się jako kompozytorzy, bo naprawdę nowy album jest dość ubogi w killery czy przeboje, które można by wpisać do listy najlepszych utworów zespołu. Dużo spokojnych kawałków, dużo komercji, dużo rocka a mało metalu, za mało ciekawych,a trakcyjnych melodii, czy zapadających w głowie refrenów. Rozpatrując ów nowe dzieło w kategorii rocka to z pewnością znacznie więcej zyskuje w oczach. Jest lekkość, rytmiczność, czy ciepłe dźwięki. Od strony technicznej, czysto produkcyjnej nie ma się czego przyczepić, ale materiał już pozostawia nie dosyt.

Jak to więc jest z tym materiałem? Mamy 13 dość zróżnicowanych utworów i znajdziemy tutaj niemal wszystko. Mocny heavy metal z progresywnymi klawiszami jak w otwierającym „Mother Of All Lies” , hard rock, który jest przesiąknięty twórczością DEF LEPPARD jak to ma miejsce w „Fool of Nation”, który śmiało mógłby trafić na taki „Future World”. Jednak ja bardziej oczekiwałem od PREETY MAIDS heavy metalowego, przebojowego, melodyjnego grania jak zaprezentowali w dynamicznym „The Iceman”, czy ostrym „Motherland”, które zachwycają pod każdym względem i z pewnością chciałoby się usłyszeć więcej takich przebojów, które na długo zostają w pamięci. Jest też Aor co słychać po komercyjnym, lekkim „Sad to see you suffer” który przypomina mi ostatnie dokonania Tobiasa Sammeta w EDGUY czy AVANTASIA i nic dziwnego, że zaprosił on Ronniego do wystąpienia na nowej AVANTASII. W podobnej tonacji utrzymany jest „Infinity” , „Bullet For You” czy zamykający „Wasted”, który jest bardzo podniosłym rockowym kawałkiem i z pewnością godnym uwagi.

Dobrą informacją jest to, że PRETTY MAIDS ma się dobrze, że mimo wielu zawirowań w przeszłości wciąż grają, wciąż nagrywają nowe albumu i wciąż działają. Szkoda, tylko że coraz ciężej o jakiś mocny, solidny album z ich strony. „Pandemonium” był całkiem udany i szkoda, że nie udało się utrzymać tego poziomu. Jako rockowy album może nie jest źle, ale dla mnie nowy album tej duńskiej legendy to kolejne tegoroczne rozczarowanie. Cierpliwie poczekam na ich kolejne wydawnictwo.

Ocena: 5/10

niedziela, 24 marca 2013

AVANTASIA - The Mystery Of Time (2013)

Kto by pomyślał, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych projektów, który skupiał wiele ciekawych gwiazd do tej pory powróci. Po wydaniu dwóch albumów jednocześnie w 2011 roku i po wielkim tournee mało kto się spodziewał, że Tobias Sammet ( lider grupy EDGUY) powróci jeszcze do projektu AVANTASIA. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych i godnych uwagi projektów dał wiele radości i wiele świetnych utworów. Czy warto było po raz kolejny sięgnąć do tego projektu? Zwłaszcza, kiedy ostatnio Tobias Sammet na albumie EDGUY zatytułowanym „Age of Joker” pokazał, że jakby się nieco wypalił. Czyżby próba odrodzenia, pokazania, że wciąż ma to coś w sobie, że potrafi tworzyć znakomite kompozycje, którą zostają w pamięci, potrafią ruszyć słuchacza, przenieść do innego świata? Czy może chęć wyciągnięcia kolejnych pieniędzy od słuchaczy, fanów?

Tobias Sammet założył ów projekt w celu opowiedzenia historii fantasy, która chodziła mu po głowie w latach 90, w czasie kiedy jego macierzysty zespół EDGUY rósł w siłę. Wtedy w 1999 r postanowił zrealizować w końcu metalową operę, projekt metalowy składający się z znakomitych gości, którzy wraz z nim opowiedzą znakomitą opowieść fantasy. Projekt AVANTASIA wzbudził zainteresowanie i kiedy pojawiły się dwie części metalowej opery to było niczym grom z jasnego nieba, coś innego, można było się poczuć jak w momencie kiedy na rynku pojawiły się dwie części „Keeper of The seven Keys”. „Metal Opera part 1 & 2” to są płyty znakomite, dopracowane, klimatyczne, mające coś z fantasy, coś z epickiego grania, dużo power metalu i zajebistych kompozycji, które wciąż niszczą swoją przebojowością i wykonaniem. Skład muzyków też był znakomity, zwłaszcza Henjo Richter (Gamma Ray) sporo zrobił dla tego projektu, to on sprawił, że utwory kipiały energią, miały znakomite melodie, solówki. Cóż te czasy minęły i potem w 2008 roku po tym jak Tobias Sammet zarzekał się że więcej płyt pod tym szyldem nie powstanie postanawia wydać kolejny album, tym razem zaczynający „The Wicked Trilogy” i to był już nieco inny album, bardziej rockowy, ale wciąż dynamiczny, przebojowy i choć nie był taki genialny co dwa poprzednie to jednak wciąż na wysokim poziomie i dwa kolejne albumy z 2011 roku również. „Angel of Babylon” i „The wicked Symphony” może nie były utrzymane w takim stylu co metal opera, ale były melodyjne, klimatyczne i przebojowo. To pozwalało wciąż uznawać ten projekt za znakomity i warty kontynuowania. Wątpliwości co do dalszych losów wzbudził ostatni album EDGUY, który był słaby, rozwleczony i pokazał, że Sammet się wypala. Nic Tobias zebrał nową ekipę, nowych muzyków i postanowił skierować projekt w stronę historii bardziej tajemniczej, nieco fantasy związanej z czasem i tak o to szumnie zapowiadano nowy album AVANTASIA, a mianowicie „The mystery Of Time”. Również i tym razem zaproszono znakomitych muzyków i lista gości wygląda tak : Joy Lynn Turner ( RAINBOW), Biff Byfford (SAXON), Micheal Kiske (ex HELLOWEEN, UNISONIC), Cloudy Yang, Ronnie Atkins (PRETTY MAIDS), Eric Martin ( MR.BIG), Bob Catley (MAGNUM), a także Sasha Peath w roli gitarzysty i producenta, Oliver Hartmann tez w roli gitarzysty, w tej samej roli zaproszony został Arjen Anthony Luccassen (STAR ONE), czy BRUCE KULICK (KISS). Mamy jeszcze Ferdy Doernberg (AXEL RUDI PELL) klawisze, Micheal Miro Rodenberg też klawisze, a także Russella Gilbrooka w roli perkusisty. Jak widać skład dość ciekawy i są to znakomici goście, ale jak widać bardziej rockowi, aniżeli power metalowi, co już mniej więcej dawało sygnał jak będzie brzmiał nowy album.

Czy znakomici goście, ciekawa historia, klimatyczna okładka, zaproszenie prawdziwej orkiestry do zagrania pewnych partii mogą zapewnić, że album będzie niszczył, że będzie na poziomie poprzednich wydawnictw AVANTASIA? Nie ukrywam długo wyczekiwałem na ten album i obstawiałem go w roli kandydata do miana płyty roku. Zaprezentowane próbki nieco ostudziły owe myśli. Najbardziej przeraził singiel „Sleepwalking” z Cloudy Yang, który jest najzwyczajniej słaby, komercyjny, bez wyrazu i nie dorównuje takim rockowym przebojom jak „Lost in Space” czy „Carry Me Over”. Właśnie przebojowość to jest coś co na nowym albumie kuleje, w większości momentach nie istnieje. Kompozycje same w sobie znacznie słabsze niż na poprzednich płytach AVANTASIA. Brakuje pazura, brakuje tej lekkości, melodyjności, chwytliwych refrenów, które chodzą za człowiekiem tak jak to było z „Death is just the feeling” czy „Dying For Angel”. Kompozycje zrobione jakby na siłę, bez ciekawych pomysłów i nawet od strony gitarowej, instrumentalnej szału nie ma. O ile poprzednie albumy miały w sobie dużo rocka to jednak były dynamiczne, energiczne, przebojowe, miały też sporo z metalu i nie ocierały się o komercję, czy też pop jak tutaj na „The Mystery of Time”. Dominuje tutaj spokój, stonowane tempo i rzadko kiedy zostaje one przyspieszone, co sprawia że na dłuższą metę album się dłuży, przynudza i do tego dochodzi do tego syndrom, że wszystko przelatuje i w pamięci zostają te najbardziej świetlane momenty. Oczywiście jest kilka pozytywnych aspektów, jeśli chodzi o materiał. Otwierający „Spectress” ma podniosłość, jest przesiąknięty symfonicznym metalem w stylu NIGHTWISH, jest tutaj napięcie, ciekawy klimat, który z pewnością wnosi projekt AVANTASIA na ciekawe tory i przypomina się czasy „Metal Opera”, gdzie klimat też odgrywał znaczącą rolę. Oj tak klimat to mocny atut tego wydawnictwa. Sam otwierający utwór przypomina kawałki z dwóch poprzednich albumów i jest to kawałek na miarę talentu Sammeta. Tutaj znakomicie wpasował się Joy Lynn Turner, który również buduje klimat. Utwór ma w sobie przebojowość, chwytliwy refren i od strony instrumentalnej też pojawiają się ciekawe motywy i melodie. Czy jest to power metal, mocny heavy metal? Cóż raczej nie, ale brawo za stworzenie przebojowego kawałka. Podoba mi się też główny motyw gitarowy „The Watchmakers Dream” i gdzieś słychać w pływy RAINBOW i świetnie znów tutaj pasuje głos Joy Lynna Turnera i do tego świetnie ode grał swoją rolę klawiszowiec Freddy, który przecież od lat gra w zespole Axela Rudiego Pella, który czerpie garściami z muzyki Ritchiego Blackmore'a. Utwór ma swoje plusy, jak właśnie melodyjność, dynamikę, przebojowość, lekkość, chwytliwy refren, jednak Sammet miewał w swojej karierze znacznie ciekawsze kompozycje. Bardziej rozbudowanym utworem jest „Black Orchida” i tutaj znów podoba się klimat, to napięcie, symfoniczne elementy, główny motyw i występ Biffa z SAXON. Jednak utwór nie powala pod względem ostrości, przebojowości i też nieco się dłuży. Niedosyt pozostaje i poza głównym motywem też nie wiele się pamięta z tego kawałka. Apogeum komercyjności, spokojności, popowych elementów zostaje osiągnięte w wcześniej wspomnianym „Sleepwalking” i to jest prawdziwy wypełniacz, który nie powinien się znaleźć na tej płycie. Spokojna i również popowa jest ballada, czy jakby to nazwać co słychać w „Whats left of me” z gościnnym udziałem Erica Martina. Ballada jak na możliwości Sammeta też bez wyrazu i polotu. Gdzie jest klimat, gdzie romantyczność w tym wszystkim? Na płycie nie brakuje długich, rozbudowanych utworów i do tych najdłuższych należy zaliczyć „Savior in The clockwork” z udziałem Kiske, Byfordem i Turnerem. Jest to utwór, który zachwyca głównym motywem, klimatem, rozmachem, lekkością, jednak też tutaj wdziera się sporo komercyjności, rocka i znów brak metalu, mocnego kopa. Choć kawałek melodyjny, to ciężko zaliczyć go do grona chwytliwych i przebojowych. Drugim kolosem na płycie jest zamykający „The Great Mystery” z udziałem Turnera, Byforda i Boba Catleya. Jest to kolejny spokojny, rockowo-popowy kawałek, który jest rozwleczony i poza fajnym występem gości nie przekonuje do końca. Znów niedosyt i chęć dodania tutaj więcej dynamiki, przebojowości. Ciekawy klimat i rozmach to pewnością atut tego kawałka, ale niestety męczy i nudzi. Szkoda, że tak dużo spokojnych motywów na płycie, że tak dużo komercyjności, popowych czy rockowych patentów, że tak mało metalu czy power metalu. Poza „Spectress” czy „Thew Watchmakers Dream” do grona utworów wartych uwagi i takich na miarę talentu Tobiasa są tutaj klimatyczny, podniosły, power metalowy, nieco w stylu HELLOWEEN i pierwszych płyt AVANTASIA, utwór z gościnnym udziałem Micheala Kiske - „Where Clock Hands Freeze”. Utwór był znany niektórym już z zapowiedzi albumu i tutaj fajnie współgra głos Kiske z elementami orkiestry i podniosłym klimatem. Jest to perełka na tej płycie, taka przebojowa, dynamiczna, power metalowa i szkoda, że nie ma tutaj więcej takich kawałków i na uwagę zasługuje Kiske, który jest w świetniej formie i słychać, że UNISONIC dobrze mu zrobił. Drugą perełką jest tutaj ostry, zadziorny, melodyjny „Invoke The Machine” z gościnnym udziałem Ronniego Atkinsa z PRETTY MAIDS i trzeba przyznać, że sam utwór utrzymany w konwencji macierzystego zespołu Ronniego. Utwór energiczny, chwytliwy z znakomitym, takim w stylu AVANTASII refrenem i świetnymi partiami gitarowymi. Szkoda tylko, że jest to utwór jedyny w swoim rodzaju na tej płycie, szkoda że Tobias na stworzył album wypchany takimi kawałkami. Do grona udanych utworów zaliczyć należy z pewnością melodyjny, dynamiczny „Dweller In A Dream” z gościnnym udziałem Micheala Kiske. Znów świetny refren i odpowiedni ładunek energii. Jednak jest to utwór nieco słabszy od tych dwóch wcześniej wyróżnionych. Kilka dobrych momentów i właściwie 4-5 utworów godnych uwagi, takich na miarę talentu Tobiasa, na miarę poprzednich płyt sygnowanych AVANTASIA. Reszta zbyt smętna, zbyt spokojna, popowo – rockowa, zbyt dużo komercji.


Zainteresowanie nowym albumem AVANTASIA będzie, będą różne opinie od tych pochlebnych, po te krytykujących. „The Mystery Of Time” to niby album który kontynuuje styl AVANTASII z poprzednich płyt, dalej jest rock, dalej pojawia się komercja, słychać że jest to AVANTASIA, ale ugrzeczniona, bardziej komercyjna, co mi się nie podoba. Znakomita okładka, niesamowity klimat, które bije poprzednie albumy, znakomici goście jak choćby Biff Byford, czy Joe Lynn Turner, soczyste, drogie brzmienie i takie petardy jak „Invoke The Machine” czy „Where Clock Hands Freeze” to są plusy tego wydawnictwa, szkoda że więcej tutaj niedociągnięć i sporo zmarnowanych potencjałów co słychać choćby w „Black Orchid” czy rozbudowanym „Savior in The Clockwork”. „The Wircked Trilogy” wzbudza kontrowersję, to jakie emocje wzbudzi nowy album? Stwierdzam, że jest przerost formy nad treścią, wszystko zbyt ugrzecznione, zbyt dużo rockowo- popowych elementów, za mało kopa, przebojowości, brak pazura, metalowego ognia, prawdziwych killerów. Album się dłuży, ciągnie i co gorsza przelatuje i nie robi większego wrażenia. Jest to jedyny album tego projektu, który po prostu nie zapada jakoś w pamięci. Tyle czekania, tyle nie przespanych nocy i tyle szumu, tyle wizji jak powinien brzmieć ten album, a tu taka niespodzianka. Rozczarowanie to słowo odpowiednie i wręcz łagodne, by opisać to co czuję. Tobias zawiódł wydając słaby „Age of Joker” pod szyldem EDGUY i znów zawiódł „The Mystery Of time”, który miał potencjał na epicki,klimatyczny album z ciekawymi gośćmi. Niestety, ale góruje tutaj niedopracowanie i chęć komercyjnego grania, co mi się nie podoba i dlatego mówię nie nowemu albumowi AVANTASIA.

Ocena: 5/10

STONELAKE - Monolith (2013)

Co raz więcej nowych płyt się pojawia i co raz więcej rozczarowań po drodze. A to jedni nagrywają słaby, przewidywalny album, a to drudzy nie mają pomysłu na ciekawe kompozycje i gdzieś oba przypadki krzyżują się w przypadku nowego wydawnictwa STONELAKE, który właśnie co wydał swój szósty album w swojej 14 letniej działalności o ponurym tytule „Monolith”.

Ten szwedzki zespół, który został założony 1999 r szybko wyrobił sobie pozycję zespołu grającego melodyjny heavy metal, taki nieco ugrzeczniony, nieco bez wyrazu, ale gdzieś tam starał się nagrywać solidne albumy. Fanem tej kapeli nigdy nie byłem i chyba już nie będę, bo nowy album z pewnością nie zmienił mojego nastawienia względem nich. Dwa poprzednie wydawnictwa były bez wyrazu, nudne pod względem kompozycji, a wyczyny muzyków irytowały, jeżeli tak to można nazwać. Niestety, ale nie wiele się to zmieniło, o przepraszam jest ciężej, więcej agresywnych riffów, więcej jakby mroku, pojawia się też nieco progresywnego wydźwięku, co słychać w takim „End This War”, jednak na mocnym uderzeniu perkusji i ostrych riffach się kończy, bo pomysły same w sobie są nijakie, niczym się nie wyróżniające i raczej pokazujące brak pomysłowości muzyków na same kompozycje. Wykonanie w większości przypadków jest średniej klasy i tylko od czasu do czasu coś tam dzieje. Co mi zapadło w pamięci z tej nowej płyty to mocne, dość soczyste i dobrze wyważone brzmienie, klimatyczne partie klawiszowe, które potrafią stworzyć niezłą atmosferę, dające nieco progresywnego wydźwięku, czy też pojawienie się mroczniejszych wokali w postaci growlu. Na tym koniec pozytywów, bo materiał nie zachwyca.

Fanatical Love” to całkiem udany otwieracz, który zwiastuje niby mocny, ostrzejszy album, jednak pokazuje też, że są spore nie dociągnięcia. Nawet solidny się wydaję „With someone like you” jednak ile takich podobnych utworów i na wiele lepszym poziomie się słyszało w swoim życiu? Ciężko i mrocznie niby jest w „Hater” ale też nie powala i to za pewne przez chaos i brak ciekawej linii melodyjnej. Energicznie niby jest w „Will you be loved” i chwytliwy refren nawet wypada dobrze, co też utwór można zaliczyć do grona udanych. Ciekawe brzmią klawisze w „Notorius” i to z pewnością też mogło być lepiej wykorzystane i bardziej rozkręcone. Reszta utworów nie jest nawet godna wzmianki tutaj w recenzji.

Cóż wieje nudą i nie dopracowaniem, czasami niby jest ciężar, mrok, ale brak pomysłów, kiepskie wykonanie sprawiają, że jest to kolejne tegoroczne rozczarowanie. Jest kilka ciekawych momentów, ale to za mało, żeby uznać ten album za miły w słuchaniu. W dziedzinie heavy metalu wyszły znacznie ciekawsze albumy niż to co zaprezentował nam szwedzki STONELAKE. Ciekawi mnie czy ten zespół nagra kiedyś coś dobrego, bo od kilku lat nagrywają słabe albumy, które po prostu przepadają w gąszczu ciekawszych płyt? Czas pokaże...

Ocena: 2/10

sobota, 23 marca 2013

SIN CITY - Th13teen (2013)

Jeden z najbardziej wpływowych zespołów hard rockowych i jeden z najlepszych w historii hard rocka – AC/DC swój ostatni album wydał w 2008 roku i na razie nic nie zapowiada, żeby ten stan rzeczy się zmienił. Ci którzy czują niedosyt muzyki elektryków muszą szukać alternatywy w innych kapelach, które zapatrzone są w AC/DC i starają się przejąć pałeczkę po tym wielkim zespole. W tym roku pojawił się nowy album KROKUS, który świetnie wprowadzał po raz kolejny słuchacza w tematykę hard rocka w stylu AC/DC właśnie i wciąż jest wyczekiwany przez wielu fanów AC/DC nowy album AIRBOURNE, którzy również wzorują się twórczością AC/DC. Dla głodnych i żądnych większej dawki hard rocka w stylu AC/DC mam coś w sam raz, a mianowicie niemiecki zespół SIN CITY, który właśnie w tym roku wydał swój czwarty album o tytule „Th13teen”.

Ten niemiecki zespół jakoś wcześniej nie wpadł mi w ręce, co troszkę mnie smuci, bo grają naprawdę energiczny, dynamiczny, przebojowy hard rocka nie tylko w stylu AC/DC, ale również na ich poziomie kompozytorskim. Na nowym albumie aż się roi od znakomitych, melodyjnych kawałków, których nie powstydziłby się sam Angus Young. Znakomity materiał, który wypchany jest przebojami i żadnymi wypełniaczami działa przyciągająco, czyż nie? Zwłaszcza kiedy całość, brzmi jak zagubiony materiał AC/DC i słychać tutaj erę „Flick Of the switch” i czasami nieco późniejsza twórczość elektryków. Równy, dobrze skonstruowany materiał to nie jedyny aspekt, który łączy SIN CITY z AC/DC. Kiedy można mówić o dobrym klonie AC/DC? Z pewnością wtedy, gdy sekcja rytmiczna jest taka prosta i stonowana, gitarzyści wygrywają riffy proste, mocno hard rockowe, takie w stylu Angusa, a wokalista nasuwa nam manierę Bona lub Briana. Wtedy można mówić o bardzo dobrym klonie, który może nam dostarczyć nowych emocji z muzyką AC/DC i SIN CITY to jeden z najlepszych klonów AC/DC jaki słyszałem. Wokalista Porty Portner brzmi niczym brat bliźniak Briana i ma naprawdę podobną chrypkowatą manierę i styl śpiewania, tą zadziorność i nie jeden, kto nie jest zagłębiony w twórczości AC/DC mógłby ich ze sobą pomylić. Gitarzyści Frank i Jurgen brzmią jak klony Angusa i Malcolma. Nie mają zamiaru stawiać na oryginalność, na tworzenie innego stylu grania i odpowiada im kontynuowanie drogi wyznaczonej przez braci Young. Ta sama energia, pomysłowość, rytmiczność co w AC/DC, więc nie ma powodów do narzekania. Jednak na tym nie kończą się skojarzenia. Bo tutaj nawet brzmienie czy szata graficzne nasuwają skojarzenia z AC/DC i choć wszystko to już znamy, to jednak nie wzbudza to negatywnych odczuć, a pozytywne, bo muzyki w stylu AC/DC nigdy za dużo.

Czy 13 utworów może znudzić? Nie jeżeli mamy do czynienia z energicznymi, żywiołowymi, przebojowymi kawałkami, które zapewniają przednią zabawę. Duch AC/DC jest właściwie w każdym utworze i już mocnym zaskoczeniem jest „Tires On Fire” bo jest to przebój w starym stylu AC/DC i nasuwa się album „Flick of the Switch”. Prawdziwą petardą jest tutaj na pewno taki „Battered 'n Bruised”, który nieco nasuwa „Stiff Upper Lipp” bo jest nieco ciężej, nieco mocniejsze uderzenie, ale jest to kolejny zajebisty kawałek, który dostarcza sporo emocji. Nieco szybciej, nieco bardziej rock'n rollowo jest w „Backseat Race”, czy w „G.F.R”. Sporo utworów przypomina twórczość AC/DC z „Ballbreaker” i do nich należy znów mocniejszy „Harder Than Stone”, spokojniejszy „Come Hell” czy też przebojowy „Good To Be King”. Słabych utworów nie uświadczyłem i choć jest ich 13 to jednak nie ma mowy o nudzie, czy monotonności.

Szukacie mocnego, przebojowego hard rocka, w stylu AC/DC? Chcecie posłuchać nowego materiału AC/DC, ale nie możecie już wytrzymać z niecierpliwości, czy kiedykolwiek coś nagrają? Chcecie się dobrze bawić? No to czym prędzej radzę odpalić ten dynamiczny album niemieckiego zespołu SIN CITY, który dzielnie wypełnia pustkę po AC/DC, który bliżej jest końca swojej kariery. Choć jest to klon, który niemal w każdym aspekcie przypomina AC/DC, ale takie zespoły też są potrzebne, zwłaszcza kiedy oryginalna wersja jest już na wyczerpaniu. Gorąco polecam fanom AC/DC, a także dobrego hard rocka.

Ocena: 9/10

piątek, 22 marca 2013

BROCAS HELM - Into the Battle (1984)

Miecze w górę metalowi bracie, przybrać zbroję, dosiadać swoich koni, czas wyruszyć na wojnę, a jak na wojnę to z amerykańskim zespołem BROCAS HELM. Nie będziemy brać jeńców, nie będzie litości i jest to czas, aby siać zniszczenie. Kto zna moc MANOWAR, kto jest fanem heavy metalu lat 80, kto wychował się na twórczości MANILLA ROAD, wczesnym IRON MAIDEN, MANOWAR, czy CIRITH UNGOL ten powinien oddać hołd amerykańskiemu zespołowi BROCAS HELM, który zaistniał dzięki dwóm świetnym albumom, zwłaszcza debiutanckim „Into The Battle”.

Amerykańska kapela, która została założona w 1982 roku jakby podpisała pakt z samymi bogami, gdyż mimo tylu lat wciąż mają status aktywny, choć nic nowego nie nagrali. Kapela, która nie ma najwyższych lotów brzmienia na swoim albumie, która ma specyficznego wokalistę, który stawia na surowość, drapieżność, szorstkość nie powinna przetrwać swoich czasów i zdobyć uznanie słuchaczy. A jednak tej kapeli udało się przezwyciężyć to, a wynika to z tego, że zespół stworzył ciekawy styl i nagrał znakomite kompozycje, które wyznaczały formułę grania epickiego true metalu obok takiego MANOWAR. Tematyka związana z średniowieczem i wojnami jest tutaj obowiązkowa i płyta też w pełni oddaje ten charakter. Surowość, lekki brud, lekki chaos, a wszystko przemyślane i bardzo klimatyczne. BROCAS HELM na swoim debiutanckim albumie uformował swój styl, który zawiera elementy amerykańskiego epic metalu, brytyjskiego NWOBHM w stylu ANGEL WITCH, czy IRON MAIDEN, hard rocka z lat 70, czy też nieco mroczny, bojowy klimat, który przenosi na samo pole bitwy. Naturalne, lekko przybrudzone brzmienie nie tylko nadaje płycie klimatu, ale również znakomicie współgra z partiami gitarowymi Bobiego Wrighta, który wie co to melodyjność, atrakcyjne granie, chwytliwe melodie, złożona forma utworów, bogate aranżacje wypchane znakomitymi, finezyjnymi solówkami czy tez riffami. Jego gra, specyficzny wokal, który jest taki nieco barbarzyński świetnie współgrają z owym nieco przybrudzonym brzmieniem. Dla jednych wokal czy brzmienie może być minusem, ale nadaje to debiutanckiemu albumowi wyjątkowości i odpowiedniego wyjątkowego, epickiego charakteru. Jest to jedna z tych cech, które wyróżniają ten zespół. Jednak prawdziwe zniszczenie można siać nie za sprawą brzmienia, lecz kompozycji, a te są tutaj naprawdę wyjątkowe i ponad czasowe, wciąż mimo lat przyprawiają o ciarki i wciąż brzmią świeżo.

Już w otwierającym „Metallic Fury” pachnie bitwą, wojną, prawdziwym epickim klimatem i tutaj już słychać owe skrzyżowanie NWOBHM, hard rocka czy true ehavy metalu i świetny dobór linii melodyjnej, specyficzny wokal, pomysłowo zagrane partie gitarowe przez Bobiego sprawiają, że jest to utwór magiczny. BROCAS HELM to kapela amerykańska, jednak w przypadku „Into The battle” nie słychać jakoś tego i bardziej można zakwalifikować ten utwór do NWOBHM i grania spod znaku IRON MAIDEN czy ANGEL WITCH. Nieco rock'n rollowy, energiczny „Here To Rock” ma coś z MOTORHEAD i z pewnością urozmaica ten materiał. Czy można stworzyć ponad 3 minutowy epicki kawałek z mrocznym, wręcz doom metalowym klimatem charakter i elementami NWOBHM? Słuchając „Beneath a Haunted Moon” stwierdzam, że można. Dalej mamy rockowy „Warriors of The dark” i melodyjny przerywnik w postaci „Preludius”, jednak nie sieją one takiego zniszczenia jak choćby następny w kolejce „Ravenwreck”, który wyróżnia się hard rockowym feelingiem i intrygującymi, finezyjnymi, bardzo melodyjnymi solami gitarowymi i jest to kolejna petarda na tym albumie. Pomysłowość i ciekawa aranżacja wyróżniają z pewnością na tle innych kompozycji taki „Dark Rider”. Energiczna, urozmaicona i taka w brytyjskim stylu sekcję rytmiczną wyraźnie słychać w dość dynamicznym, nieco rockowym „Night Siege”, a całość zamyka dość mroczny „Into The Thilstone”.

Nie ma dłużyzn, nie ma wypełniaczy, smętnych melodii, nie ma mowy o nudnej muzyce. Debiutancki album tej formacji zapewnił kapeli pewne miejsce w gronie epickich formacji grających true metal przesiąknięty bojowym klimatem. Klasyka amerykańskiego heavy metalu, którą trzeba po prostu znać i jeżeli lubi się heavy metal lat 80, NWOBHM czy epicki wydźwięk ten nie będzie zawiedziony.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 21 marca 2013

CRYSTALLION - Killer (2013)

Swego rodzaju młodą gwiazdą niemieckiej sceny metalowej jest z pewnością CRYSTALLION, czyli kapela, którą większość zaszufladkowała do gatunku melodyjnego power metalu. Ta młoda formacja, która została założona w 2003 roku dorobiła się 3 solidnych albumów i 4 krążek o tytule „Killer”został nie dawno ujrzał światło dziennie i to jemu będzie poświęcona owa recenzja. Wątpliwości, niepokój co do albumu rodziły się jeszcze w trakcie tworzenia owego albumu. Tu niezadowalające próbki utworów, tu kiczowata okładka, która nijak ma się do poprzednich szat graficznych i rodziło się wiele wątpliwości dotyczących poziomu muzycznego nowego albumu, a także stylu kapeli. Wszystko wskazywało na nieco inny album niż dotychczasowe, czy tak naprawdę jest?

Cegiełkę do zmian na pewno dołożył klawiszowiec Manuel Schallinger, który odszedł od zespołu w 2012 i gdzieś słychać brak takich wyrafinowanych, klimatycznych melodii wygrywanych przez Manuela. Słychać te zmiany. Klawisze są obecne na „Killer”, ale to już nie to samo. CRYSTALLION, który do tej pory słynął z grania szybkiego i bardzo melodyjnego, z klimatycznymi klawiszami w tle i czystego wokalu Thomasa Strublera postanowił nieco zmienić swoje priorytety. Teraz zespół nieco oddalił się od formuły power metalowej, zbliżając się do stylistyki bardziej hard rockowej, melodyjnego metalu, ale wciąż zostały zachowane pewne aspekty, które były charakterystyczne dla tego zespołu i ich stylu. Mowa tutaj o melodyjności, przebojowości, dopracowaniu, prostych i niezbyt wyszukanych melodiach, motywach, o zgranym duecie gitarowym i solidnym wokaliście Thomasie, który wpisuje się w standard power metalowego wokalisty. „Killer” to płyta nagrana przez muzyków znających się na swojej robocie, którzy cenią sobie dopracowanie i solidność. Te aspekty są tutaj piętnowanie i wystarczy wsłuchać się w to porządne, dobrze wyważone brzmienie, czy solidne kawałki, które można słuchać bez zażenowania. Nieco inny styl, nieco inna formuła, więcej hard rocka, melodyjnego metalu, mniej power metalu i cukru. Słychać w pływy AC/DC i innych rockowych kapel co wyraźnie słychać w takim „S.O.S”, ale nie jest to jakiś wielki minus. Ot co można usłyszeć zespół w nieco innej formule. Jednym nie spodoba się to odejście od sztandarowego power metalu na rzecz bardziej hard rockowego charakteru.

Czy jest to najgorszy, najlepszy album ciężko zdiagnozować i chyba każdy będzie miał tutaj swoje zdanie, ale można śmiało stwierdzić, że jest to album solidny, udany, czyli taki na miarę tego zespołu. Choć dwa pierwsze albumy zrobiły na mnie jakby bardziej pozytywne wrażenie. Dobrze wypada tutaj otwieracz „Run” z ciekawym motywem i takim mocnym heavy metalowym uderzeniem. Rytmiczny, dynamiczny, radosny „Far Cry” to prawdziwy przebój na jaki stać zespół. Równie dobre wrażenie potrafi wywołać nieco bardziej stonowany, hard rockowy „Dead on Arrival”. AC/DC czy DEF LEPPARD można wychwycić w „Heart Of thusand Flames”. Pewne pozostałości power metalu występują w przebojowym „Ready to Strike” , czy dynamicznym „Im alive”. Tytułowy utwór pokazuje, że zespół potrafi tez grać nieco ciężej i za razem bardziej heavy metalowo i takich kompozycji jest tutaj pełno. Ot co dobry heavy z elementami hard rocka, bez większego szału. Nawet ballada „Change Your Heart” jest znośna, ale słyszałem lepsze w wykonaniu tego zespołu. Zamykający „The Unwanted” to perełka pod względem melodii, solówek, motywu, refrenu, przebojowości i praca gitar jest tutaj znakomita. Więcej takich następnym razem poproszę.

Proroctwo, że będzie to nieco inny album zostało spełnione. Power metalowy CRYSTALLION zasmakował heavy metalu i hard rocka, gdzie pojawia się coś z AC/DC, czy DEF LEPPARD i uważam, że zespół w tej formule również sobie dobrze radzi i przynajmniej nieco zaskoczył i zagrał nieco bardziej świeżo. „Killer” to nieco inny album niż poprzednie, ale również warty uwagi. Solidny heavy/hard rock!

Ocena: 7/10

środa, 20 marca 2013

VISIONS OF ATLANTIS - Ethera (2013)

Dwa lata oczekiwania na nowy album austriackiego VISIONS OF ATLANTIS, dwa lata niecierpliwości, wyczekiwania, wątpliwości czy uda im się nagrać równie dobry album co „Delta” z 2011 r, czy nowy krążek spełni oczekiwania fanów, czy będzie równie przebojowy, melodyjny, energiczny?

Czas wyczekiwania można uznać za zakończony, bo światło dzienne ujrzał nowy album zespołu, a mianowicie „Ethera”, który był dość szumnie zapowiadany i teraz przyszedł czas na rozliczenie zespołu z owego wydawnictwa. VISIONS OF ATLANTIS to zespół zaliczany do grona kapel symfonicznych, ale nie jest to kolejny typowy zespół na miarę NIGHTWISH, czy WITIN TEMPTATION, choć tu też występuje kobiecy głos. Jednakże ten austriacki zespół, który został założony w 2000 roku, mający teraz na koncie 5 albumów wypracował taki dość charakterystyczny styl, który pozwala ich wyróżnić z gąszczu wiele innych podobnych kapel. Połączenie melodyjnego heavy metalu i symfonicznego metalu, dodanie kilka patentów power metalu, duża chwytliwość, proste, melodyjne granie i oparcie wszystkiego na męskim i kobiecym wokalu to jest właśnie cały VISIONS OF ATLANTIS. „Delta” z 2011 roku był bardzo dobrym albumem, które te cechy piętnował, podkreślał i nie brakowało przebojów, a wysunięcie, dominacja klawiszy sprawiała, że czuło się ten symfoniczny charakter. W przypadku „Ethera” jest tego jakby nieco mniej i choć dalej jest to granie, które zaliczyć można do symfonicznego metalu, to jednak mniej jest podniosłości, mniej klawiszów, mniej przebojów i tej energiczności. Więcej jest delikatności, spokojnych dźwięków, więcej progresji, stonowania, więcej rockowych zagrywek. Dla jednych będzie to kolejny solidny album tej formacji, a dla innych jak i dla mnie rozczarowanie i niedosyt. Ciężko zaspokoić swój głód muzyczny mocnym, soczystym brzmieniem i kilkoma dobrymi zagrywkami muzyków. O ile wokale Mario i Maxi są na poziomie, o tyle warstwa instrumentalna pozostawia wielki nie dosyt. Brak energii, brak jakiś ciekawych pomysłów jeśli chodzi o partie gitarowe wygrywane Crisa Tiana i spokojna, momentami bez wyrazu sekcja rytmiczna. To można jakoś przeboleć bo każdemu można przytrafić się słabszy dzień, ale żeby nie potrafić stworzyć 11 solidnych, melodyjnych utworów na miarę poprzedniego albumu jest znacznie ciężej zrozumieć.

Otwierający „The Ark” pokazuje, że tym razem będzie nieco inaczej, bardziej stonowanie, bardziej rockowo, czy też progresywnie. Utwór niższych lotów i nie zapada zbytnio w pamięci. Progresywny charakter, ale znacznie ciekawsza melodia, motyw w „Machinage” sprawiają, że w końcu coś co łatwo wpada w ucho. Ballada „Visious Circle” świetnie odzwierciedla to, że na tym albumie pełno jest ciepłych, spokojnych melodii, stonowanego tempa i popowe podejście. „Hypnotized” ma zadatki na przebojowy, rytmiczny utwór, jednak tak nie jest, bo sam motyw taki mało wyrazisty, a i wykonanie bez polotu jest. Poszukiwania czegoś godnego poprzedniego albumu prowadzą do takich utworów jak choćby nieco dynamiczny „A.E.O.N 19th czy rytmiczny „Burden Of Divinity” z ciekawą melodią główną, która wypada całkiem dobrze. Jednak dwa dobre utwory to nieco za mało jak na album, który liczy sobie 11 kompozycji.

Słowo jakie nasuwa mi się w przypadku nowego albumu VISIONS OF ATLANTIS to „rozczarowanie” bo oczekiwanie na drugi „Delta” okazały się bez owocne, a szkoda bo zespół spokojnie mógłby nagrać album zbliżony stylistycznie i przede wszystkim poziomem do poprzedniego, ale za chciało się więcej lekkości, spokojnego klimatu, rockowego feelingu i nieco mieszania z progresywnym metalem. Nie jest to najlepszy album tej formacji i w tym roku słyszałem lepsze rzeczy niż „Ethera”. Pozycja raczej skierowana do fanów tej kapeli, reszta może sobie odpuścić.

Ocena: 3.5/10

wtorek, 19 marca 2013

EXARSIS - The Brutal State (2013)

Współczesny thrash metal można podzielić na dwie grupy, z czego pierwsza stara się wyznaczać nowe trendy, eksperymentować, grać w miarę nowocześnie, zaś druga grupa zapatrzona w stare kapele z lat 80/90, w ten styl dynamiczny, agresywny styl ujawniający cechy również speed metalu. Nie wiem czemu, ale taki old scholowy thrash metal wzbudza we mnie większy entuzjazm, być może dlatego, że muzyki w stylu TOXIK, OVERKILL czy EVILDEAD nigdy nie za wiele i grecki EXARSIS to zespół, który zaliczyć należy do grona tych kapel grających old scholowy thrash metal przesiąknięty latami 80/90 i twórczością wyżej wymienionych kapel. Dlaczego o tym zespołem wspominam? Powód jest i to całkiem dobry, bowiem kapela wydała swój drugi album i nosi tytuł „The Brutal State” i jest to kolejny album thrash metalowy na który warto zwrócić uwagę.

W przypadku tego greckiego zespołu nie można mówić o amatorszczyźnie, bo zespół nie pierwszy raz wydaje album i jednak troszkę spędził na graniu koncertów, więc jakieś pojęcie o graniu na jakimś poziomie ma. Działają już od roku 2009 , czyli od momentu kiedy to basista Chris i perkusista George postanowili grać old scholowy thrash metal. Potem do zespołu dołączył gitarzysta Panayiotis i w 2010 wokalista Alex. Tak uformował się skład zespołu, który w 2011 wydał swój debiutancki album „Under Destruction” będący thrash metalową łupaniną w amerykańskim stylu, nawiązując do stylu takich kapela jak właśnie OVERKILL, EVILDEAD czy TOXIK. Drugi album „The brutal State” to logiczna kontynuacja tego stylu, tylko słychać większe dopracowanie, większą dbałość o detale, więcej agresji i dynamiki, a także zapadających melodii. Nowy album to kwintesencja speed/thrash metalu opartego na patentach z lat 80/90. Mocne, nieco surowe, naturalne, ale zarazem soczyste brzmienie, ostre gitary, które wygrywają Chris T i Panayiotis, które mają za zadanie niszczyć, dostarczyć niezwykłych emocji, stawiając na proste, dynamikę i agresję, czy też drapieżny wokal Alexa nasuwający manierę Bobiego z OVERKILL czy też Mike'a z TOXIK to elementy, które sprawiają że ten album jest w pełni thrash metalowy. Nie ma jakiejś komercji, kombinowania, tutaj jest proste granie, do przodu i liczy się agresja. Zespół identyfikuje się z latami 80 i 90, co zresztą słychać w kompozycjach czy w brzmieniu, ale dla lepszego efektu również okładkę stworzoną z myślą o fanach thrash metalu lat 80/90 bo widać jak na dłoni pomysł jednej z okładek TOXIK.

Zawartość może i zagrana jakby na jedno kopyto, ale nie umniejsza to jakoś atrakcyjności kompozycjom. Jest moc, dynamika, agresja i melodyjność i na pewno uwagę przykuwa przebojowy „Mind Poisoning”, nieco cięższy, ale jakże energiczny „Vote for Crisis” , czy nieco chuligański „Toxik Terror”. Najlepszym dowodem na to, że muzycy nie są amatorami jeśli chodzi o zdolności czy technikę jest tutaj złowieszczy „Suicide Disorder”. Całość jest tutaj bardzo dynamiczna i nie uświadczymy słabych kompozycji, a ich jedyną skazą jest jednostajność, czy jak kto woli granie na jedno kopyto.

Jednak mimo wszelkich wad jak choćby owe granie jakby na jednym riffie, to jednak „The Brutal State” to prawdziwy thrash metalowy album mający to wszystko co jest potrzebne takiemu albumowi. Jest specyficzny wokal, który potrafi zadrzeć nieco gardło, ale wciąż śpiewając melodyjnie i technicznie, jest ostra praca gitar, gdzie jest cały czas szybko i agresywnie, no i mocarna perkusja. Teksty o polityce, społeczeństwie również nadają całości odpowiedniego charakteru. Może nie jest to album, który wyróżnia się oryginalność, które przejdzie do historii thrash metalu, ale jest to solidny krążek z thrash metalowo – speed metalową muzyką, przesiąkniętą latami 80/90. Obok LEGACY, HATCHET, WITCHBURNER jest to kolejny tegoroczny album z gatunku thrash metal na, który warto zwrócić uwagę. Polecam!

Ocena: 8/10