Kto by pomyślał, że
jeden z najbardziej rozpoznawalnych projektów, który
skupiał wiele ciekawych gwiazd do tej pory powróci. Po
wydaniu dwóch albumów jednocześnie w 2011 roku i po
wielkim tournee mało kto się spodziewał, że Tobias Sammet ( lider
grupy EDGUY) powróci jeszcze do projektu AVANTASIA. Ten jeden
z najbardziej rozpoznawalnych i godnych uwagi projektów dał
wiele radości i wiele świetnych utworów. Czy warto było po
raz kolejny sięgnąć do tego projektu? Zwłaszcza, kiedy ostatnio
Tobias Sammet na albumie EDGUY zatytułowanym „Age of Joker”
pokazał, że jakby się nieco wypalił. Czyżby próba
odrodzenia, pokazania, że wciąż ma to coś w sobie, że potrafi
tworzyć znakomite kompozycje, którą zostają w pamięci,
potrafią ruszyć słuchacza, przenieść do innego świata? Czy może
chęć wyciągnięcia kolejnych pieniędzy od słuchaczy, fanów?
Tobias Sammet założył
ów projekt w celu opowiedzenia historii fantasy, która
chodziła mu po głowie w latach 90, w czasie kiedy jego macierzysty
zespół EDGUY rósł w siłę. Wtedy w 1999 r postanowił
zrealizować w końcu metalową operę, projekt metalowy składający
się z znakomitych gości, którzy wraz z nim opowiedzą
znakomitą opowieść fantasy. Projekt AVANTASIA wzbudził
zainteresowanie i kiedy pojawiły się dwie części metalowej opery
to było niczym grom z jasnego nieba, coś innego, można było się
poczuć jak w momencie kiedy na rynku pojawiły się dwie części
„Keeper of The seven Keys”. „Metal Opera part 1 & 2” to
są płyty znakomite, dopracowane, klimatyczne, mające coś z
fantasy, coś z epickiego grania, dużo power metalu i zajebistych
kompozycji, które wciąż niszczą swoją przebojowością i
wykonaniem. Skład muzyków też był znakomity, zwłaszcza
Henjo Richter (Gamma Ray) sporo zrobił dla tego projektu, to on
sprawił, że utwory kipiały energią, miały znakomite melodie,
solówki. Cóż te czasy minęły i potem w 2008 roku po
tym jak Tobias Sammet zarzekał się że więcej płyt pod tym
szyldem nie powstanie postanawia wydać kolejny album, tym razem
zaczynający „The Wicked Trilogy” i to był już nieco inny
album, bardziej rockowy, ale wciąż dynamiczny, przebojowy i choć
nie był taki genialny co dwa poprzednie to jednak wciąż na wysokim
poziomie i dwa kolejne albumy z 2011 roku również. „Angel
of Babylon” i „The wicked Symphony” może nie były utrzymane w
takim stylu co metal opera, ale były melodyjne, klimatyczne i
przebojowo. To pozwalało wciąż uznawać ten projekt za znakomity i
warty kontynuowania. Wątpliwości co do dalszych losów
wzbudził ostatni album EDGUY, który był słaby, rozwleczony
i pokazał, że Sammet się wypala. Nic Tobias zebrał nową ekipę,
nowych muzyków i postanowił skierować projekt w stronę
historii bardziej tajemniczej, nieco fantasy związanej z czasem i
tak o to szumnie zapowiadano nowy album AVANTASIA, a mianowicie „The
mystery Of Time”. Również i tym razem zaproszono
znakomitych muzyków i lista gości wygląda tak : Joy Lynn
Turner ( RAINBOW), Biff Byfford (SAXON), Micheal Kiske (ex HELLOWEEN,
UNISONIC), Cloudy Yang, Ronnie Atkins (PRETTY MAIDS), Eric Martin (
MR.BIG), Bob Catley (MAGNUM), a także Sasha Peath w roli gitarzysty
i producenta, Oliver Hartmann tez w roli gitarzysty, w tej samej roli
zaproszony został Arjen Anthony Luccassen (STAR ONE), czy BRUCE
KULICK (KISS). Mamy jeszcze Ferdy Doernberg (AXEL RUDI PELL)
klawisze, Micheal Miro Rodenberg też klawisze, a także Russella
Gilbrooka w roli perkusisty. Jak widać skład dość ciekawy i są
to znakomici goście, ale jak widać bardziej rockowi, aniżeli power
metalowi, co już mniej więcej dawało sygnał jak będzie brzmiał
nowy album.
Czy znakomici goście,
ciekawa historia, klimatyczna okładka, zaproszenie prawdziwej
orkiestry do zagrania pewnych partii mogą zapewnić, że album
będzie niszczył, że będzie na poziomie poprzednich wydawnictw
AVANTASIA? Nie ukrywam długo wyczekiwałem na ten album i
obstawiałem go w roli kandydata do miana płyty roku. Zaprezentowane
próbki nieco ostudziły owe myśli. Najbardziej przeraził
singiel „Sleepwalking” z Cloudy Yang, który jest
najzwyczajniej słaby, komercyjny, bez wyrazu i nie dorównuje
takim rockowym przebojom jak „Lost in Space” czy „Carry Me
Over”. Właśnie przebojowość to jest coś co na nowym albumie
kuleje, w większości momentach nie istnieje. Kompozycje same w
sobie znacznie słabsze niż na poprzednich płytach AVANTASIA.
Brakuje pazura, brakuje tej lekkości, melodyjności, chwytliwych
refrenów, które chodzą za człowiekiem tak jak to było
z „Death is just the feeling” czy „Dying For Angel”.
Kompozycje zrobione jakby na siłę, bez ciekawych pomysłów i
nawet od strony gitarowej, instrumentalnej szału nie ma. O ile
poprzednie albumy miały w sobie dużo rocka to jednak były
dynamiczne, energiczne, przebojowe, miały też sporo z metalu i nie
ocierały się o komercję, czy też pop jak tutaj na „The Mystery
of Time”. Dominuje tutaj spokój, stonowane tempo i rzadko
kiedy zostaje one przyspieszone, co sprawia że na dłuższą metę
album się dłuży, przynudza i do tego dochodzi do tego syndrom, że
wszystko przelatuje i w pamięci zostają te najbardziej świetlane
momenty. Oczywiście jest kilka pozytywnych aspektów, jeśli
chodzi o materiał. Otwierający „Spectress” ma
podniosłość, jest przesiąknięty symfonicznym metalem w stylu
NIGHTWISH, jest tutaj napięcie, ciekawy klimat, który z
pewnością wnosi projekt AVANTASIA na ciekawe tory i przypomina się
czasy „Metal Opera”, gdzie klimat też odgrywał znaczącą rolę.
Oj tak klimat to mocny atut tego wydawnictwa. Sam otwierający utwór
przypomina kawałki z dwóch poprzednich albumów i jest
to kawałek na miarę talentu Sammeta. Tutaj znakomicie wpasował się
Joy Lynn Turner, który również buduje klimat. Utwór
ma w sobie przebojowość, chwytliwy refren i od strony
instrumentalnej też pojawiają się ciekawe motywy i melodie. Czy
jest to power metal, mocny heavy metal? Cóż raczej nie, ale
brawo za stworzenie przebojowego kawałka. Podoba mi się też główny
motyw gitarowy „The Watchmakers Dream” i
gdzieś słychać w pływy RAINBOW i świetnie znów tutaj
pasuje głos Joy Lynna Turnera i do tego świetnie ode grał swoją
rolę klawiszowiec Freddy, który przecież od lat gra w
zespole Axela Rudiego Pella, który czerpie garściami z muzyki
Ritchiego Blackmore'a. Utwór ma swoje plusy, jak właśnie
melodyjność, dynamikę, przebojowość, lekkość, chwytliwy
refren, jednak Sammet miewał w swojej karierze znacznie ciekawsze
kompozycje. Bardziej rozbudowanym utworem jest „Black
Orchida” i tutaj znów
podoba się klimat, to napięcie, symfoniczne elementy, główny
motyw i występ Biffa z SAXON. Jednak utwór nie powala pod
względem ostrości, przebojowości i też nieco się dłuży.
Niedosyt pozostaje i poza głównym motywem też nie wiele się
pamięta z tego kawałka. Apogeum komercyjności, spokojności,
popowych elementów zostaje osiągnięte w wcześniej
wspomnianym „Sleepwalking”
i to jest prawdziwy wypełniacz, który nie powinien się
znaleźć na tej płycie. Spokojna i również popowa jest
ballada, czy jakby to nazwać co słychać w „Whats left
of me” z gościnnym udziałem
Erica Martina. Ballada jak na możliwości Sammeta też bez wyrazu i
polotu. Gdzie jest klimat, gdzie romantyczność w tym wszystkim? Na
płycie nie brakuje długich, rozbudowanych utworów i do tych
najdłuższych należy zaliczyć „Savior in The
clockwork” z udziałem Kiske,
Byfordem i Turnerem. Jest to utwór, który zachwyca
głównym motywem, klimatem, rozmachem, lekkością, jednak też
tutaj wdziera się sporo komercyjności, rocka i znów brak
metalu, mocnego kopa. Choć kawałek melodyjny, to ciężko zaliczyć
go do grona chwytliwych i przebojowych. Drugim kolosem na płycie
jest zamykający „The Great Mystery”
z udziałem Turnera, Byforda i Boba Catleya. Jest to kolejny
spokojny, rockowo-popowy kawałek, który jest rozwleczony i
poza fajnym występem gości nie przekonuje do końca. Znów
niedosyt i chęć dodania tutaj więcej dynamiki, przebojowości.
Ciekawy klimat i rozmach to pewnością atut tego kawałka, ale
niestety męczy i nudzi. Szkoda, że tak dużo spokojnych motywów
na płycie, że tak dużo komercyjności, popowych czy rockowych
patentów, że tak mało metalu czy power metalu. Poza
„Spectress” czy „Thew Watchmakers Dream” do grona utworów
wartych uwagi i takich na miarę talentu Tobiasa są tutaj
klimatyczny, podniosły, power metalowy, nieco w stylu HELLOWEEN i
pierwszych płyt AVANTASIA, utwór z gościnnym udziałem
Micheala Kiske - „Where Clock Hands Freeze”.
Utwór był znany niektórym już z zapowiedzi albumu i
tutaj fajnie współgra głos Kiske z elementami orkiestry i
podniosłym klimatem. Jest to perełka na tej płycie, taka
przebojowa, dynamiczna, power metalowa i szkoda, że nie ma tutaj
więcej takich kawałków i na uwagę zasługuje Kiske, który
jest w świetniej formie i słychać, że UNISONIC dobrze mu zrobił.
Drugą perełką jest tutaj ostry, zadziorny, melodyjny „Invoke
The Machine” z gościnnym
udziałem Ronniego Atkinsa z PRETTY MAIDS i trzeba przyznać, że sam
utwór utrzymany w konwencji macierzystego zespołu Ronniego.
Utwór energiczny, chwytliwy z znakomitym, takim w stylu
AVANTASII refrenem i świetnymi partiami gitarowymi. Szkoda tylko, że
jest to utwór jedyny w swoim rodzaju na tej płycie, szkoda że
Tobias na stworzył album wypchany takimi kawałkami. Do grona
udanych utworów zaliczyć należy z pewnością melodyjny,
dynamiczny „Dweller In A Dream”
z gościnnym udziałem Micheala Kiske. Znów świetny refren i
odpowiedni ładunek energii. Jednak jest to utwór nieco
słabszy od tych dwóch wcześniej wyróżnionych. Kilka
dobrych momentów i właściwie 4-5 utworów godnych
uwagi, takich na miarę talentu Tobiasa, na miarę poprzednich płyt
sygnowanych AVANTASIA. Reszta zbyt smętna, zbyt spokojna, popowo –
rockowa, zbyt dużo komercji.
Zainteresowanie nowym
albumem AVANTASIA będzie, będą różne opinie od tych
pochlebnych, po te krytykujących. „The Mystery Of Time” to niby
album który kontynuuje styl AVANTASII z poprzednich płyt,
dalej jest rock, dalej pojawia się komercja, słychać że jest to
AVANTASIA, ale ugrzeczniona, bardziej komercyjna, co mi się nie
podoba. Znakomita okładka, niesamowity klimat, które bije
poprzednie albumy, znakomici goście jak choćby Biff Byford, czy Joe
Lynn Turner, soczyste, drogie brzmienie i takie petardy jak „Invoke
The Machine” czy „Where Clock Hands Freeze” to są plusy tego
wydawnictwa, szkoda że więcej tutaj niedociągnięć i sporo
zmarnowanych potencjałów co słychać choćby w „Black
Orchid” czy rozbudowanym „Savior in The Clockwork”. „The
Wircked Trilogy” wzbudza kontrowersję, to jakie emocje wzbudzi
nowy album? Stwierdzam, że jest przerost formy nad treścią,
wszystko zbyt ugrzecznione, zbyt dużo rockowo- popowych elementów,
za mało kopa, przebojowości, brak pazura, metalowego ognia,
prawdziwych killerów. Album się dłuży, ciągnie i co gorsza
przelatuje i nie robi większego wrażenia. Jest to jedyny album tego
projektu, który po prostu nie zapada jakoś w pamięci. Tyle
czekania, tyle nie przespanych nocy i tyle szumu, tyle wizji jak
powinien brzmieć ten album, a tu taka niespodzianka. Rozczarowanie
to słowo odpowiednie i wręcz łagodne, by opisać to co czuję.
Tobias zawiódł wydając słaby „Age of Joker” pod szyldem
EDGUY i znów zawiódł „The Mystery Of time”, który
miał potencjał na epicki,klimatyczny album z ciekawymi gośćmi.
Niestety, ale góruje tutaj niedopracowanie i chęć
komercyjnego grania, co mi się nie podoba i dlatego mówię
nie nowemu albumowi AVANTASIA.
Ocena: 5/10