Strony

poniedziałek, 30 czerwca 2014

MOONCRY - A mirror's Diary (2013)

Gdy się mówi o niemieckim metalu to większość zaraz myśli o toporności, teutońskiej surowości, czy też solidności jakiej ze sobą prezentują kapele wywodzące się z tego kraju. Zgadzam się, że na tej scenie metalowej można polegać, bowiem sam się nigdy nie zawiodłem, dlatego z pewnym spokojem sięgałem po ostatni album Mooncry. Jest to bowiem niemiecka kapela, która gra mroczny heavy metal, w którym można doszukać się cech gotyckiego metalu, jak również symfonicznego czy też power metalu. To wszystko sprawia, że Mooncry to nie jest kolejny band udający Accept czy Helloween. Tutaj były ambicje na coś więcej i trzeba przyznać, że słuchając „A Mirror's Diary” można śmiało potwierdzić, że warto było.

Już otwierający „Burning Curtains” dobrze zapowiada cały album. Jest moc, jest mroczny klimat, ale jest też coś z melodyjnego metalu. Tak więc, fani również takich gatunków jak melodic metal czy power metal powinni być zadowoleni. W stylu Mooncry słychać wiele ciekawych smaczków. Używanie takich epitetów jak „epicki” czy „podniosły” jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Wszystko potwierdza kolejny killer na płycie, a mianowicie „Puppet Crow”. Agresywny i bardzo energiczny utwór, który ukazuje że zespół inspirował się wieloma kapelami, ale mi bardzo to wszystko przypomina Thunderstone czy Masterplan. Czynnik progresywności i wyszukanych melodii odegrał w tym toku myślenia ważna rolę.„Defamed Prime” to taki utwór który przypomina mi twórczość Masterplan. Zwłaszcza styl gry Bertholda przypomina wyczyny Rolanda. Berthold stawia na agresję, urozmaicony, na wyszukane motywy, na mroczny klimat, ale też nie zapomina o technicznym aspekcie aranżacji. O kim warto jeszcze wspomnieć to bez wątpienia o wokaliście Sali Hasanie, który nadaje kompozycjom mrocznego charakteru i to właśnie za jego sprawą pojawia się drapieżność na płycie. Dobrym tego przykładem jest „Pictures of Thee”. Zespół przede wszystkim radzi sobie z dłuższymi kompozycjami, w których trzeba się wykazać pomysłowością i talentem do tworzenia ciekawych motywów. „A Mirror;s Diary” spełnia swoje oczekiwania i jest to bez wątpienia najbardziej ambitna kompozycja na płycie, która w pełni oddaje styl Mooncry.

Mooncry potwierdza regułę, że niemiecka scena metalowa dostarcza ciekawe zespoły. Tym razem mamy band grający mroczny, melodyjny metal w którym jest coś z gotyckiego i symfonicznego metalu. Jest solidny materiał, który potwierdza umiejętności zespołu. Jeśli cenisz sobie mocny, soczysty i klimatyczny heavy metal to jest to coś w sam raz dla ciebie. Emocje gwarantowane.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 29 czerwca 2014

RISING STORM - Tempest (2013)

Co raz modniejsze staje się poruszanie tematyki morza, piractwa, czy też wypraw morskich. Wystarczy spojrzeć na takie formacje jak Salvacion czy niemiecki Rising Storm. Choć tematyka nie należy do łatwych to zespoły te znakomicie odnajdują się w tej tematyce, nawet nie wdając się w podobieństwa do Running Wild. Taki Rising Storm, który został założony w 2007 roku ma bliżej do Symphony X, Persuader, Brainstorm i innym tym podobnych kapel aniżeli do Running Wild. To wszystko sprawia, że debiutancki album „Tempest” jest jednym z ciekawszych debiutów roku 2013.

Nie chodzi o ciekawą i dobrze dopasowaną do tematyki okładkę, czy też o to, że zespół inspirował się takimi zespołami jak Brainstorm czy Symphony X, lecz o to jak Rising Storm się zaprezentował na debiutanckim albumie „Tempest”. Płyta może nie przyczynia się do odnowienia konwencji heavy/power metalowej,ale pokazuje, że można wciąż tworzyć pomysłowy materiał, że wciąż można nagrywać solidne kompozycje, pomimo że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Takie granie jakie słyszymy w „Shine” czy „Of Starvin Eagles” brzmi znajomo. Mamy tutaj typowe rozwiązanie, czyli dynamiczna sekcja rytmiczna, ostry riff, zadziorny wokal, a wszystko w nieco nowoczesnej oprawie. Brzmi jak mieszanka Brainstorm, Persuader i Symphony X, ale ma to swój urok. Całej płyty przyjemnie się słucha, a wszystko za sprawą ciepłego i mocnego głosu Karla, który spełnia się w roli wokalisty. Nadaje się do mocnych i agresywnych kawałków, jak te wcześniej przytoczone, ale również w stonowanych i bardziej rockowych kompozycjach typu „Dreamwalker”. O dobrej pracy gitar i mocnych riffach świadczyć może nieco bardziej rozbudowany „The Tool” czy melodyjny „Conquer The sea” . Może Tony i Eric nie bawią się w finezyjność i bardziej emocjonalne granie na gitarze, ale trzeba przyznać, że wiedza jak zapewnić rozrywkę. Ciężko nudzić się przy takich dynamicznych, zróżnicowanych melodiach i czasami i ich partie są wręcz imponujące. Zwłaszcza kiedy darują sobie komercję i idą na całość jeśli chodzi o agresję i zadziorność. Może jakby było więcej takich utworów jak „Iron Faith” to może i płyta byłaby znacznie energiczna i przekonująca.

Mimo pewnych wad jakimi są zbyt długi materiał i parę zbędnych motywów można uznać ten debiut Rising Storm za udany. Można pochwalić zespół za mocny wydźwięk płyty, za ciekawą interpretacje heavy/power metalu i za kilka kompozycji. Solidny heavy/power metal, który warto posłuchać choćby dla morskiej tematyki, nowoczesnego wydźwięku i takich utworów jak „Iron Faith”.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 27 czerwca 2014

HOLY SHIRE - Migdard (2014)

Mam czasami wrażenie, że im więcej muzyków tworzy dany zespół tym większy tłok i co niektórzy mają zbyt małe role, żeby w pełni się zaprezentować. W tym roku moją uwagę przykuł pod tym względem włoski Holy Shire. Formacja założona w 2009 roku, która inspirowała się wieloma ciekawymi kapelami i wystarczy tutaj przytoczyć Folkstone czy Phenomena, ale kapela wyróżnia się na tle innych. Jeżeli nie muzyką to z pewnością ilością osób tworzących skład tej formacji. W przypadku Holy shire jest to 8 osób. Sporo jak na zespół, który gra mieszankę symfonicznego power metalu i progresywnego rocka. Możliwości i umiejętności tego młodego zespołu można obecnie zweryfikować za sprawą debiutanckiego „Migdard”.

Warto zaznaczyć, że zespół na swoim debiutanckim albumie porusza tematykę związaną z światem fantasy, nawet książkami z tej dziedziny. Dowodem na to jest choćby „Winter is Coming”, który opiera się na „Grze o Tron”. Od strony muzycznej utwór ten ukazuje jedno z oblicz Holy Shire. Klimatyczne, progresywnie granie, który miesza nam światy Blind Guardian i Nightwish. Wychodzi to całkiem dobrze, zwłaszcza że udaje się odtworzyć klimat fantasy. Tutaj dobrze się spisuje wokalistka Erika Ferraris ( Aeon) która śpiewa wyraziście, z werwą i stara się budować odpowiedni klimat. W bardziej metalowym obliczu taki jaki słyszymy w „Bewitched” można nieco ponarzekać na to, że Erika nieco załagadza wydźwięk kawałka. Ciekawe jakby to brzmiało z bardziej drapieżnym wokalem? Holy Shire to zespół w którym całkiem dobrze radzą sobie gitarzyści. Może są nieco schowani w niektórych momentach, może nie mają większego pola do popisów, to jednak często słychać rytmiczne i zadziorne partie gitarowe, które są motorem napędowym poszczególnym utworów. Dobrze to ukazuje „Gift Of death” czy melodyjny „Overload of Fire”. Co też przyciąga uwagę w tym zespole to znacząca rola fletu, który znakomicie sprawdza się w takim graniu i to dzięki niemu kompozycje mają głębie i niesamowity klimat. Jednak często można odnieść wrażenie, że klimat jest ważniejszy niż cała reszta i takie myśli nasuwa „The revenge of the Shadow” czy spokojny „Beyond”. Najlepiej z całego materiału prezentuje się „Greenslaves”, który znalazł się na płycie jako bonus.

Ciekawym rozwiązaniem okazało się zatrudnienie flecisty, a także dodatkowego wokalisty. Płyta zyskała dzięki temu ciekawy, fantastyczny klimat. Teraz pozostaje zespołowi doszlifować styl, popracować nad kompozycjami, żeby miały więcej werwy i przebojowości. Wtedy będzie niemal idealnie. Póki wzbudzili zainteresowanie i zostawili spory niedosyt po debiutanckim „Migdard”, tak więc poczekamy na kolejny album i wtedy będziemy wszystko wiedzieć.

Ocena: 5.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 25 czerwca 2014

SUDDEN FLAMES - Under the Sign of The Alliance (2014)

Dziś power metal ma nas porywać ciężarem, bardziej wyrafinowanymi dźwiękami, co raz to bardziej złożona konstrukcją i mrocznym klimatem, a przecież w latach 90 nie tak prezentował się ten gatunek. Cechował go radosny wydźwięk, duża prostota, szybkość i melodyjność. Niektóre kapele jeszcze żyją tamtym okresem, co bardzo cieszy bo brakuje ostatnio właśnie takiego power metalu. Z odsieczą powraca tym razem Sudden Flames, który w 2009 nagrał udany debiut, który był skierowany do fanów Gamma Ray, Helloween, Stratovarius czy innych bardziej znanych kapel z których czerpie garściami kanadyjska formacja. W sumie 5 lat zeszło na tworzeniu „Under the sign of the Alliance” ale nie można uznać ten okres za zmarnowany.

Choć teraz zespół tworzą inni muzycy, to jednak nie przyczyniło się to do drastycznej zmiany stylu Sudden Flames, bo w końcu dalej zespół jest wierny power metalowi. Jednak jest kilka różnic, które można dostrzec. Większa dawka agresja, pewniejsza gra gitarzystów, w której można dostrzec zrozumienie i chemię, która ma pozytywny wpływ na całość. Do Latulippe dołączył Daves Couture, który nieco odmienił jakość muzyki Sudden Flames. Słychać większy nacisk na technikę,a także na to w jaki sposób są wygrywane poszczególne motywy. Jest dokładność i dbałość o szczegóły, co już dyskwalifikuje debiut w starciu z „Under the Sign of The Alliance”. Zmianą na lepsze jest również sekcja rytmiczna, która jest bardziej żywa i ma w sobie jakby więcej mocy. Brzmi to w końcu jak dzieło doświadczonego zespołu, który gra z miłości do power metalu i słychać w tym szczerość, a nie próbę zarobienia pieniędzy. Jean Letarte jako wokalista też zalicza ciekawszy występ. Tym razem postanowił urozmaicić swoje partii nadając kompozycjom bardziej różnorodnego charakteru i przez to materiał nie jest jednostajny i zagrany na jedno kopyto. Zaczyna się od „Vendetta” i tutaj w głowie zapada pomysłowa melodia. Może nie został w pełni wykorzystany potencjał tego utworu, ale jest to czego można było się spodziewać po Sudden Flames. Nawet nie przeszkadza nawiązanie do Iron maiden. Stonowane tempo i ostrzejszy riff rodem z Judas Priest to cechy rozbudowanego „Pilgrims of Steel”. Płyta nabiera rumieńców właściwie od 3 kompozycji. „Lost” to typowy, prosty, melodyjny power metalowy utwór, który tym razem nieco przypomina dokonania wczesnego Stratovarius. Lata 90 i złoty okres power metalu można uchwycić w rozpędzonym „Gabriel's Quest” który zaliczam do tych najciekawszych utworów z nowej płyty. Odrobina NWOBHM i wczesnego Iron maiden zostaje zawarta w „Warrior Of Hell”. Na debiucie nie brakowało wpływów Running Wild. Te odżywają tutaj w kolosie „Beyond”, który przypomina nieco „Battle of Waterloo”. Bardzo udana kompozycja, która pokazuje, że Kanadyjczycy potrafią się bez problemu odnaleźć w bardziej złożonym graniu. Zespół powstrzymuje się od kombinowania i podążania za tym co jest modne. Robią swoje i pozwalają nam wrócić razem z nimi do lat 90, do złotego okresu europejskiego power metalu i „Freedom” to taki miły kawałek przypominający Gaia Epicus. Całość zamyka tytułowy „Under the Sign of Alliance”. Kwintesencja Sudden Flames i jak można byłoby lepiej podsumować album i ich styl jak nie takim przebojowym utworem?

Debiut przejawiał sporo ciekawych momentów, pokazywał potencjał zespołu, jednak drugi album utwierdził w przekonaniu, że Sudden Flames gra melodyjny i miły dla ucha power metal i to ten europejski, mocno zakorzeniony w latach 90. Wybrzmiewa w ich muzyce Gamma Ray, Helloween czy Gaia Epicus. Czy to przeszkadza w odbiorze? Na pewno nie. Drugi album jest bardziej dopracowany i z pewnością lepiej brzmi. Dobra robota Sudden Flames i oby więcej takich płyt w przyszłości.

Ocena: 8/10

P.s podziękowanie dla Daves Couture za przesłanie płyty prosto z Kanady:D

EDGE OF THORNS - Insomnia (2014)

Edge Of Thorns, czy komuś coś ta nazwa mówi? Mi na początku nie wiele. Tylko o uszy mi się obija ta nazwa formacji, jednak nigdy nie miałem okazji posłuchać ich muzyki. Teraz nadarzyła się bardzo dobra okazja, bowiem ta niemiecka kapela wraca po 7 latach milczenia z nowym albumem. Wypatrujcie albumu „Insomnia”, zwłaszcza jeśli lubicie słuchać solidny heavy/power metal zakorzeniony w Bloodbound, Accept, Primal fear czy Brainstorm.

Tutaj nie ma miejsca na kombinowanie, na refleksje, czy ambitne granie, w którym muzycy szukają nowych perspektyw i patentów, które odmienią gatunek. Podążają ścieżką wydeptaną przez wiele zespołów i te wyżej wymienione to tylko część, które miały wpływ na Edge Of Thorns. Jednocześnie ciężko ich nazwać klonem np. Brainstorm. Zespół stara się grać dynamicznie, momentami tak jak w „The 7 Sins of Artur Mc Gregor” nieco nowocześnie, a czasami progresywnie. Takie rozwiązanie pojawia się choćby w „A Caress of Souls”. Na płycie przede wszystkim słychać mocny heavy/power metal, który na szczęście z dominował cały album. Już na początku zespół raczy nas dynamicznym kawałkiem w postaci „Dark Side Of Your Life”. Kiedy gitarzyści Jani i Dave zwiększają obroty i wkładają więcej serca w melodie to wtedy w łatwy sposób zyskujemy przeboje w postaci „Yearning has begun” czy „Walking Like a Ghost”.Z całej płyty najbardziej przypadł mi do gustu „Of hearts that Burn”. Materiał ogólnie wydaje się być solidny i równy, aczkolwiek od razu można spostrzec, że płyta ma kilka wad, a jedną z nich jest brak wyrazistych hitów godnych zapamiętania. Z kolei największym plusem jest wokalista, a mianowicie Dirk Schmitt, który brzmi jak Mark Tornillo z Accept.

W kategorii heavy/power metal płyta średnich lotów i co najwyżej można ją zaliczyć do dobrych wydawnictw. Brakuje „kropki nad i” czyli bardziej wyrazistych kompozycji i więcej dynamiki. Kto wie może w przyszłości zespół ulepszy swoją formułę?

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 23 czerwca 2014

MERKABAH - Ubiquity (2014)

Aż 7 lat przyszło czekać fanom kanadyjskiego Merkabah na następcę „The Realm of all Secrets”, który ukazał się w 2007 roku. Czas oczekiwania dobiegł końca i w końcu można posłuchać nowy krążek zespołu, zatytułowany „Ubiquity”.

Merkabah to formacja działająca na rynku od roku 2000 i przez ten czas udało im się wykreować dość ciekawy styl, który jest mieszanką progresywnego rocka i symfonicznego metalu. Wśród swoich inspiracji wymieniają King Crimson, Iron Maiden i Therion, co faktycznie gdzieś tam słychać na nowym albumie. Aczkolwiek można by tutaj jeszcze wymienić Nightwish czy Dream theater. Skojarzenia z symfonicznym metalem są, a wszystko za sprawą wokalistki Jacinthe. Styl i forma jej śpiewania przywołuje na myśl właśnie symfoniczny metal rodem z Therion i najlepiej ten charakter oddaje rozbudowany „Ubiquity”, który wieńczy płytę. Podobny charakter ma dość podniosły „Mythomania”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Już na samym początku można wyłapać wady. Jednym z nich jest wokal Jacinthe, który jest bez wyrazu, bez mocy. Gitarzyści starają się nam urozmaicić materiał, często udając się w rejony progresywnego rocka. Szkoda tylko, że jakość tych zagrywek jest niska. Gdzieś pominięto przy tworzeniu kompozycji aspektu przebojowości, dynamiki i czegoś co by kusiło słuchacza. Co z tego, że w „Red Letter Days” słychać inspiracje Mike Oldfieldem w zakresie partii gitarowych, jak nie ma tutaj odpowiedniego ładunku przebojowości i wszystko staje się nudne. Nawet kiedy zespół stara się postawić na klimat, na emocje to też nie wychodzi im to najlepiej, czego przykładem jest komercyjny „Agartha”. Reszta utworów nie wzbudza większych emocji i brakuje tutaj mocnego uderzania, brakuje więcej ciekawych zagrywek gitarowych i bardziej porywającego wokalu. Jasne jest coś z progresywnego rocka i z symfonicznego metalu i jest nawet pomysł jak to połączyć, tylko efekt nie musi każdego zachwycać.

Płyta skierowana do poszukiwaczy dziwnych i bardziej złożonych dźwięków, do zagorzałych fanów progresywnego rocka. Jeśli nie macie nic przeciwko średniej klasy materiałowi, to może znajdziecie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 21 czerwca 2014

FIREFORCE - Deathbringer (2014)

Jeszcze kilka lat temu belgijski band o nazwie Fireforce nie był nikomu znany. Zmienił to oczywiście bardzo udany debiut w postaci „March on”. Wiele osób doszukiwało się w tym wpływów Running Wild, Grave Digger, czy Mystic Prophecy i w sumie nie bez powodu, bo Fireforce zaprezentował energiczny miks heavy/power metalu, w którym dominowała niemiecka konwencja. Oczywiście ważnym składnikiem muzyki Fireforce są patenty wyjęte z lat 80, kiedy to belgijskie formacje rozwijały skrzydła pod wytwórnią mausoleum. Fireforce powstał na gruzach Double Diamond, który działał już dość intensywnie w latach 90 i stąd też bierze się to, że kapela brzmi jak z lat 80 czy 90. Po 3 latach przyszedł czas by potwierdzić swój status i umiejętności.

„Deathbringer” to drugi album Fireforce i z pewnością jest to album z którym każdy fan heavy/power metalu musi się liczyć i powinien go posłuchać. Zachwycamy się próbkami nowego albumu Judas Priest który ma się ukazać niebawem, a tutaj Fireforce przypomina nam stare, dobre czasy tej kapeli. Mocne, ostre i proste riffy, który są wypełniony podniosłym i wyrazistym wokalem Flype'a, który śpiewa momentami jak sam Rob Halford. Choć tutaj pod względem wokalu można porównać dokonania frontmana z wokalistami Bloodbound, Sevent Avenue czy Mystic Prophecy. Powiązania z tymi zespołami są o wiele bardziej złożone, bo i w muzyce można dość łatwo doszukać się podobnych rozwiązań i patentów. Wracając do Judas Priest, to otwieracz „Deathbringer” przypomina mi udany „Angel of Retribution”. Agresywny, bardziej heavy metalowy riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i przebojowy charakter. Znakomite otwarcie albumy i jest to udana kontynuacja debiutu. Taka jest pierwsza myśl. Z czasem trzeba będzie ją zweryfikować, bowiem można odnieść wrażenie że album jest bardziej heavy metalowy aniżeli power metalowy. Już „Highland Charge” daje nam wyraźny sygnał, że ten album ma być cięższy i bardziej stonowany. Można się do tego przekonać, zwłaszcza że kapela dalej brzmi jak Fireforce i dalej potrafi grać na wysokim poziomie. Ta płyta z pewnością może się podobać, tym co lubią dużą ilość energicznych solówek, popisów gitarowych, bo tych tutaj nie brakuje i zarówno Erwin jak i Yves starają się nam umilić czas. Yves jako nowy nabytek radzi sobie całkiem dobrze, choć mam wrażenie że panowie jeszcze się nie ograli i jeszcze tej chemii między nimi nie ma, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Mimo pewnych niedociągnięć w tej kwestii to i tak album ma sporo udanych momentów i tutaj aż prosi się o wyróżnienie „Combat Metal”, który został zrobiony na wzór amerykańskich killerów z gatunku power metal. Fireforce zaopatrzył swój album w dość mocne, mrocznie i ciężkie brzmienie, które jeszcze bardziej podgrzewa temperaturę. „Thunder Will Roll” to utwór który podkreśla te atuty. W przypadku tej kompozycji można tutaj wyczuć inspirację Saxon. Nieco hard rockowe wcielenie które ukazał zespół w „To The Battle” nie przekonało mnie i raczej wolę szybkie, nieco nawet ocierające się o thrash metal granie takie jak to zaprezentowane w „Words Of Hatred”. Debiut miał to do siebie, że był bardzo przebojowy a tutaj płyta leci, jest połowa i dopiero „King of Lies” spełnia wszelkie kryteria by być największym przebojem z tej płyty. Nieco progresywny „Aons” też można potraktować jako ciekawa i urozmaicona kompozycja. Podoba mi się tutaj klimat Metal Church z ostatnich płyt. Zdarzają się też wypełniacze jak „Mn29”. Dobre wrażenie po płycie zostawia energiczny „Gangland”. Nie jest to cover Iron Maiden, ale z pewnością jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie.

Nie udało się nagrać tak przebojowego i zapadającego w pamięci albumu jak „March On”. Dobrą wiadomością jest to, że Fireforce gra heavy/power metal na wysokim poziomie, robi to nawiązując do klasyki, chcą brzmieć jak z lat 80, a to zawsze cieszy. Mamy muzyków, którzy mają w sobie to coś i potrafią grać. „Deathbringer” to solidna porcja heavy/power metalu, jednak jest niedosyt i chciałoby się więcej. Kto wie może przy następnej okazji tak będzie? Póki co jest to jedna z najciekawszych kapel pochodzących z Belgii.

Ocena: 7/10

MORGANA - Lady Winter (1989)

Kto tam dzisiaj kojarzy włoski band o nazwie Morgana? Pewnie garstka ludzi. Zespół gra heavy metal i choć odrodzili się w roku 2005 za sprawą komplikacji. Dzisiaj dalej tworzą i wydają albumy, jednak tak naprawdę na uwagę zasługuje debiutancki krążek „Lady Winter”, który ukazał się w 1989r i jest to jedyny objaw działalności w latach 80. Płyta zawierała znamiona hard rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. I mogła znaleźć swoje grono zwolenników.

Przede wszystkim sporą rolę odegrała wokalistka Roberta Delaude, która nadała muzyce Morgana odpowiedniego wydźwięku i pozwoliło wyróżnić kapele na tle innych. Co warto też dodać, to że zespół starał się wykreować mroczny, ponury klimat, nieco podejść pod speed/thrash metal i wystarczy posłuchać takie petardy jak „Welcome in The dark” czy „Save Me”, który ukazują zupełnie inne oblicze zespołu. Słychać w tym coś z amerykańskiego power metalu, coś z speed/thrash metalu, a nawet power metalu w stylu Helloween z czasów „Walls of Jericho”. Brzmi to imponująco, zwłaszcza w połączeniu z przybrudzonym brzmieniem i wokalem Roberty, który w takich kompozycjach brzmi wybornie. Jest pazur, agresja i moc, czyli wszystko to co nam potrzeba. Niestety cały album jest utrzymany w nieco innej stylizacji. Lekki hard rockowy otwieracz w postaci „Make Me love” brzmi nieco jak Accept skrzyżowany z Steeler. Epicki „Lady Winter” ma coś z Iron Maiden, ale nie tylko. Można nawet się pokusić o amerykański epicki metal spod znaku Omen czy też Cirith Ungol. Jeszcze inne oblicze zespołu, które pokazuje jak elastyczny jest i jak potrafi urozmaicić nam materiał. Bardzo pożyteczna umiejętność. Ballada „Man” ma w sobie emocje i podniosłość, ale mogła być znacznie krótsza. Kto lubi Scorpions i ciepłe rockowe granie ten powinien posłuchać pięknego „Without You”. Heavy metalowy „Skin on Skin” to kolejny powód dla którego wyróżnić pracę gitarzysty Dino, który dwoi się i troi, żeby się sporo działo, żeby emocje nie opadły choć na chwilę. Jego zagrywki może i mało oryginalne, ale proste i trafiające w serce fanów prawdziwego rasowego heavy metalowego grania. Ja zostałem kupiony od razu. A co powiecie na stary dobry Accept z lat 70? Tutaj wszystko jest możliwe i posłuchajcie „No Time To Waste” i powiedźcie z czym wam się kojarzy ten utwór?

Nie dajcie się zwieść tej tandetnej okładce, dziwnej, może nawet komercyjnej nazwie zespołu i dajcie się skusić na ten album. Warto, bo płyta jest energiczna, urozmaicona, klimatyczna, a przede wszystkim utrzymana na równym poziomie. Dal fanów melodyjnego grania pozycja obowiązkowa. Szkoda że po tym krążku kapela się rozpadła. Może i dalej tworzą dzisiaj, ale już nigdy nie stworzą czegoś na miarę „Lady Winter”.

Ocena: 8/10

NIGHT MISTRESS - Into The Madness (2014)

Power metal nigdy jakoś nie był popularyzowany w naszym kraju. Choć sam gatunek ma swoich odbiorców to jednak mało kto się odważył zagrać ten rodzaj metalu. Exilbris, Pathfinder, Titanium czy w końcu Night mistress to formacje które przyczyniły się do rozkwitu power metalu w Polsce. Najważniejszy z tej ekskluzywnej grupy jest oczywiście Night mistress, który to wszystko zaczął. Doczekaliśmy się swojego power metalowego zespołu grającego na światowym poziomie, który może poszczycić się znakomitą muzyką i utalentowanym wokalistą w postaci Chrisa Sokołowskiego, który udziela się też w Exilbris. Debiut w postaci „The back of Beyond” to było jedno z najważniejszych odkryć muzycznych roku 2011. Jednak od razu rodziło się pytanie, czy zespół stać na kolejny tak energiczny i przemyślany album. Przyszedł czas na odpowiedź, a poszukałem jej na nowym albumie „Into The Madness”.

Może nie jest to album tak power metalowy jak poprzedni, może klimat nie jest już ten sam, a kapela nie kryje swoich zapędów stricte heavy metalowych. Może przebojów jest za mało by podbić świat i walczyć o tytuł płyty roku, ale to jest znak. Jaki? Power metal żyje w naszym kraju. Zwiększą odwagą bierzemy się za granie tego gatunku i to bez kompleksów mierząc się z najlepszymi. Night Mistress to fenomen i nie można o tym zapomnieć. Granie power metalu to jedna strona metalu, druga to oczywiście to w jaki sposób się to robi. Nasz rodzimy band nie ustępuje najlepszym, doświadczonym kapelą i choć momentami brzmi jak Dream Evil, Firewind czy Primal Fear, to jednak są do porównania na korzyść polskiej formacji. Soczyste brzmienie, wokalista śpiewający w stylu Bruce'a Dickinsona, Roba Halforda czy Chity Somapala, ostre riffy przesiąknięte mocnym heavy metalem i szybkie tempo to wszystko brzmi znajomo i to cieszy, zwłaszcza że jest to autorstwa polskiej formacji. Od strony wizualnej jak i technicznej Night Mistress prezentuje się wybornie i jest to ostra produkcja, która może, a nawet musi się podobać. Lekki niedosyt mam i wynika on z wysłuchania kompozycji. Mam wrażenie, że tutaj jest mniej power metalu niż na debiucie. Z kolei słychać bardziej dopracowane aranżacje i dojrzałość muzyków, a to też rzutuje na całość. Maidenowe otwarcie płyty w postaci „Untill The Day Will Dawn” jest tutaj dobrze trafione, pomimo że sam utwór do krótkich kompozycji nie należy. Więcej power metalu, więcej przebojowego charakteru i pazura uświadczyć można w „Hand of God”. Tutaj wokalista pokazuje swoje umiejętności. W górnych rejestrach brzmi jak Tim Ripper Owens. Duma rozpiera że taki uzdolniony wokalista śpiewa w polskiej kapeli. W tym utworze możemy znaleźć odpowiedzi na wiele pytań i można dość w łatwy przekonać się o potencjale Night Mistress. „The Place i belong” w swojej konstrukcji przypomina twórczość Primal Fear, Dream Evil czy Metal Church. Może wdziera się tutaj trochę komercji, ale z pewnością nie mówimy tutaj o kawałku przeznaczonym do stacji radiowej. Początek „Walking on Air” to już właśnie taki przyjemny, radosny heavy/power metal zagrany w nieco przystępny i łatwo przyswajalny sposób. Niezbyt trafionym pomysłem był wybór „Madman” na utwór promujący nowy album. Dlaczego? Za bardzo przekombinowany, nie oddający piękno Night Mistress i nie jest to najlepszy kawałek z tego wydawnictwa. Jako fan debiutu zachwycił mnie szybki „Longing for the Devil”, ostrzejszy „Hell Race” no i melodyjny „Sacred Dance”, który pełni tutaj rolę znakomitego przeboju, którym można się chwalić z dumą za granicą.

Brakuje mi tutaj jakiegoś kolosa na koniec płyty, jakiegoś zaskoczenia i większego urozmaicenia, ale na szczęście i bez tego płyta jest bardzo dobra. Standard europejski zachowany i słychać to dopracowanie i dbałość o szczegółów. Są przeboje, znakomite popisy gitarowe i pojedynki na sola, znakomity, power metalowy wokalista, który z pewnością siebie wkracza w wysokie rejestry, a wszystko zagrane z pomysłem i brakiem kompleksów. Muzyka utrzymana w tonacji Firewind czy Dream Evil i całość brzmi jak produkt zagranicznego zespołu, a nie naszego rodzimego zespołu. To miłe usłyszeć, że u nas też można stworzyć taki album i to z taką muzyką. „Into The Madness” nieco słabszy od debiutu, ale to wciąż znakomita muzyka na wysokim poziomie. Polak jednak potrafi.

Ocena: 8/10

czwartek, 19 czerwca 2014

LIEGE LORD - Master Control (1988)

Jest rok 1982r pewni młodzieńcy założyli cover band Judas Priest pod nazwą Deceiverr. Dwa lata później postanowili iść własną ścieżka. Nowy początek wiązał się z nową nazwą kapeli, z pewnymi wyrzeczeniami i pracowitością. Opłaciło się, bowiem wraz z pierwszym albumem kapela zaliczyła szybki awans do pierwszej ligi, jeśli chodzi o amerykański heavy/power metal. Choć w ich muzyce nie brakowało nawiązań do Judas Priest, czy też bardziej rodzimych kapel pokroju Omen, Jag Panzer, Attacker czy Metal Church, to jednak pierwsze dwie płyty to ukłon w stronę też Iron Maiden. W sumie nagrali 3 albumu i dla jednych są obiektem kultu, a zaś dla drugich przedmiotem lekceważenia. O kim mowa? Oczywiście o Liege Lord. „Freedom's Rise” i „Burn to my touch” to bardzo dobre wydawnictwa i niczego im nie brakuje. Ale zespół nie tracił swoje czasu, ani potencjału i na „Master Control” odblokował się w pełni, dając fanom coś nadzwyczajnego i ponadczasowego, a mianowicie prawdziwy majstersztyk. Tak „Master Control” to jedno z najważniejszych dzieł lat 80 i także dla amerykańskiego power metalu.

Mogłoby się wydawać, że pójście na przód, że przekwalifikowanie stylu odbije się na jakości, że nowa formuła nie przekona starych fanów, ani też recenzentów. Tutaj Liege Lord postanowił zrobić podobny zabieg jak Judas Priest za sprawą swojego „Painkillera”. Porzucano niedbałe wzorowanie się na Iron Maiden i przede wszystkim wybrano ponownie priorytety. W tej całej nowe formule nie znalazło się miejsce dla wokalisty Andiego Michauda, który przyczynił się do narodzin Liege Lord i formowania jego kształtu. Pewnie wielu nie mogło się pogodzić z jego stratą, zwłaszcza że był charyzmatycznym wokalistą, który idealnie pasował do muzyki Liege Lord. Wybrano na jego miejsce Joego Comeau, czyli specjalistę od wysokich rejestrów, a także od ostrego, drapieżnego śpiewania w niskich rejestrach. Jeden z najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który wniósł zespół na zupełnie inny poziom. Co ciekawe słychać w nim też coś z Bruce'a Dickinsona, co również można uznać za komplement. Choć reszta składu nie uległa zmianie, to jednak można odnieść wrażenie, że to nie ten sam zespół. Słychać już właściwie na samym wstępie za sprawą przebojowego „Fear Itself”, że muzycy podnieśli sobie poprzeczkę jeśli chodzi o poziom bardzo wysoko. Perfekcja to akurat dobre słowo, które opisuje sam kawałek jak i wyczyny muzyków. Sekcja rytmiczna nie robi na wycieczek do najlepszych lat Iron Maiden, a jak już to po najlepszych amerykańskich kapelach power/thrash metalowych. Ciężki, dynamiczny riff przypomina nieco twórczość Heathen, czy też Annihilator. Tony Trugilio i Paul Nelson tym razem kładą nacisk na ostrość, spontaniczność, dzikość, szaleństwo i ciężar. Nie brakuje odesłań do heavy/speed/ power metalu, ale największą niespodzianką jest ocieranie się o thrash metal w pewnych momentach. Odważne posunięcie ze strony muzyków, ale to dzięki takiemu zagraniu płyta zyskała na świeżości, na dynamice i zyskała więcej mocy. Dodatkowy atutem jest też agresja, która była tłumiona na poprzednich wydawnictwach. Techniczne podejście do aranżacji też tutaj występuje, co słychać w „Eye of The storm”. W tym utworze można też uświadczyć ile serca zespół wkłada w refren, w to żeby zapadał głęboko w głowie. Wizytówką opracowanego stylu na nowym albumie jest tytułowy „Master Control”. Definicja amerykańskiego power metalu w stylu Helstar czy Metal Church. Wszystko im wyszło nawet porwanie się na cover Rainbow w postaci „Kill The King”. Joe ma coś z Ronniego James Dio i tutaj można to wyłapać. Sam cover ukazuje też inne ważne atuty Liege Lord i mam tutaj na myśli gitarzystów. Wygrywać riffy Ritchiego z taką werwą, oddaniem, pomysłem i zapałem to coś co nie często można spotkać wśród muzyków, którzy nagrywają covery. Oni zresztą są tak uzdolnieni, że we własnych kompozycjach dają czadu, zabierając nas do świat riffów i solówek, do świata w którym gitara ma swój język, piękny język. Posłuchajcie choćby „Soldiers Fortune” czy „Feel The Blade” by pojąć talent gitarzystów. Rytmiczne i żywiołowe granie, stworzone dla fanów Judas Priest można uświadczyć w „Broken wasteland”. Zapomnijcie o zbędnych balladach i rozbudowanych kompozycjach, zespół stawia na żywiołowy i agresywny materiał. Jedynym nieco innym kawałkiem jest tutaj urozmaicony i klimatyczny „Fallout”, w którym udało się stworzyć epicki wydźwięk.

Błysk geniuszu, jedno z największych osiągnięć Liege Lord, biblia amerykańskiego power metalu, która definiuje ten styl w znakomity sposób. A mimo to kapela nie była w stanie dalej tworzyć i tak zakończył się żywot jednej z najlepszych kapel amerykańskich. Choć kapela obecnie zajmuje się koncertowanie, to jednak nie wiadomo czy będzie wstanie jeszcze coś kiedyś nagrać. Na pewno nigdy nie uda się odtworzyć tego klimatu, tego nieco thrash metalowego brzmienia, ani forma Joea nie będzie jak tutaj na „Master Control” i partie gitarowe nie będą tak świeże i magiczne. To jest nie możliwe. Klasyka amerykańskiego power metalu i jedna z najciekawszych płyt lat 80. Prawdziwy majstersztyk w swojej dziedzinie.

Ocena: 10/10

wtorek, 17 czerwca 2014

POSSESSOR - City Built With Skulls (2012)

Większość młodych formacji grających thrash metal nie stara się wykreować swój własny styl, bardziej woli stworzyć muzykę pokrewną do wielkich kapel. I tak często słuchając nowych kapel można odnieść wrażenie, że to nic innego jak naśladowanie, a może nawet złożenie hołdu takim formacjom jak Exodus, Exciter, Destruction czy też Razor. Do tego zestawu pasuje założony w 2009 r. amerykański band o nazwie Possessor. Póki co dali się poznać jako bardzo udany zespół, a wszystko za sprawą debiutanckiego krążka „City Built With Skulls”.

Na pierwszy rzut oka, uwagę przyciąga bardzo klimatyczna i taka old scholowa okładka, która ma coś z pierwszych okładek Iron Maiden. Jest to też sygnał, bowiem w muzyce Possessor nie brakuje zapożyczeń z heavy metalu i nawet NWOBHM. Wystarczy zapuścić sobie energiczny „Reaper of Death” w którym w sferze instrumentalnej można wyłapać pewne charakterystyczne cechy. Nie da się ukryć, że tutaj znakomicie się odnajdują obaj gitarzyści, zarówno Kevin jak i Mike. Jest agresja, dynamika, zadziorność i wszystko to co potrzeba by mówić o thrash metalu, z tym że panowie nie zapominają o dobrych melodiach i klimacie lat 80. Też bardziej heavy/speed metalowy wydźwięk ma „Taste The Blade”, zwłaszcza w początkowej fazie. Zespół dobrze maskuje fakt, że to ich pierwszy album. Nie popełniają żadnych drastycznych błędów i przez cały album dostarczają bardzo udanych kompozycji. Aranżacje są tutaj przemyślane i dobrze rozegrane, tak więc wszystko zostało dobrze przygotowane, nawet brzmienie. Ci co lubią agresywne granie powinni na pewno posłuchać „Fire From Hell”. Jest to dobry przykład, że wokalista Robbie ma w sobie to coś, ten zapał i pazur. Takich wokalistów nigdy za wiele. Nie brakuje szybkich petard i właściwie to tego typu kompozycje zdominowały album. Wystarczy wymienić tutaj „Heavy metal Underground” , mroczniejszy „Hammer and Nails” czy speed metalowy „Champions of Chaos”.

Co tutaj dużo pisać Possessor to jedna z tych ciekawszych kapel młodego pokolenia jeśli chodzi o thrash metal. Wiedzą jak nagrać interesujący, dynamiczny materiał, który nie został zapchany wypełniaczami, lecz prawdziwymi killerami. Dla fanów speed/thrash metalu lat 80 pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 16 czerwca 2014

CROSSWIND - Vicious Dominion (2014)

Trzeba być czujnym jeśli chodzi o power metal w tym roku. Chwila nie uwagi, bądź lekceważenia i można pominąć wiele ciekawych płyt, po które pierwotnie nie mieliśmy zamiaru sięgnąć. Ciekawe ile z Was czekało na debiut greckiego Crosswind? Pewnie nie wielu. Jedni stwierdzili, że po kolejny klon Helloween, czy Gamma Ray nie mają ochoty sięgać, a inii są tak nie nasyceni power metalem, że są na bieżąco z nowościami, nawet tymi mniej znanymi i wyczekiwanymi. Czekałem na ich wydawnictwo, bo już utrzymana w klimatach s-f okładka zachęcała do sięgnięcia po całość. Tak jest to power metal, choć nie brakuje odesłań do progresywnego power metalu co można usłyszeć w „Lord of Deceit”. W muzyce zespołu można wychwycić wiele znanych kapel, a przede wszystkim Helloween, Manowar, Iron Maiden czy Judas Priest. Podniosłe chórki w tym utworze nam przywołują na myśl Rhapsody. Im bardziej się zagłębiamy w album, tym bardziej docenimy soczyste, nieco amerykańskie brzmienie albumu, a także wokalistę. Vasillis Topalides to spec od wysokich rejestrów, od czystego, technicznego śpiewania i budowania klimatu. Fani takich wokalistów jak Fabio Lione czy Micheal Kiske będą zadowoleni. Jednak pozostali muzycy nie ustępują mu w niczym swoimi umiejętnościami. Pędzenie z szybkością światła to żadne wyzwanie dla tutejszej sekcji rytmicznej i dowodem tego jest „Eye of The Storm”. Crosswind nie jest tutaj kreatorem, nie tworzy niczego nowego i więcej mają wspólnego raczej z odtwarzaniem, ale robią to tak, że nie jest to karygodne. „The Order” mógłby trafić na płytę Gamma Ray czy Helloween, ale utwór ma też swój charakter, ten grecki temperament. Znajomo brzmi „Angel At War” i swoim wykonaniem i feelingiem przypomina nieco Sabaton. Widocznie klawiszowe wstawki robią swoje. Zamiłowanie do Manowar daje o sobie znać w wolniejszych kompozycjach co ma miejsce w „Legion Lost” czy „Grim Steeds”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje przebojowy „Aeons”, który jest kwintesencją power metalu. Brakuje takiego podejścia do power metalu w ostatnich latach. W ten o to sposób Crosswind to kolejny debiut z którym trzeba się liczyć i jest to zespół w którym drzemie potencjał i z niecierpliwością czekam na kolejne uderzenie.

Ocena: 8/10

niedziela, 15 czerwca 2014

ODIN - Endless Journey (2014)

Zostałem ostatnio uwiedziony prze piękną okładką zespołu Odin. Od razu rozpoznałem, że to musi być power metal. Jednak nie pomyślałbym, że to japońska kapela. Ciekawe jest to, że jest to młoda kapela, która w tym roku debiutuje albumem „Endless Journey”. Słychać, że chcą być bardziej europejscy, to też często nawiązują do Helloween czy Gamma Ray. Przez to ich styl jest bardzo pospolity i czytelny. Nie ma niespodzianki, ale czy ktoś tego oczekiwał? Nie jest to też zespół na miarę Galnerus. Nie ma takiego kopa, ani takich pomysłów i Odin to raczej kapela reprezentująca średni pułap gatunku. Najlepiej wypada na tej płycie samo tło, to jak gra Ryusa i Yazin, to jak energicznie i żwawo grają, nie zapominając o technice, a także dynamiczną i mocną sekcję rytmiczną. Są to ważne atuty Odin i szkoda, że wokalista jest irytujący, a kawałki nie dopracowane. Jednak w niczym to nie przeszkadza, żeby czerpać radość z słuchania tej płyty. Dobrze nastraja słuchacza melodyjny i chwytliwy „Endless Providance” czy zrobiony w stylu Kaia Hansena „Wind”. Ciekawą mieszankę mamy w „Princess of Babylone” , bowiem tutaj momentami mamy charakter ballady, zaś potem kawałek przeradza się w petardę. Fajny riff dostajemy w chwytliwym „Awakening Again”. Choć różnie tutaj bywa z poziomem, to jednak na pewno pojawia się kilka fajnych momentów, a jednym z nich jest bez wątpienia zamykający „The Moment”, który w swojej progresywnej konwencji wypada całkiem dobrze. Spodziewałem się po tym wszystkim ciekawszego, a tak dostałem album właściwie o którym za jakiś czas nie będę pamiętał. Miło się tego słucha i właściwie nic więcej z tego nie wynika. Płyta skierowana do zagorzałych fanów power metalu.

Ocena: 6/10

SPACE EATER - Passing Through the fire to Molech (2014)

Jednym z najlepszych thrash metalowych zespołów młodego pokolenia jest bez wątpienia serbski Space Eater. Nazwa choć zaczerpnięta od utworu Gamma Ray to jednak zespół power metalu nie gra. Dzisiaj to już jest nieco inny zespół, złożony z innych ludzi, grający troszkę inaczej.

Pamiętam ich debiut i to w jaki sposób zaprezentowali melodyjną odmianę thrash metalu, przesiąkniętą speed/power metalem. To sprawiało że byli jedyni w swoim rodzaju i się wyróżniali na tle kolejnych kopii Anthrax, Megadeth czy Exodus. Śmierć wokalisty Boska Radisica odmieniła wszystko i przez ten cios Space Eater zmienił się i musiał walczyć o przetrwanie. Kolejny album w postaci „Aftershock” był oczywiście thrash metalowy, ale już nie był tak magiczny i wyróżniający się co debiut. Ze starego składu został basista Karlo Testen, reszta to już inni ludzie. 4 lata zajęło zespołowi zebranie się do kupy i ustabilizowania się w tej niezbyt korzystnej sytuacji. Mimo wielu przeszkód udało się w końcu wydać kolejny album, tym razem „Passing Throught the fire to Molech” to jakby nie patrzeć krok na przód jeśli chodzi o Space Eater. Ucierpiała w tej metamorfozie nieco ich oryginalność, to będzie jedyny w swoim rodzaju. Upodobnili się do wielu młodych kapel zapatrzonych w Bay Area. Melodia zeszła na dalszy plan, teraz liczy się agresja, techniczne riffy, mocne motywy, nieco przybrudzone brzmienie i zadziorny. Przypomina to wszystko twórczość Exodus, Exciter, czy też Megadeth. Niby nic odkrywczego, ale pokazuje że Space Eater potrafi się odnaleźć w nowej skórze. Brzmią inaczej niż na debiucie, ale nie można powiedzieć że jest to nudne i do bólu wtórne granie, które zanudza słuchacza. Tutaj wyszedł naprawdę dopieszczony materiał, który zadowoli nawet najbardziej wymagających słuchaczy. Szybki i agresywny otwieracz „Unjagged” pokazuje, że to już inny Space Eater. Teraz grają poważny, brutalny i nieokiełznany thrash metal z naciskiem na jego techniczny aspekt. W nowym obliczu zespołu sporą rolę odgrywa Tower. Musi godzić funkcję gitarzysty i wokalisty, ale najważniejsze że robi to z oddaniem i pasją. Jego wokal jest agresywny i bardziej techniczny niż świętej pamięci Boska, co sprawia że kapela brzmi dość podobnie do innych thrash metalowych formacji zapatrzony w Bay Area. Niby minus, ale też jest w tym plus, bowiem kapela rozwija się i chce prezentować muzykę bardziej dojrzałą. Stonowane tempo, riff rodem z twórczości Kreator i tak o to „Passing through The Fire to Molech” to prawdziwy killer przesiąknięty niemieckim thrash metalem. Tower i Dorde stawiają na szybkie, agresywne partie gitarowe, w których liczy się także technika. Nie jest to żadna nowość, ale nie można im odmówić zaangażowania i staranności. Ten aspekt został wyćwiczony i dopracowany. „Daisy Cutter” eksponuje talent gitarzystów i chemię która jest między nimi. Właściwie płyta utrzymana jest w jednym tempie i może nieco zagrana na jedno kopyto, ale to właśnie takie petardy jak „P.O.W” , rozpędzony „A thousand Plagues” czy ostry niczym brzytwa „Exhibition of Humanity” przesądzają o mocy i atrakcyjności tej płyty. Najwięcej melodyjnego thrash metalu z debiutu słychać w „Ninja Assasin”.

Słychać że to już inny zespół, ale tak samo wartościowy jak na początku. Więcej agresji i szybkości, przez co wyszedł naprawdę udany album. Może nieco wtórny i podobny do konkurencji, ale z pewnością jest to wartościowy krążek, który umacnia pozycję zespołu. Fani „Aftershock” będą zadowoleni.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

TWILIGHT FORCE - Tales of Ancient Prophecies (2014)

No i nie trzeba było czekać aż pojawi się na rynku kolejna ciekawa młoda kapela grająca power metal. Akurat w tym roku jest naprawdę w czym wybierać jeśli chodzi o debiuty. Lord Symphony czy Last Bastion to znakomite przykłady, ale na tym nie kończy się lista. Do tego znakomitego grona dołączył szwedzki Twilight Force, który został założony w 2011r. Uwagę przykuwa bez wątpienia fakt, że na perkusji gra Roberto znany z Sabaton. Celem tej kapeli było przypomnienie dawnych lat symfonicznego power metalu w stylu Rhapsody. W ten o to sposób narodził „Tales of ancient prophecies”.

Mało komu udaje się odtworzyć lata 90 power metalu, nie każdego rajcuje tworzenie słodkiego, melodyjnego i szybkiego power metalu. Jednak Twilight Force pokazał, że można znakomicie nawiązać do tamtych lat i jeszcze coś wycisnąć z tej tematyki. Muzykę szwedów można określić jako skrzyżowanie takich tuz jak Power Quest, Rhapsody i Dragonforce. Choć można tutaj ten temat ciągnąć znacznie dłużej, bo jest tutaj sporo akcentów znanych nam płyt power metalowych. Mimo tak wąsko określonego stylu udaje się Twilight Force stworzyć swój styl, który opiera się na szybkości, klimacie fantasy, słodszym brzmieniu, na złożonych i melodyjnych solówkach i Christiano, który śpiewa niczym młody Micheal Kiske. To wszystko znakomicie funkcjonuje i cieszy tak jak niegdyś muzyka wielkich power metalowych kapel. Płyta zaczyna się tak sobie wyobrażamy otwarcie albumów Rhapsody, czyli podniośle i epicko. Tak też jest w przypadku „Enchanted Dragon Of Wisdom”. Dzieje się tutaj sporo i cały czas jest bawienie się motywami, tempami i zadbano by solówki wprawiały nas w osłupienie. Nie pominięto w żaden sposób przebojowości i w taki oto sposób powstał znakomity utwór oddający to co najlepsze w power metalu z połowy lat 90. To robi wrażenie i wzburzą zainteresowanie pozostałą częścią płyty. Motorem napędowym tego zespołu jest nie tyla energiczna i zgrana sekcja rytmiczna co gitarzysta Felipe. Odnajduje się w power metalowej konwencji, wie kiedy grać szybki, jak zaskoczyć słuchacza i jak połączyć techniczne granie z luzem, dobrą rytmiką i przebojowością. W jego grze można momentami wyczuć coś z neoklasycznego power metalu. W „The power of Ancient Force” słychać idealnie na co stać młodzieńca. Nie można też pominąć partii klawiszowych, które są tutaj czymś więcej niż wzbogaceniem tła, czy nadanie melodyjnego charakteru. Można odnieść wrażenie, że czasami właśnie klawisze prowadzą utwór, a cała reszta podporządkowuje się im. Tak też jest w „Twilight Horizon”. Nieco mnie drażnią przerywniki na tym albumie, ale przynajmniej budują epicki, nawiązujący do świata fantasy i przybliża nam płyty Rhapsody. Coś z Sabaton można uświadczyć w „Fall of eternal Winter”, zwłaszcza jeśli chodzi o główny motyw. Takich petard jak „Forest Of Destiny” to dawno nie nagrał ani Helloween, ani Gamma Ray ani tym bardziej Rhapsody. Mam wrażenie że taki słodki i szybki power metal gdzieś umarł, na szczęście Twilight Force przypomina nam stare dobre czasy i złotą erę power metalu. Najlepsze jest to, że robią to jak profesjonaliści, nie pozostawiając cienia wątpliwości o umiejętności i doświadczenie. Nie słychać, że to banda młodych ludzi, którzy robią coś dla frajdy i zabicia czasu. To jest pasja i prawdziwa miłość do power metalu. „Made of Steel” taki utwór mógłby trafić na album Manowar , jest podniosły, epicki, piękny i łapiący za serce. Jedna z najpiękniejszych ballad roku 2014. Ciężko o takie kompozycje w dzisiejszych czasach, bo brakuje pomysły na ciekawe ballady, które urzekają czymś wyjątkowym. Twilight Force pokazał, że jednak można jeszcze coś fajnego stworzyć w tej kategorii. Całość zamyka „Gates of Glory” który przemyca sporo wolniejszych motywów, ale to wciąż szybki power metalowy kawałek. Nieco Freedom Call i trochę Dragonforce z początku. Mocny koniec jakże udanego albumu.

W taki oto sposób odradza się power metal. W takim wielkim stylu zostaje przywrócony do łask szybki, słodki power metal który stworzyli Helloween, Gamma ray czy Rhapsody. Twilight Force to nadzieja power metalu i jeden z najważniejszych debiutów roku 2014. Czekam na kolejne płyty i rozwój ich kariery. Gorąco polecam

Ocena: 9,5/10

TARGET - Master Project Genesis (1988)

Zdradzę wam mały sekret. Nigdy nie byłem zagorzałym fanem thrash metalu. Miałem wrażenie, że tym gatunkiem rządzi agresja i brutalność. Moje nastawienie do tego gatunku zmienił nie tyle Slayer czy Metalika co właśnie Anthrax, Deathrow, czy Toxik. Dzięki tym kapelom zrozumiałe, że jest też bardziej progresywna odmiana tego gatunku, gdzie zazwyczaj nie brakuje melodyjnego charakteru czy też wokalisty, który bardziej pasuje do stylistyki heavy/power metal. Jest wiele ciekawych kapel, ale kiedy w końcu trzeba się skupić na europejskim obszarze to ciężko zebrać liste tych najlepszych, a jeszcze trudniej wytypować kogoś z Belgii. W latach 80 ten kraj był jednym z głównych dostawców ciekawych i mało znanych kapel, dlatego przez myśl nie przeszło, że w tamtym okresie zrodziła się jakaś ciekawa kapela grająca techniczny, progresywny thrash metal. A jednak Target to belgijska formacja trzymająca się takiej stylistyki i w dodatku powstała w 1986 roku. Dla fanów Mekong Delta, Deathrow, Anthrax, czy Watchtower jest to zespół który warto znać, zwłaszcza ich drugi album zatytułowany „Master Projest Genesis”.

Idąc tropem wcześniej wspomnianych kapel, obok których można ustawić Target można dojść do wniosku, że stylistyczne są pewne analogiczne rozwiązania. Nie da się ukryć, w końcu wokalista Yves Lettanie brzmi jak Joe Belladonna. Podobna maniera, styl śpiewania i technika, ale na tym nie koniec podobieństw. Liczne przejścia, urozmaicenia, zwolnienia, czy też ocieranie się o heavy/power metal nasuwa namyśl właśnie Anthrax, Watchtower, czy Mekond Delta. Co ciekawa belgijska formacja stara się tworzyć własny materiał, a nie kopiowanie cudzych pomysłów. Zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci „The Comming of Chaos”. Chaosu nie uświadczyłem, ale dojrzałą aranżacje, techniczne podejście do thrash metalu i progresywny charakter melodii jak najbardziej. Utwór dynamiczny i wyjątkowy. Szok może ogarnąć, kiedy się pomyśli że to robota belgijskiej formacji, która nie zdobyła takiej sławy jak wcześniej wspomniane zespoły. „Ultimate Unity” to kolejny ciekawy utwór, który utwierdza nas w przekonaniu, że ta kapela ma coś z Mekong Delta. Skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza że produkcją albumu zajął się kto inny jak Ralph Hubert, czyli basista Mekong Delta. Przez cały album co też się rzuca to całkiem wyrazista sekcja rytmiczna, która zapewnia sporo zwrotów akcji w danych kompozycjach. Nic dziwnego skoro tutaj pojawia się kolejna gwiazda. Chodzi o Pana Susanta, który grał w Crossfire czy też Holy Mosses. „Digital Regency” to jeden z wielu dowodów na to, że sekcja jest tutaj wręcz wzorowa i godna naśladowania. Znacznie więcej progresywności można z kolei usłyszeć w „Absolution by termination”. Dalej mamy energiczny „Secret of the Dome”, który ma zadatki na rasowy przebój. Całość zamyka rozbudowany „Master Project Genesis”.

Target to znakomity dowód, że Belgijska scena metalowa kryje prawdziwe skarby i że nie trzeba być amerykańskim bandem, żeby mieć kompetencje i zdolności do nagrywania technicznego, progresywnego thrash metalu na światowym poziomie. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

piątek, 13 czerwca 2014

WOLF - Legions of Bastards (2011)

Czego można było się spodziewać na szóstym albumie szwedzkiego Wolf? Ano nic innego jak rasowy metal, w którym można doszukać się elementów power metalu, a przede wszystkim NWOBHM. „Legion of Bastards” stylistycznie przypomina album „Ravenous”, jednak mimo wszystko te albumy się różnią.

Nie musicie się bać o stylistykę, bowiem Wolf tutaj nic nie zmienił. Dalej dominują średnie tempa, przybrudzone brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Jest ten specyficzny wokal Niklasa, czy też sporo atrakcyjnych popisów gitarowych. Różnica tkwi przede wszystkim, w tym że „Legion of Bastards” jest jakby bardziej toporny, mniej przebojowy i co za tym idzie, płyta jest znacznie gorsza. Wynika to z tego, że dość szybko zlewa się jakby w jedną, niezbyt wyrazistą całość. To z kolei determinuje kolejną wadę jaką jest rutyna i monotonność, w skrócie nudę. Co zasługuje na szczególną uwagę? Bez wątpienia energiczny „Vicious Companions”, melodyjny „Absinthe”, nawet prosty, przesiąknięty Iron Maiden „Road To hell” jest tutaj warty uwagi. Słychać w tych utworach chęć do grania, słychać, że solówki są zagrane z życie i polotem. Szkoda, że niestety często Wolf stara się na siłę grać agresywnie, mroczno, gubiąc się w tym wszystkim. Wtedy właśnie powstają takie koszmarki jak „False Preacher” czy „Nocturnal Rites”. Niby jest to heavy metal,niby zespół jest wierny swoim patentom i stylowi, ale tutaj ewidentnie poszło coś nie tak. Tak nudno i bez przekonania Wolf nie grał. Nie wykorzystano znakomitego klimatu i głównego motywu w „Tales from the Crypt”. Z całej płyty właściwie na uwagę zasługuje mroczniejszy, nieco Black Sabbathowy „Full moon Possession”. Utwór ma w sobie to coś, a przede wszystkim zachwyca przebojowym charakterem, którego brakuje pozostałym utworom.

Rozczarowanie to najlepsze słowo opisujące ten album. Wolf dalej gra swoje, ale jest to już niczym nie wyróżniający się heavy metal, który jest monotonny i obdarty z mocy i przebojowości. Ciężko strawny album i po tylu latach Wolf spadł poniżej wysokiego poziomu. No cóż każdemu zdarza się nagrać słabsze wydawnictwo w swojej karierze. Zobaczymy czy „Devil Seed” przyniesie nam wielki powrót do glorii i chwały.

Ocena: 5/10

czwartek, 12 czerwca 2014

WOLF - Revenous (2009)

Niezwykle trudno jest nagrywać dobre albumy kiedy skład zespołu nie jest stabilny i często ulega modyfikacji. Mimo tych utrudnień szwedzki Wolf od samego początku robił swoje i nagrywał znakomite albumy. Każdy z nich to uczta dla fanów NWOBHM, heavy/power metalu i tych co lubią zapuścić w wolnej chwili mroczny Mercyful Fate czy melodyjny Iron Maiden. „The Black Flame” okazał się najostrzejszym i najcięższym wydawnictwem. Dobra passa trwała w najlepsze i w roku 2009 ukazał się „Ravenous” i to jest póki co najlepsze co nagrali młode wilki.

Owy werdykt może dziwić co niektórych, bo przecież każdy powie, że ten album jest słabszy od poprzednich i nie ma takiej agresji, ani mroku, a muzycy zaczynają się powtarzać. Nic bardziej mylnego. Wolf jest wierny swojemu stylowi i dalej jest to ten znany nam z poprzednich albumów Wolf, który gra mieszankę heavy/power metalu i NWOBHM. Choć pojawia się tutaj inna sekcja rytmiczna i mentalność jest nieco inna, to jednak wciąż jest to ten sam Wolf. No, może nie do końca taki sam, bo w końcu słychać pewne kosmetyczne zmiany. Za produkcję odpowiadał tym razem Roy Z, który ma do tego smykałkę. Tak jego inne albumy, tak i ten jest mocny i agresywny. Jest sporo nawiązań do Mercyful Fate i to już nie tylko o muzykę chodzi. Okładkę przyrządził Thomas Holm, który narysował klasyczne okładki Mercyful Fate. Jakby tego było mało, pojawia się gościnnie Hank Shermann, dając znakomite solo w tytułowym „Revenous”. Cytatów z twórczości Mercyful Fate nie brakuje, ale nie można to uznać za minus. Najważniejsza jednak zmiana Wolf to pójście w bardziej przebojowe grania i dało to ostatecznie chwytliwy, energiczny krążek, który od samego początku do końca oferuje nam hity i prawdziwe petardy. Zaczyna się od „Speed On”. Klasyczny, szybszy utwór w którym jest duch Iron Maiden, ale nie tylko. Niklas podszkolił się w śpiewaniu i to jest jego najlepszy album pod względem wokali, bo nie ma też nachalnego wkraczania w rejestry w stylu Kinga. Średnie tempo, mroczny klimat, nutka progresywności i złożona forma to cechy znakomitego „Curse You Salem”, który jest tym czym kiedyś był Mercyful Fate. Największy przebój Wolf? Jak dla mnie bez wątpienia ponury, pomysłowy „Voodoo”. Znakomicie wyśpiewany i skonstruowany. Niby prosty, a daje sporo radości. Troszkę Black Sabbath wdziera się do „Hail Caesar”, sam utwór należy do tych szybszych. Odnoszę wrażenie, że i popisy gitarowe są tutaj bardziej przejrzyste, bardziej czytelne i bardziej przemyślane. Słychać to przez całą płytę, zwłaszcza w energicznym „Mr. Twisted”. Z płyty bije niezwykła siła, witalność, lekkość i pomysłowość, która starczyła na więcej niż parę utworów. Jest też radość z grania metalu, swoboda i dobra zabawa. Nie ma tej powagi i słychać to dobrze w przebojowym „Love At First Bite”, które ma nawet pewne cechy hard rocka. W podobnej tonacji jest utrzymany kolejny radosny hit w postaci „Whisky Psycho Hellions”. Ani wcześniej, ani później Wolf tak nie grał. Wolne, ponure tempo i klimat, a także sposób wykonania „Secrets We Keep” podkreśla że tutaj jest jakby hołd dla Black Sabbath. Chłodniejszy i nieco mniej przekonujący jest bez wątpienia „Hiding in Shadows”. Rozbudowany „Blood Angel” też jakby okrojony z agresji, z mocy i też mogło to być inaczej rozegrane.

Mimo nieco słabszej końcówki to i tak uważam, że właśnie to jest najciekawsze dzieło Wolf. Bardzo urozmaicony album, zagrany z większym dystansem i luzem, nie ma silenia się, a wszystko jest nadzwyczaj melodyjne i zapadające w pamięci. Pierwszy raz można poczuć, że od początku do końca dostajemy rasowe przeboje, no jedynie dwa ostatnie utwory są pozbawione tego elementu. Tak moi drodzy gra się rasowy heavy metal w dzisiejszych czasach. Polecam

Ocena: 9.5/10

środa, 11 czerwca 2014

WOLF - The Black Flame (2006)

Na dobre udało się szwedzkiemu Wolf wyrwać z klątwy bycia odtwórcą stylu Iron Maiden. To wymagało długotrwałego procesu, ale warto było. Zespół pokazał swoją inwencję twórczą, stał się bardziej wyrazisty i charyzmatyczny. Zamiast skończyć jako drugiej klasy klon, Wolf stał się pierwszorzędnym zespołem grającym heavy/power metal z domieszką NWOBHM a wszystko zagrane z duchem lat 80. Wolf na „Evil Star” zapoczątkował swój mroczniejszy etap kariery i trzeba przyznać, że ta konwencja pasowała idealnie do nich. Gdy ma się takie atuty jak Wolf, to zrozumiałe jest nawiązanie do Mercyful Fate. To sprawdziło się na „Evil Star” i podobnie stało się z „The Black Flame”, który można zaliczyć obok „Black Wings” i „Ravenous” do grona tych najlepszych wydawnictw Wolf.

Można „The Black flame” potraktować jako swoistą kontynuację wypracowanego stylu an „Evil Star” bowiem i tutaj jest mroczny klimat rodem z płyt Mercyful Fate. Stylistycznie jest to dalej heavy/power metal choć można poczuć, że album zdominowały stonowane, ponure kawałki, aniżeli szybsze i pełne energii. To jeden taki niuans. Pewnie kosmetyczny zmiany dokonano w brzmieniu, zwiększając nacisk na aspekt techniczny. Jest mocniej, ale wciąż agresywnie. Zmienił się też skład zespołu i to sprawiło, że jest powiew świeżości w ich muzyce. Niklas wciąż bez zarzutów śpiewa ocierając się momentami o Kinga Diamonda, a pod względem gitar Johannes Losback uzupełnia Niklasa. Ich współpraca jest godna podziwu, zwłaszcza że nie trzymają się kurczowo jednego motywu jednego riffu, nawet starają się wplątać patenty bardziej progresywny, co sprzyja płycie. Ciężko tutaj znaleźć granie w stylu Ironów, które tak cechowało Wolf na początku kariery. Z pewnością pod względem nawiązań do klasycznego metalu to trzeba tutaj wymienić kolejny wielki hit zespołu, a mianowicie „Make Friends with Your Nightmare”. Ten główny riff jest przecudowny i pomysłowy. To jest właśnie cały Wolf i miło że oddali się od kopiowania żelaznej dziewicy. Bogate, złożone popisy gitarowe od zawsze były mocną stroną szwedów i eksponują to w „Demon”. Płyta zaczyna się w nieco inny sposób, bo od heavy metalowego „I will Kill it again”. Jest agresywnie, bardziej nowocześniej, ale to wciąż Wolf wierny melodii i pomysłowości. Riff w „At The Graveyard” jako jeden z nie wielu ma w sobie echa Iron Maiden, ale to jest dalekie od tego co Wolf grał na początku. Mroczny klimat i ponury heavy metal z przybrudzonym riffem w stylu Mercyful Fate z pewnością odczujemy słuchając „Black Magic”. Jeszcze inne oblicze Wolf pokazuje w „The Dead”, gdzie jest już nieco brutalnej i nawet można doszukać się cech thrash metalu. W dodatku tutaj jest bardziej nowocześniej i tutaj gdzieś zanikł klimat metalu lat 80. Właśnie taki Wolf najbardziej do mnie przemawia. Choć nie można im odmówić talentu do grania w stylu kapel z lat 80 i to słychać w „Seize The Night”. Z kolei najszybszy na płycie jest energiczny, wręcz power metalowy „Steelwinged Savage Reaper”, a całość zamyka bardziej rozbudowany „The Black Flame”, który znakomicie wieńczy to dzieło.

Nie było czasu na ballady, na dłużyzny i nie potrzebne zwolnienia. Album jest ciężki, soczysty, urozmaicony i od początku do samego końca pozwala nam delektować się w pełni rasowym metalem. Wolf zmienił się na przestrzeni lat i to już nie ta sama kapela co w roku 1999. Zmiana oczywiście na lepsze. Bo nie ma już klona Iron maiden, jest teraz Wolf z własnym stylem, pomysłem na granie i mający pomysły na to by zaciekawić fana na dłużej niż tylko jeden album. Ciężka praca i odrobina ryzyka się opłaciła. „The Black Flame” to najmroczniejszy i zarazem najcięższy album Wolf. Też można mówić o tym jednym z najlepszych. Polecam.

Ocena: 9.5/10

WOLF - Evil Star (2004)

Na trzecim albumie Wolf postanowił w pełni oddać się mrocznemu klimacie, zagłębić tematykę związaną z złem, szatanem i okultyzmem, co pozwoliło nieco zedrzeć etykietę klona Iron Maiden i pójść w nieco w innym kierunku. Oczywiście dalej Wolf pozostał wierny heavy/power metalu, będąc jednocześnie pod wielkim wpływem NWOBHM. Tylko tym razem zyskali więcej swobody, przestrzeni do tworzenia bardziej autorskiej muzyki. Słychać, że „Evil Star” już nie przypomina nam tego wystraszonego Wilka z debiutu, ani też tego z „The Black Wings” który był wierni żelaznej dziewicy. To był czas łowów.

Tym razem Szwedzi zmienili ikonę jak wzór do naśladowania. Można odnieść wrażenie, że zespół miał na celu stworzenie albumu na miarę dwóch pierwszych albumów Mercyful Fate. Udało się uzyskać to surowe, przybrudzone brzmienie, które miało potęgować mroczny klimat, jaki został tutaj osiągnięty. Utwory też osadzone w podobnej tematyce co te stworzone przez Kinga Diamonda przed laty. Nawet Niklas Olsson śpiewa jak sam King. Te specyficzne wysokie rejestry, ta maniera, to wszystko jeszcze bardziej podsyca myśli o podobieństwie do Mercyful Fate. Jednak to jest dalej ten sam Wolf, którego poznaliśmy w roku 1999. Dalej dla nich liczy się melodyjność, złożone i pomysłowe partie gitarowe oddające ducha lat 80. Nie zmieniło się nastawienie do NWOBHM i nawet „Transylvanian Twilight” pokazują, że nie tak łatwo zerwać z przeszłością i zamiłowaniem do Iron Maiden. Tym razem za partie gitarowe odpowiedzialny jest tylko Niklas i nie słychać, tego że nie wspiera go drugi gitarzysta. Dobrze to zakamuflowano i nie słychać tego uszczerbku. W dalszym ciągu jest sporo energicznych, godnych uwagi motywów, które przesądzają o sukcesie płyty. Nie pomylicie tego z żadnym innym zespołem. Nieco odstaję od całości nieco progresywny i stonowany „Devil moon”. Reszta przejawia się znacznie agresywniej i nie brakuje ciężaru. Otwieracz „Evil Star” to jeden z największych hitów Wolf. Utwór nacechowany Mercyful Fate i w dodatku ma podobny mroczny klimat. Z tym, że tutaj jest wyraźny wpływ NWOBHM i nie żałują sobie melodyjnego charakteru, gdzie w Mercyful Fate nie byłoby to do przyjęcia. „American Storm” wbrew nazwie zabiera nas do brytyjskiej sceny, a także do power metalu. Co niektórzy stwierdzą, że jest to utwór będący pochodną Judas Priest i Anninhilator. Wysoki poziom utrzymuje „The avenger”, który ukazuje potencjał zespołu. Nie zawsze trzeba grać ostro i szybko by odnieść sukces, czasami można pójść na kompromis i zamiast szybkości wybrać średnie tempo, natomiast skupić się na bardziej wyszukanym motywie. Tutaj zdało to egzamin. Wolf potrafi także zagrać wysokich lotów heavy metal przesiąknięty Judas Priest co dowodzi „The Dark”. Na koniec chciałbym wspomnieć o prawdziwej petardzie czyli „Black Wing Rider” w którym można nawet na uparciucha doszukać się pewnych cech thrash metalu. Najostrzejszy utwór na płycie i kolejny znakomity hit zespołu.

Wolf rośnie w siłę i tym albumem przypieczętował swój sukces i potwierdził że wiedzą jak grać wysokich lotów heavy/power metal przesiąknięty NWOBHM. Znakomity balans między echem lat 80 a nowoczesnym wydźwiękiem. Jest agresja i jest melodia, a wszystko utrzymane w mroczniejszym klimacie. Wycieczka w rejony Mercyful Fate udana i mamy kolejny mocny album Wolf.

Ocena: 8/10

WOLF - Black Wings (2002

Bo jeden album utrzymany w tonacji starego Iron Maiden to za mało dla szwedzkiego Wolf. Wyciągnięto wnioski z wpadek na debiucie i tak o to Wolf nagrał „Black Wings”, który można potraktować jak swoistą kontynuację „Wolf”. Z tym, że zespół jest już bardziej doświadczony, bardziej ograny i pewniejszy siebie. Z większą dumą starają się urozmaicić swój styl. W efekcie otrzymaliśmy niby to co w 1999, ale „Black Wings” okazał się lepszym wydawnictwem.

Przemawia za tym wiele aspektów. Co ciekawe zespół przywitał w swoich szeregach nowego gitarzystę, a mianowicie Johana Bulowa i sprawił on że partie gitarowe są bardziej techniczne niż na poprzednim albumie. Jest w tym wszystkim duch żelaznej dziewicy i a nawet żywa kopia, ale tym razem słychać że Wolf dał więcej z siebie. Dodał nutkę progresywności, jest mroczniejszy klimat, Olssen śpiewa agresywniej, ale śpiewa po swojemu i nikogo nie udaje. To dobrze, bo po co nam klon Dickinsona? Wolf z nieoswojonego debiutanta przerodził się w prawdziwego wilka, który jest głodny sukcesu i chce wygryźć konkurencję. Udało im się dopracować styl już niemal do perfekcji. Pozostała ta typowa dla nich brytyjska sekcja rytmiczna i wygrywanie serii ciekawych melodii i riffów. To jest to co napędza ten zespół. Duże ilości złożonych motywów, przejścia i przyspieszenia, czy bawienie się melodiami. Daje to pożądany efekt, co potwierdza „I Am the Devil”. Dzieje się tutaj naprawdę sporo i zarówno Olsson jak Bulow dwoją się i troją by nie brakowało nam emocji, zaskoczenia i dobrej heavy metalowej zabawy. To jest właśnie prawdziwe piękno heavy metalu i to jest co każdy fan gatunku doceni. Iron Maiden jest dalej z Wolf i otwieracz „Night stalker” to dobitnie ukazuje. Jest coś z czasów „Killers”, ale tym razem Wolf odważnie zabiera nas w rejony heavy/power metalu. To już stawia drugi album wyżej od poprzednika. Takiej energii, takiego dopracowania, takiego pazura brakowało mi na „Wolf”. Już w „Demon Bell” zespół wyraźnie daje sygnał, że potrafią też pójść w stronę mroczniejszego grania spod znaku Mercyful Fate”. Nawet dziwi tutaj obecność covera tego zespołu w postaci „A Dangerous Meeting”.Na wyróżnienie zasługuje rozpędzony „The Curse”, bardziej progresywny „Unholy Night”, który jest czymś zupełnie innym niż kalką ironów, no i power metalowy „Genocide”.

„Black Wings” można uznać za album przełomowy dla Wolf. Zadbano o profesjonalne, agresywne brzmienie, które podkreśla jak cenni są dla tego zespołu gitarzyści. Ten aspekt tutaj brzmi jeszcze lepiej niż na debiucie. Nie ma wałkowania w kółko jednego motywu, nie ma mielizn i nie potrzebnych dłużyzn. Dobrze to zostało wyważone. Zostało wzorowanie na NWOBHM, melodyjność, tworzenie równego materiału. Ten album to też potwierdzenie potencjału muzyków, a także ich osobiste podszkolenie swoich umiejętności, które odbiły swoje piętno na poziomie prezentowanej muzyki. Jeden z najlepszych albumów Wolf.

Ocena: 9/10

WOLF - Wolf (1999)

Początki są zawsze trudne. Czasami trzeba z pokorą oddać hołd prekursorom, pozostawiając swoje ambicje daleko w tyle. Nie każdy chce ryzykować. Z szwedzkim Wolf było podobnie. W pełni otworzył się później. Na początku swojej kariery byli kolejnym klonem Iron Maiden. Co pozwoliło im przetrwać, to że mieli w zanadrzu znakomitych muzyków, pomysły na wysokiej jakości materiał no i potrafili ewoluować nie porzucając NWOBHM jako głównego składnika ich muzyki. W 1999 udało im się wydać debiut zatytułowany po prostu „Wolf”. Jedna z tych płyt która wygląda jakby została wydana w latach 80, a nie w czasie kiedy został zarejestrowany.

Wiele zostało przerysowane z twórczości Iron maiden. Słuchając „The Parasite” można odnieść wrażenie, że słuchamy płyty Steve'a Harrisa i spółki. Ten charakterystyczny bas, ten znany nam sposób konstruowania riffów i melodii. To nie jest tania sztuczka, a jedynie znakomicie odegrany styl Ironów z lat 80. Utwór wtórny, ale ukazuje że Wolf to bardzo udany zespół, który grać potrafi i to jeszcze jak. Na szczęście na płycie można uświadczyć jeszcze w pływy innych zespołów typu Mercyful Fate, czy Judas Priest. Zwłaszcza otwieracz „In the Shadows of steel” który jest agresywniejszy, bardziej speed metalowy to przykład, że Wolf stać na granie urozmaicone i dalekie od monotonnego oklepywania patentów wyjętych z okresu NWOBHM. Nie trzeba być specem by określić styl szwedów i nie jest to żadna chluba grać muzykę bliźniaczą do Ironów, ale kiedy robi się to dobrze i znakomicie odtwarza się lata 80 to nie można tutaj pozostać obojętnym Atutem Wolf jest to że trzymają równy poziom od początku do końca, płyta jest przebojowa i pełna ciekawych melodii. Może wokal Niklasa Olsonna jest tutaj nie pewnym i mało dopracowany, ale z czasem pokazał, że Wolf to tylko z nim. Na tym albumie brakuje mi pazura i zadziorności, jednak znakomicie oddał klimat metalu lat 80. „Moonlight” swoim riffem przypomina „Hang, Drawn, Quartered” Running Wild. Podobna tonacja i motyw. Wolf potrafił też nieco ciężej zagrać kiedy trzeba było i dowodem na to jest „Eletric Rage”. Mogło się podobać umiejętność połączenia lat 80 i nieco nowoczesności. Wszystko oparte zostało na naprawdę znakomitych popisach gitarzystów. To właśnie oni odwracają uwagę tam gdzie coś nie wychodzi, to dzięki nim płyta jest drapieżna i godna uwagi. W tej kwestii na pewno nie można narzekać. Jak chcemy ponarzekać, to lepiej skupić się na nieco irytującym wokalu Olssena czy nieco słabej produkcji, która miała jeszcze bardziej odtworzyć lata 80.Największą frajdę sprawił mimo wszystko „The Voyage”. Taki nieco techniczny riff, energiczne tempo, radość z grania metalu i pomysłowe zagrywki. To jest właśnie cały Wolf i właśnie potem będzie słynął jeszcze bardziej z takiego grania. O „Desert caravan” można mówić jako o rasowym przeboju, wzorowanym na pierwszych płytach Iron Maiden. Smaczku płycie i jeszcze lepszego klimatu lat 80 dodaje instrumentalny „243” i rozbudowany „In The Eyes of The sun”.

Odtwórczy album Wolf, będący hołdem dla Iron Maiden i NWOBHM. Nie pokazali całego swojego kunsztu i można wytknąć kilka wad. Może drażnić wtórność i momentami nachalne granie pod Ironów czy śmieszyć kiczowata okładka, no ale cóż jest to kawał solidnego heavy metalu w starym stylu i prawidłowe zagrane. Na pewno debiut ważny i pozwolił narodzić się bardzo cenionej kapeli.

Ocena: 7.5/10

WYTCHFYNDE - The Awakening (2001)

Okres NWOBHM to okres, w którym zrodziło się wiele znakomitych kapel i ten gatunek to nie tylko Angel Witch czy Iron Maiden. To również Pagan Altar, Satan czy Demon, ale też Witchfynde. W przypadku Witchfynde warto wspomnieć, że w momencie przeżywania kryzysu i rozpadu kapeli narodził się Wytchfynde, który założył wokalista Luther Beltz w 1999r. Ta formacja nagrała jeden album, a mianowicie „The Awakening”, który przyczynił się do odrodzenia Witchfynde. Jak należy postrzegać ten album? Czy próba odświeżenia starej sprawdzonej formuły zakończyła się sukcesem?

Można stwierdzić, że to co udało się zarejestrować na „The Awakening” prezentuje się znacznie ciekawiej niż to co Witchfynde zaprezentował na „Lords of Sin” z 1984 roku. Przede wszystkim słychać nawiązanie do tego charakterystycznego stylu, który opiera się na mrocznym, nieco progresywnym klimacie, w którym słychać echa Savatage, Cloven Hoof, czy też Mercyful Fate. Czyli można śmiało stwierdzić, że „The Awakening” to właściwie próba nawiązania do klasycznych albumów Witchfynde z lat 80, próba odświeżenia starej formuły.. Zespół darował sobie eksperymentowanie, czy też tworzenie na siłę, co wyszło kapeli na dobre. W Wytchfynde też wszystko opiera się na wokalu Luthera. To on przyczynia się do tego, że kompozycje nabierają emocjonalnego wydźwięku, to dzięki nie mu płyta jest drapieżna i zadziorna. „Vampyres Tale” to dobry przykład tego jak znakomicie ta formacja buduje mroczny klimat. Wiele rozwiązań przerysowano z albumów Witchfynde, ale to też nikogo nie powinno dziwić. Styl formacji jest o tyle ciekawy, że nie opiera się na jednej konstrukcji, na jednym motywie, na jednym rozwiązaniu. Można tutaj uświadczyć power metal, taki może bardziej amerykański, taki mroczniejszy czego przykładem jest „To The Devil Daughter”. Jest też solidny heavy metal w postaci znakomitego otwieracza „Hell Hath No Fury” czy „Death or Innocence”. W celu uzyskania urozmaicenia pojawiają się wolniejsze motywy, które przenoszą nas do bardziej progresywnego świata i dobrze to ukazuje „Blessed Me”. W stylu Wytchfynde za dużo NWOBHM nie uświadczymy, ale to wcale nie oznacza że nie ma patentów wyjętych z tamtego okresu. Wystarczy posłuchać „Ghost Dancer” czy „Unholy Shadows”, żeby się przekonać że w muzyce Wytchfynde jest coś z NWOBHM. Choć duet gitarowy Rick i Ronnie całkiem dobrze sobie radzi, to jednak brakuje dynamicznych utworów i charakterystycznych przebojów.

Niby wszystko jest w porządku na tym albumie, zwłaszcza przybrudzone brzmienie, ale jednak jest niedosyt. Za mało hitów i energicznych utworów. Mógł to być znacznie ciekawszy album, ale najważniejsze że przyczynił się do reaktywacji Witchfynde. Czyli spełnił swoje zadanie.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 9 czerwca 2014

OMEN - Battle cry (1984)

Podwaliny pod epicki metal dał z pewnością Manowar, ale nie tylko. Warto wspomnieć o takich formacjach jak Manilla Road czy Cirith Ungol. Do tej wspaniałej śmietanki epickiego metalu warto też zaliczyć, a nawet trzeba zespół o nazwie Omen, który powstał w 1983r. Zespół zaskoczył wszystkich niesamowitym stylem i poziomem prezentowanej muzyki. Za jaki album warto się zabrać? Który jest najlepszy? Ja bym tutaj wskazał na „Battle Cry” czyli pierwsze wydawnictwo Omen.

Ciężko mówić o tym albumie jako o debiucie amerykańskiej formacji. Dlaczego? Ponieważ ten album to nie dzieło młodych i strachliwych muzyków, którzy nie wiedzą co grać i w jaki sposób, tylko ludzi z doświadczeniem, który się znają na swojej robocie. Tutaj słychać od samego początku dopracowanie, pomysłowość, pracowitość i dbałość o każdy detal. Wiele czynników się złożyło na to, że Omen stał się takim wyjątkowym zespołem. Siła tej kapeli tkwi przede wszystkim w stylu, który jest jakby układanką kilku jakże ważnych części. Każda z nich z osobna jest arcyważna i odgrywa równie wielką rolę. Pierwszym elementem jest nieco przybrudzone, ale zarazem nieco brytyjskie brzmienie, które nadaje całości epickich barw. Drugim brakującym ogniwem w tej machinie jest oczywiście klimat. Czuje się od samego początku ten bitewny, rycerski klimat, które wręcz nas osacza i można nim przesiąknąć do szpiku kości. To się nazywa właśnie epicki klimat i sporo nawiązań do Manilla Road można uświadczyć. Kluczowymi elementami są tutaj bez wątpienia gitarzysta Keny Powell i wokalista JD Kimball. Może przesadzę, ale bez nich Omen nie był tym samym zespołem i z pewnością nie takim wyjątkowym. Keny Powell sprawia że płyta jest dynamiczna, urozmaicona i pełna niespodzianek. Jego partie są pomysłowe, pełne werwy i świeżości, ale w sumie to żadna nowość, bo już w Savage Grace zaskakiwał. Co należy uznać za sukces, zwłaszcza że zespół nie kryje swoich zamiłowań do NWOBHM spod znaku Iron Maiden i Angel Witch, nie kryje też podobieństwa do Manilla Road czy Manowar. Najważniejsze, ze udało się stworzyć nową jakoś heavy metalu, że nie stali się tylko marną kalką tych kapel, tylko czymś więcej. JD z kolei nadał temu zespołowi głębi, epickości i oryginalnego wydźwięku, a wszystko za sprawą wyrafinowanej manierze wokalnej. Takie wokale zawsze wzbudzają kontrowersje, ale innego głosu sobie tutaj nie wyobrażam. Szkoda, że Kimball zmarł w 2006 roku. „Battle Cry” to przede wszystkim wysyp hitów, kompozycji podniosłych, chwytliwych i odbijających piętno na słuchaczu. Zaczyna się z grubej rury bo od energicznego „Death Rider”, który ukazuje nam te wpływy NWOBHM. Kiedy trzeba na chwilę zwolnić i postawić na mroczniejszy klimat to również i z tym Omen sobie radzi, czego dowodem jest „The Axeman”, który zaliczyć należy do hitów tej kapeli. Wspomniałem o Iron Maiden nie bezpodstawnie, w końcu w takim „Last Rites” amerykanie nawiązują do ery z Paul Di Anno za sitkiem. W takim „Dragon's Rebirth” można nawet uświadczyć pewne echa amerykańskiego power metalu. Nie brakuje elementu zaskoczenia, bowiem po pierwszych minutach zespół odstawia średnie tempo na rzecz szybkiego i bardziej speed/power metalowego co czyni „Be Me Wench” prawdziwym killerem. Epicki charakter w pełnej swoje klasie pojawia się w „Battle Cry” z podniosłym refrenem czy „In The Arena” w którym można wyczuć coś z Manowar. Na płycie przede wszystkim nie brakuje ponadczasowych melodii, które mimo upływu lat wciąż brzmią świeżo i mogą stać się inspiracją dla kapel młodego pokolenia. Mówiąc o znakomitych melodiach mam tutaj na myśli przede wszystkim „Die By The Blade” czy „Bring Out The beast”.

Perełka lat 80 tak można by w skrócie opisać debiutancki album Omen. „Battle Cry” to klasyka epickiego metalu, to ponadczasowy album, który wciąż może inspirować inne zespoły. Brak słabych punktów i wszystko tutaj brzmi znakomicie. Jeden z najlepszych albumów w historii Omen, jeśli nie najlepszy.

Ocena: 10/10

sobota, 7 czerwca 2014

SOLSTICE - Solstice (1992)

Rok 1992 był bardzo ważnym rokiem dla gatunku death/thrash metal. Wtedy to właśnie ukazał się debiutancki album amerykańskiej formacji Solstice, która powstała w 1990 r. Mało znana wówczas kapela nagrała wyjątkowy album, który pokazał, że można połączyć death i thrash metal, że można grać brutalny i bez kompromisowy metal, w który liczy się złowieszczy wydźwięk i brutalność. Debiutancki album „Solstice” stał się klasykiem i albumem dający podwaliny pod ten styl. Każdy kto lubi Exhorder, Demolition Hammer czy Incubus powinien powinien to mieć na swojej półce.

Amerykanie nie bawią się z nami w ciuciubabkę i właściwie ruszają z kopyta. Nie ma tutaj prób złagodzenia materiału, nie ma jakiś nie potrzebnych dłużyzn i zbędnych wtrąceń. Zespół stawia tutaj przede wszystkim na prostotę, na technikę i brutalność. Rob Barrett dzięki swojemu wokalowi, dzięki swojej agresywnej manierze uczynił ten album taki jaki powinien być. Bowiem jest tutaj ten charakterystyczny death metalowych charakter. „Eternal Waking” to znakomity przykład jak znakomicie Rob odnajduje się w swojej roli. Słychać ten brutalny wydźwięk i duże ilości death metalu. Gdy się wsłuchamy w partie gitarowe to rozpoznamy thrash metalową konwencję i tutaj też zadbano o technikę i dynamikę. Dzieje się sporo i każdy kto lubi takie dźwięki doceni wyczyn amerykanów. „Survival Reaction” czy „Netherworld” ukazują thrash metalowe granie i to w znakomitym wydaniu. Płyta jest agresywna i pełno tutaj szybkich utworów, a jednym z moich ulubionych utworów jest tutaj „Aberration”. Jest na tej płycie nie tylko agresja, ale też i ciekawe melodie i tutaj za przykład niech posłuży „Catalysmic Outburst”. Do tego wszystkiego dochodzi mroczny, wręcz ponury, taki gęsty klimat. Znakomicie go też uchwycono na okładce i tutaj Ed Repka odwalił kawał dobrej roboty.

Dla fanów brutalnego death/thrash metalu w stylu Exhorder czy Incubus debiutancki album Solstice jest pozycją obowiązkową. Zero komercji i słodkich melodii, tylko 100% brutalności i agresji. Najlepszy album Solstice i tyle w temacie.

Ocena: 8/10