Strony

niedziela, 30 listopada 2014

AC/DC - Rock Or Bust (2014)

Jednym z najbardziej znanych zespołów w historii ciężkiego brzmienie jest bez wątpienia Ac/Dc. Bracia Young stworzyli prawdziwą legendę, która istnieję już ponad 40 lat, którą zna każdy nawet jeśli nie gustuje w takiej muzyce. Wykreowali swój własny, rozpoznawalny styl, który nigdy nie zmienili. Dla jednych był to plus, a dla innych minus. Rok 2014 to data premiery nowego albumu „Rock Or Bust”. 16 album studyjny australijskiej formacji to nic nowego i nie zmieniło tego odejście Malcolma Younga z powodu zdrowotnych. Nawet przykra sprawa z Phillem Rudem, który został aresztowany w sprawie morderstwa nie powstrzymały zespół od wydania nowego krążka. Jeśli ktoś liczył na coś nowego, na coś na miarę „The Razors Edge” czy na album inny niż wszystkie do tej pory to może od razu sobie odpuścić tą płytę. Pozostałych maniaków Ac/Dc, którzy nie mają dość tych charakterystycznych riffów Angusa zaprasza do dalszej części recenzji.

Od samego początku nastawiałem się na album w stylu „Black Ice” i właściwie tak należy rozpatrywać „Rock Or Bust”, aczkolwiek podobnie jak i w przypadku tamtego albumu nie brakuje odesłań do największych dzieł tej kapeli. Na nowym albumie można usłyszeć klimaty „Ballbreaker”, „Blow Up Your Video” czy „Flick of The Switch”. Brian mimo swojego wieku jest w znakomitej formie i nie wiem czy nie w lepszej niż na „Black Ice”. Jego moc jest porównywalna do tej właśnie z „Flick of The Switch”. Klimat i nastrój też momentami mocno przypomina mi album „Flick Of the Switch”. Riffy, kompozytorstwo jest kilka klas niżej niż te z ostatnich płyt. Brakuje mi tutaj takich wysokich lotów przebojów, ale nie jest tak źle jak mogłoby się wydawać. Nowy album jest krótki i treściwy, w końcu to 35 minut muzyki, czyli taki standard dla tej kapeli. W porównaniu do „Black Ice” nie ma jakiś takich zbędnych wypełniaczy i płyta jest bardziej spójna. Płytę promowały właściwie dwa kawałki i są to największe hity z tej płyty, więc wybór był właściwy. „Rock Or Bust” ma bardzo udany riff, dobre tempo i chwytliwy refren. To jest właśnie hard rock z prawdziwego zdarzenia i to jest właśnie Ac/Dc jaki kochamy. Słychać tutaj oczywiście echa „Black Ice”. Drugi hit to energiczny „Play Ball” i znów ciekawy riff ze strony Angusa. Więcej klasyki w sobie ma „Rock The Blues Away”, który mógłby trafić na album „Flick of The Switch” czy nawet „The Razors edge”. Bije z niego bardzo pozytywna energia i na pewno sprawia, że płyta jeszcze bardziej nawiązuje do największych dzieł Ac/Dc. Nie do końca podoba mi się „Miss adventure”, choć zespół to stara się grać znacznie mocniej i przypomnieć nam czasy „The razors Edge” czy „Ballbreaker”, ale wychodzi to dość średnio. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest nieco mroczniejszy „Dogs of War”. Tutaj ten klimat nasuwa mi namyśl „Back In Black” i nawet poziom jest tak wysoki jak cały tamten album. Angus tutaj pokazał, że wciąż go stać na wysokiej klasy riffy, który nie tylko zachwycają mocą ,ale i melodyjnością. Do tego wszystkiego znakomicie wpasował się prosty i zapadający w pamięci refren. Ac/Dc najwyższych lotów. Drugim najlepszym kawałkiem na płycie jest „Hard Times”. Powolne tempo, mocniejszy riff i już można poczuć mieszankę „Ballbreaker” i „Back in Black”. Dawno nie było też takiego szybkiego kawałka jakim jest „Baptism By Fire”. Jest energia, szybkość, pazur i kto by pomyślał, że Ac/Dc stać jeszcze na tego typu kompozycji. Tacy starzy panowie, a tutaj taka petarda. Kolejny mocny punkt tej płyty i śmiało mógłby reprezentować „Stiff Upper Lip” czy „The Razors Edge”. Jak ktoś kocha album „Flick of The Switch”, ten od razu polubi bardzo fajnie bujający „Rock The House” i tutaj znów Ac/Dc pokazuje klasę. Niby to wszystko już było tyle razy, a mimo to wciąż zachwyca i zaskakuje. Dalej mamy kolejny mocny kawałek w postaci „Sweet Candy”, który też osadzony jest w klimatach „Ballbreaker” czy „Stiff Upper Lip”, co mnie niezmiernie cieszy. Taki mocniejszy hard rock zawsze jest w cenie. Płytę zamyka równie udany „Emmision Control”, który podkreśla że jest to bardzo radosny album i że jest to muzyka na bardzo dobrym poziomie.


„Rock Or Bust” to typowy album Ac/Dc i nie ma tutaj niczego nowego. Pierwsze momenty z tym albumem są ciężkie, bo nie ma może tutaj takich wielkich hitów jak w przeszłości, nie ma też może takiego ognia i takiej klasy co kiedyś. Jednak z czasem można dopatrzeć się, że ten album jest bardziej przemyślany niż „Black Ice”, nie ma wypełniaczy i ma sporo odesłań do klasyków w tym „Flick of the Switch”. Minęło trochę czasu, ale w końcu doceniłem wartość tego album. Miło, że Ac/Dc postanowiło nagrać ten album, który zapewne będzie ostatnim. Bardzo dobrze podsumowuje twórczość tej australijskiej legendy.

Ocena: 8/10

sobota, 29 listopada 2014

BREITENHOLD - Sacred Worlds (2014)

A teraz wybierzmy najbardziej zapracowanego muzyka w kategorii heavy metal. Bezapelacyjnie wygrywa tutaj szwedzki młodzieniec o imieniu Ced. Znany przede wszystkim z Rocka Rollas i Blazon Stone. Nie mogę się na dziwić to co on wyprawia. Nie znam innego muzyka, który ma tyle pomysłów, tyle właśnie dobrych pomysłów, muzyka, który jest tak uzdolniony i potrafi sam wszystko osiągnąć. Najlepsze jest to, że w tym roku ukazały się trzy płyty Ceda. Trzeci album Rocka Rollas, Lector i Breitenhold. Najciekawszym wydawnictwem okazał się Breitenhold. Tutaj już mamy solowy projekt na całego. Ced śpiewa, gra i komponuje, czyli właściwie robi wszystko i nie ma tutaj już nikogo do pomocy. A jedynym gościem jest Marta Gabriel z Crystal Viper. To sprawia, że debiutancki album o nazwie „ Sacret Worlds” jest dziełem godnym uwagi, nie tylko dla wyznawców geniuszu Ceda.

Jedno spojrzenie, na tą magiczną, klimatyczną okładkę i pojawia się nie pewność. Co to będzie za muzyka i czego można się spodziewać. Cóż tutaj na szczęście nie ma większego zaskoczenia. Jest heavy/speed metal, czyli to do czego nas przyzwyczaił Ced. Jednak można wyłapać elementy shredowego grania, czy też nawet bardziej progresywnego, co pozwala poznać naszego geniusza od nieco innej strony. Klimat bardziej tajemniczy niż w przypadku Rocka Rollas nadaje tej płycie jeszcze bardziej magicznej otoczki. Na myśl przychodzi choćby taki Scanner, gdzie rządziła tematyka s-f. Tą niesamowitą atmosferę podkreślają dwa genialne kawałki instrumentalne, czyli „Neversleeping Nights” i „One Last farewell”. Materiał trwa w sumie 50 minut, czyli też jest to o kilka minut dłuższy materiał niż choćby ten z Rocka Rollas, co też jest pierwszą różnicą. Nie brakuje rozbudowanych kompozycji, co potwierdza „Time Is Gone” . Nie wiem czy to nie jest najlepszy utwór jaki stworzył Ced. Jest energia, klimat, ciekawe przejścia, sporo motywów, w tym oczywiście Running Wild, Helloween czy nawet Iron Maiden. Do tego wszystkiego power metalowy wokal Ceda, który przypomina stare czasy Kaia Hansena w Helloween. „Hour of the Dead” to kolejna petarda utrzymana w speed/power metalowej formule. Wokal Ceda tutaj ociera się momentami o falset na miarę Kinga Diamonda. Ma w swoim głosie charyzmę, co niezmiernie cieszy. „Thunderstorm Arise” to jeszcze szybsze granie, to jeszcze większa energia i tutaj nie ma żartów. Refren i linia melodyjna kojarzy się z takim Crystal Viper, ale to żadna ujma. Zawsze byłem zdania, ze tytułowy kawałek musi być czymś specjalnym, taką wisienką na torcie. W przypadku albumu Breitenhold „Serced Worlds” tak jest, Utwór zaczyna się od niezłej dawki solówek, potem to już czysto speed metal na wysokim poziomie. Jest to też jeden z nie wielu kawałków, gdzie jest ostrzejszy riff, mroczniejszy wokal Ceda. Kupuję to. Hamerfall na sterydach słychać w melodyjnym „To The Battle Far Beyond” i jest to bardziej rycerski kawałek. Kolejną perełką jest „The Windhorse Knight”, który zabiera nas w rejony Running Wild. Dawno nie słyszałem tak dobrze odświeżonej formuły Running Wild, która nie brzmi jak odgrzewany kotlet. To nie jest klon, to jest nowa wersja Running Wild. Oby więcej takich utworów panie Ced. Taki sam poziom i formułę podtrzymuje rozpędzony „Guardians of The Black Castle” i to jest właśnie to czego oczekuję choćby od takiego Crystal Viper. Tutaj Ced wręcz kompromituje ten jakże zasłużony band dla naszego kraju. Szybki, energiczny riff, który przyprawia o szybsze bicie serca to tylko jeden z wielu atutów tego kawałka. Melodyjne partie gitarowe, bojowe chórki to wszystko zostało ładnie wplecione. Najbardziej epicki kawałek, jaki stworzył Ced? Bez wątpienia będzie to póki co „Legions of Breitenhold”. Stonowane tempo, bojowy refren, epicki klimat no i spore nawiązania do Manowar, Crystal Viper czy Running Wild. Ale tutaj nawet nie chodzi o skojarzenia, lecz o jakość jaką gwarantuje nam Ced. To jest jego żywioł, to jest to w czym jest najlepszy. Na koniec moi drodzy kawałek, w którym śpiewa Marta Gabriel, a jest to „Thunderstorm arise” i jest to właściwie utwór idealny do Marty Gabriel. To jest właśnie stary, dobry Crystal Viper i może natchni Martę do tworzenia takich kawałków.

Ktoś powie, po co nam kolejny heavy/speed metalowy projekt Ceda. Muzyka może i nasuwa inne zespoły Ceda, ale tutaj jest inny klimat, jest nutka progresywności, klimat momentami s-f czy fantasy, no i można odnieść wrażenie, że jest to jeden z najlepszych albumów tego pana. Ciekawe czy to będzie zespół jednego albumu, czy czeka nas więcej w przyszłości? Oby Ced miał siły na te wszystkie projekty, bo każdy jest warty uwagi.

Ocena: 9.5/10 

P.s Jeszcze raz dzięki Ced za materiały 

ROCKA ROLLAS - The Road To destruction (2014)

Pewien etap dla szwedzkiego Rocka Rollas zakończył się. Zespół przestał być jakby jednoosobowym projektem genialnego muzyka o imieniu Ced. Rocka Rollas przestał już też być niedoświadczonym zespołem szukającym swojego miejsca w metalowej scenie. Rocka Rollas zaczął nowy rozdział.

Teraz jest to kapela z prawdziwego zdarzenia. Ced dalej jest mózgiem całej operacji, dalej odgrywa najważniejszą rolę. Komponuje, układa linie melodyjne, śpiewa, gra na gitarze, ale nie robi wszystkiego sam. Dobrał sobie przyjaciół i razem stworzyli zespół, a to zawsze zmniejsza brzemię jakie ciąży na Cedzie. W końcu nasz bohater jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków jakich znam. Poza Rocka Rollas były prace nad Breitenhold i Blazon Stone. Tak więc przerodzenie się z jakby z muzycznego projektu w zespół, który jest złożony z 4 muzyków, w zespół który gra koncerty jest wielką zmianą. Jeszcze większa zmianą jest poziom prezentowanej muzyki. Pierwszy album Rocka Rollas był dobry, ale można było odczuć że to rozgrzewka i że Ceda stać na znacznie więcej. „Metal strikes Back” już był o kilka klas wyżej i tylko potwierdził, że trzeba z Rocka Rollas liczyć się. Może jest to zespół, który szuka inspiracji w latach 80, pośród płyt takich zespołów jak Running Wild, Iron Maiden czy Judas Priest. Może jest to kolejna kapela pokroju Skull Fist, Striker czy Enforcer, która nie wnosi nic nowego, ale na próżno szukać takiej kapeli jak Rocka Rollas, która gra tak prosto z serca, która idealnie przypomina lata 80 i która cały czas się rozwija i to na lepsze. Trzeci album” The Road To Destruction” jest jeszcze ciekawszym albumem w porównaniu do dwóch poprzednich wydawnictw, które już były bardzo dobre. Jest więcej energii, jeszcze większa dawka przebojowości, jeszcze bardziej dopieszczony materiał. Bardzo dobrze wpasował się wokal Ceda w całość i nie trzeba tutaj już nikogo zatrudniać, by pełnił tą rolę. Teraz ta muzyka jeszcze bardziej brzmi charyzmatycznie, teraz nie da się tego pomylić z innym zespołem. Brzmienie zostało takie jak było na poprzednim albumie, co oczywiście trzeba uznać za plus. Również i frontowa okładka jest czystym majstersztykiem i hołdem dla true metalowych okładek o rycerskim charakterze. Ced nie zawiódł i stworzył 44 minuty naprawdę wysokich lotów heavy/speed metal.

Zaczyna się klimatycznie bo od krótkiego intra w postaci „The gathering” i tutaj można nawet porównać ten instrumentalny kawałek do kultowego „The Hellion” Judas Priest. Szybko przechodzimy do „Curse of Blood” i tutaj mamy do czynienia z klasycznym metal najwyższej próby. Riff jest energiczny, zagrany z pomysłem i klimat Agent Steel czy Running Wild od razu się rzuca. Aczkolwiek melodyjność zabiera nas w rejony Iron Maiden czy Judas Priest. Brzmi to tak naturalnie, klasycznie, że wręcz ciężko w to uwierzyć. Solówki są tutaj atrakcyjne i takie zagrane z polotem. Jeszcze ciekawszy jest w tym wszystkim wokal Ceda. Brzmi trochę jak Kai Hansen z czasów Helloween, co bardzo mi się podoba. Lata 80 wybrzmiewają w glorii i chwale w takim rozpędzonym „The Road To Destruction”. Niby oklepany riff rodem z Running Wild czy Crystal Viper, ale ma to swój urok. W tym kawałku dzieje się sporo choć to tylko 5 min. Najciekawsze są tutaj popisy gitarowe i Ced to geniusz. To co on wygrywa przyprawia o dreszcze. Każdy fan solówek i ostrych riffów, będzie piał z radości. Ciężko dzisiaj właśnie o taki szczery przekaz, o taką radość w muzyce i taką właśnie lekkość. Robi to ogromne wrażenie. „Firefall” to utwór bardziej stonowany, bardziej true metalowy i nieco bardziej epicki. Kto lubi Hammerfall czy Manowar, ten zakocha się w tym bojowym refrenie. Dobrze wpasowany został w to wszystko riff rodem z starych płyt Accept. „Darkheart” to również rycerski heavy/speed metal i tutaj można wyłapać mieszankę niemieckiej sceny i amerykańskiej. Już widzę ten utwór na stale w setliście koncertowej. Rocka rollas podkręca tempo w melodyjnym „A Wave of Firestorms” i do takiego grania już Ced na przyzwyczaił. To jest znak rozpoznawczy tej grupy. Podoba mi się środkowa część i pojedynki na solówki. Nowy album promował kawałek „The War of Steel Has Begun” i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Ten utwór oddaje w pełni klimat nowego dzieła, to 100 % Rocka Rollas i jeden z najlepszych kawałków tej grupy. Nie mogło zabraknąć kawałka przesiąkniętego Running Wild i „Guardians of The Oath” to krótki i bardzo treściwy utwór, który zabiera nas do czasów „Death or Glory”. Na koniec mamy cover Magnum czyli „Kingdome of Madness”.

Nie ma czasu na ballady, na nie potrzebne eksperymenty. Jest tylko heavy/speed metal i tylko to się liczy. Za to kocham Rocka Rollas. Kawał dobrej roboty znów odwalił Ced, ale jego albumy zawsze są na wysokim poziomie. Jest spory krok na przód w muzyce Rocka Rollas i czekam na kolejne wydawnictwa, które jak wiemy już są w fazie przygotowywania. Jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2014 i to jest fakt.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Ceda za możliwość posłuchania i napisania tej recenzji

REXOR - Powered Heart (2014)

Rok 2014 to udany rok dla debiutów i z każdym miesiącem co raz bardziej o tym się przekonuję. Najnowszym moim odkryciem w tej kategorii jest brazylijski Rexor. Grają od roku 1999, jednak nie było im dane wydać swój pierwszy album. Tak o to doskonalili swoje umiejętności, szlifowali materiał, co w efekcie uczyniło ich bardziej doświadczonych muzyków. To z kolei sprawia, że ich pierwszy album „Powered Heart” nie brzmi jak dzieło amatorów, tylko zaprawionych w bojach muzyków. Wystarczy kilka minut z tym albumem, żeby od razu wywnioskować, że Rexor nie tworzy niczego oni niż to co do tej pory się słyszało. Wtórność jest i to wszędobylska. Jednak zespół stara się odtwarzać znane motywy na swój sposób, tworząc coś własnego. Niby wszystko już było, ale brzmi to na swój sposób świeżo i potrafi zachwycić. Rexor postawił na czysty heavy metal zakorzeniony w twórczości Running Wild, Judas Priest czy Grave Digger. Nawet wokalista Wash Balboa brzmi jak niemiecki wokalista, choć nie brakuje mu energii i pazurem na miarę Tima Rippera Owensa. Brakuje ostatnio mi takich rasowych heavy metalowych wokalistów i miło że Rexor zadbał o moje potrzeby. Jego ostry krzyk otwiera znakomity „Blood Swords”, który w swojej konwencji brzmi bardziej power metalowo. Ciekawie zmieszano tutaj niemiecką toporność z amerykańską stylizacją. Killer goni killer, ale co by nie trzymać się kurczowo szybkich riffów, zespół daje nam stonowane tempo i utwór w stylu The gate, który jest pod wpływem Running Wild. Właśnie tak można by sklasyfikować „Powered Hearts”. Bez chwytliwych melodii i przebojowości jaką zespół nas częstuje w „Sinners” byłoby ciężko zainteresować słuchacza. Jednak dobre kompozycje na tym kawałku się nie kończą i tak o to „I Scream” to kawałek przesiąknięty Judas Priest i Running Wild. Dla zespołu jak słychać jest to dobra zabawa, a dla nas słuchaczy z kolei radość z tego że można posłuchać czegoś na miarę tych wielkich kapel. Odrobina rock'n rolla, odrobina speed metal i mamy kolejny killer, którym bez wątpienia jest „Vegas locomotive”. Przez cały czas można delektować się gitarowymi popisami pana Wandera i nie można mu nic zarzucić. Wie jak urozmaić swoją grę, wie jak zadbać o zaplecze techniczne i o to żeby kawałki były interesujące, a nie zlewały się w jedną całość. Nawet ballada „Seal of my Heart” ma swój urok i potrafi uroczyć aranżacją a to już coś. Kto ma wątpliwości i nie wyrobione zdanie o tej młodej i głodnej sukcesu kapeli z Brazylii to z pewnością wasze wątpliwości rozwieje energiczny „Evil Knights”, który znakomicie podsumowuje poziom płyty i to co i jak zespół gra. Heavy metal najwyższych lotów.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 27 listopada 2014

REAPER - As atheist monument (2014)

Daniel Zimmermann to znany perkusista, który udzielał się w Freedom Call czy Gamma Ray. Jak się okazuje jest ich dwóch. Daniel Zimmermann to również wokalista i gitarzysta niemieckiego bandu o nazwie Reaper. To nie są te same osoby, ale łączy ich to że stanowią trzon niemieckiej sceny metalowej. Każdy kto lubi Grave Digger, Accept, Warlock czy też inne mocniejsze heavy metalowe granie, w którym jest toporność, nutka amerykańskiego grania i brytyjska szczypta ten będzie w siódmym niebie słuchając nowego dzieła Reaper o nazwie „An Atheist Monument”.

Działają od lat 80 i ich złoty okres przypadł na lata 90. Potem było odrodzenie i powrót z nowy albumem, jednak to było w roku 2009. Od tamtego czasu było cicho, a fani czekali na dalszy ciąg kariery Reaper. Jednak nie ma smutnego końca, a jest zamiast tego nowy krążek, który pokazuje, że kapela nie powiedziała ostatniego słowa, a nowy album ma prawdziwego metalowego kopa. Wszystko wskazuje, że to jest jeden z ich najlepszych wydawnictw w przeciągu całej kariery. Ostre, przybrudzone brzmienie nasuwa albumy Grave Digger czy Accept, ale ma to swój urok. Daniel to motor napędowy tego zespołu i to on jest odpowiedzialny za kompozytorstwo, wokal i partie gitarowe. Kto lubi frontmanów Rage i Grave Digger ten będzie zachwycony manierą Daniela. Nie śpiewa czysto, nie dba o technikę, ale pasuje do tego co gra. Soczysty heavy w czystej postaci to jest właśnie co dostajemy na tej płycie. Ostry „Realms of Chaos” przemyca pewne patenty thrash metalu, ale jest to utwór przede wszystkim heavy metalu. Jest odpowiednia szybkość, dynamika i melodyjność. Nie może się to nie podobać. Sporo Judas Priest można wychwycić w „Of Sheeps and Shepherds”, ale nie jest to jakaś wada, czy powód do krytykowania. Raczej można mówić o powiedzie do radości, bo album brzmi bardziej klasycznie, bardziej metalowo. „Hail The Ne Age” to jak sama nazwa wskazuje jest to wizja heavy metalu naszych czasów. Jest ona warta rozważenia i godna pochwały. Nie mam problemu ze wskazaniem ulubionego kawałka mimo równego materiału. Szybko stał się nim najszybszy na płycie „Ship of Fools”. Drugim najlepszym na płycie utworem jest „Fields of Joy” w którym jest coś z Running Wild. Może to jest pomysł na kolejny materiał? Może tak powinien brzmieć cały album?

Reaper żyje i ma się bardzo dobrze. Oby kolejny album ukazał się znacznie wcześniej. Póki co bierzcie i słuchajcie. O to heavy metal w czystej postaci.

Ocena: 7/10

środa, 26 listopada 2014

BLOODBOUND -Stormborn (2014)

Tylko wielkie kapele stać na wielkie rzeczy. Bloodbound należy do pierwszej ligi, jeśli chodzi o heavy/ power i właściwie nic już nie muszą udowadniać. Znakomity debiut w postaci „Nosferatu” ugruntował ich pozycję z miejsca. Ostre riffy, piekło i diabeł w tle, duża dawka przebojów plus własny styl i to musiało się spodobać. Nie powstrzymało Bloodbound odejście znakomitego Urbana Breeda, ani też nagranie słabszego albumu w postaci „Tabula Rasa”, który sprawił, że zespół zatracił trochę swoją tożsamość. Przyjście Patrika Johanssona dodało zespołowi skrzydeł i zespół znów wrócił na dawną ścieżkę. „Unholy Cross” to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów tej szwedzkiej i tutaj znów pokazali swoją wielkość. Płyta niemal perfekcyjna w każdym calu i szkoda, że następca w postaci „In the Name of Metal” znów popsuł dobrą passę. Jednak wielki Bloodbound stać na wielkie rzeczy co pokazał w 2011. Pierwszy raz zespół może się pochwalić stabilność, Patrik wprowadził spokój i zapewnił pewien poziom. Odświeżony Bloodbound znów uderza i pokazuje że stać ich na wielkie rzeczy. „Stromborn” to nowy owoc i trzeci już album z Patrikiem na wokalu i w końcu wokalista zagrzał na stałe miejsce w tym zespole, bo z tym było ciężko. Co można o nowy dziele napisać?

Wiele. Jednak wszystko sprowadza się do tego, że jest to jeden z najlepszych albumów tej grupy, który można postawić obok debiutu czy „Unholy Cross”. Kto wie, może to jest największe osiągnięcie tej formacji? Płyta ma w sobie ogień, nie tylko na okładce, która jest kiczowata. Jakby nie patrzeć frontowa okładka to jedyne niedociągnięcie. Zespół znów odżył, przypomniał sobie jak tworzył na „Unholy Cross” czy pierwszych dwóch albumach. Płytę zdominowały naprawdę szybkie power metalowe kompozycje, które kipią energią. Znów każdy kawałek to prawdziwy przebój, który porusza i zapada w pamięci. To nie są kawałki na jedną noc o których zapomnimy szybko. Bloodbound po raz kolejny udowodnił, że są mistrzami w swoim fachu. „Satanic Panic” to jest kompozycja, która sprawia, że szczęka opada. Takie rzeczy Bloodbound potrafi. Zacząć płytę od prawdziwego kopa. Robią to w taki sposób, że słuchacz nie dowierza. Znów jest element zaskoczenia, jednocześnie Bloodbound pozostaje sobą. Słychać klimat „Unholy Cross” z tym, że tak ostro, tak agresywnie Bloodbound jeszcze nie grał. Można doszukać się wpływy Judas Priest czy Cage. Robi to wrażenie, zwłaszcza ta gitarowa współpraca braci Olsson. To się nazywa fenomen. Rozumieją się znakomicie i wiedzą jak porwać słuchacza. Dzieje się sporo i można tutaj przytoczyć braterski pojedynek na solówki jaki mamy w Powerwolf. Zresztą chórki, kościelne organy też tutaj nasuwają właśnie ten zespół. Ten kawałek zaskakuje jeszcze pod innym względem, a mianowicie wokalnym. Patrik tutaj wspina się na wyżyny swoich umiejętności. „Stormborn” jako album zaskakuje tym, że jest tutaj całkiem sporo wpływów Sabaton czy właśnie Powerwolf. Wystarczy posłuchać taki „Iron thorne”. Klawisze zostały tutaj tak dostrojone, żeby był ten bojowy klimat Sabaton. Wciąż jednak to jest znany nam Bloodbound, który kocha grać w szybkim tempie, który ceni sobie melodyjność i proste, chwytliwe refreny. Ten tutaj to taki typowy Bloodbound. Dziecięcy chórek i epicki refren sprawiają, że „Nightmares from The Grave” to wyjątkowy utwór, który można zaliczyć do tych najlepszych w historii z zespołu. Nowy Sabaton to dla mnie był twór ciężko strawny i dawny blask tej kapeli słychać w epickim „Stormborn”. To jest właśnie to. Słodkie, podniosłe klawisze, prosty, stonowany riff i to średnie tempo. Do tego te bojowe chórki. To jest nowy aspekt w muzyce Bloodbound. Zdaje on swój egzamin, daje powiew świeżości i zaskakuje. Kolejną petardą jest „We Raise The dead” z dużą dawką melodii, zwłaszcza w sferze wygrywania solówek. Utwór choć krótki, to bardzo energiczny i treściwy. Brzmi jak zagubiony track z sesji nagraniowej „Unholy Cross”.Równie okazale prezentuje się „Blood of My Blood”, w którym zespół zabiera nas w rejony starego Hammerfall i w tym też się jak najbardziej odnajdują. W „When The Kingdom Will Fall” pojawiają się urocze motywy wyjęte z muzyki celtyckiej, jest sporo Sabaton i marszowy klimat, ale to nie zmienia faktu, że jest to utwór wysokich lotów. Heavy metal na miarę naszych czasów. Jak pisałem wcześniej, płyta została zdominowana przez szybkie kawałki, to też na koniec mamy dwie petardy. Rozpędzony „Seven Hells” i hymnowy „ When All Lights Fall” utrzymany w klimacie „Moria” to znakomite utwory, które powinny zagościć na stałe na liście koncertowej.

Tylko zespół takiej klasy jak Bloodbound mógł nagrać taki dopieszczony album.”Stormborn” to dzieło perfekcyjne w każdym calu. Muzycy zgrani i bardziej dojrzali. Wiedzą w jakim kierunku idą, wiedzą jaki jest ich styl i jak zadowolić fanów. Nagrali typowy album, ale zarazem inny. Jest trochę motywów Sabaton i Powerwolf, ale to cały czasy ten sam Bloodbound. Każdy fan muzyki dostrzeże piękno tej płyty, zwłaszcza że sporo tutaj ciekawych motywów, melodii, które długo jeszcze chodzą za słuchaczem. Jeden z kandydatów do płyty roku 2014.

Ocena: 10/10

wtorek, 25 listopada 2014

MEDUSA CHILD - Empty Sky (2014)

Szwajcaria nie specjalizuje się w heavy/power metalu, ale to właśnie stamtąd pochodzi Medusa Child. Dość specyficzny zespół, który mimo iż działa od 1999 roku to jakoś nie zdobył większej sławy. Do dziś kojarzą tą formacją nie liczni. Nic dziwnego, bowiem grają w swoim stylu mieszając power metal w stylu Stratovarius z progresywnym metalem ala Queensryche czy Dream Theater i rycerskiego klimatu rodem z płyt Hammerfall. Również bez większego echa przeszedł ich nowy album zatytułowany „Empty Sky”. Już okładka nie napawa optymizmem. Jak jest z samą muzyką?

Tutaj już bywa różnie. Bowiem pojawiają się ostre jak brzytwa riffy, mocne, soczyste grania, ale nie starcza go na tyle, by zapełnić całą płytę. To wymusza nierówność, a to z kolei ma wpływ na jakość zawartej muzyki. Wszystko sprowadza się do tego, że płyta ma lepsze i gorsze momenty, przez co bywa ciężko strawna, a nawet nudna. Z pewnością wokalista Crow uchodzi tutaj za gwiazdę. Jest w nim coś tajemniczego i zarazem intrygującego. Bardzo przypomina manierę Fabio z Rhapsody. Nic dziwnego, skoro zespół nie kryje swoich inspirację symfonicznym power metalem. Otwieracz w postaci „Ipocrisia” jest właśnie taki na miarę tych z płyt Rhapsody. Krótkie epickie, instrumentalne intro, to jest to co znamy bardzo dobrze. „Empty Sky” to hit i jeden z najciekawszych utworów na płycie. Dobrze dopasowane klawisze, które budują klimat, a nie zakłócają pracę gitar, a te są tutaj zmysłowe i pełne magii. Zadbano o detale i dlatego ten kawałek jest taki znakomity. Szkoda że nie zawsze tak jest. Nie potrzebna jest komercja w „Remember You”, rockowe zapędy w „My Inner voice” też nie są dobrym rozwiązaniem. Na właściwie tory zespół powraca na podniosłym „Paradise Eternally”. Najbardziej w pamięci zapada jednak pomysłowy motyw z „Nevermore” i petarda w postaci „Turn Back The Time”.

Zadbano o sferę techniczną, o klimat, o wysokiej jakości brzmienie, który wyostrza wydźwięk instrumentów, szkoda tylko że pomysłów brakło na cały album. Jakby wskazać wady to byłoby nią bez wątpienia nierówność materiału. Jest jednak kilka udanych melodii i momentów, dla których warto sięgnąć po ten album.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 23 listopada 2014

AXENSTAR - Where dreams are Forgotten (2014)

Jednym z najważniejszych zespołów power metalowych na szwedzkim rynku muzycznym jest bez wątpienia Axenstar. O nich można napisać wiele, ale mimo pewnych trudności dalej tworzą i mają się całkiem dobrze co potwierdza wydanie kolejnego albumu tj „Where dreams Are forgotten”. Tym razem zespół potrzebował tylko 3 lat, aniżeli tak jak ostatnio 5 lat, żeby wydać nowy krążek. Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest to, że zespół odzyskał swój dawny blask sprzed kilku lat. Nowy materiał cechuje energia, przebojowość i powiew świeżości. Zespół nawiązuje do swoich najlepszych dzieł tj „The Inquisition” i „The Final Requiem”, co mnie bardzo cieszy. Już otwieracz „Fear” śmiało można uznać za jeden z najlepszych utworów Axenstar jaki kiedykolwiek powstał. Szybki, zagrany z pasją i polotem kawałek, który oddaje piękno power metalu. Jakby cały album byłby taki to moglibyśmy okrzyknąć nowe dzieło najlepszym albumem w historii zespołu. Jednak tutaj znajdziemy nie tylko szybki power metal, bowiem zespół postanowił nas nieco zaskoczyć. Takim zaskoczeniem jest choćby bardziej stonowany, bardziej heavy metalowy „Curse The Tyrant”, który został wypakowany ostrym riffem i energicznymi solówkami. Ogólnie trzeba przyznać, że duet Joakim/ Jens starają się i naprawdę można dostrzec progres. Wszystko jest więcej i w lepszej jakości. Nawet kiedy utwór wydaję się smętny tak jak to jest w przypadku „The return” to panowie potrafią go rozkręcić i sprawić, że da się tego słuchać. Innym zaskoczeniem są takie cięższe motywy w Axenstar, które eksponuje „Demise” czy „Greed”. Ta płyta brzmi jak dawny Axenstar, który potrafił wykreować atrakcyjne melodie, który nie miał problemów z nagraniem hitów. „Inside The Maze” czy „My scrifice” to prawdziwe przeboje, które jeszcze bardziej podnoszą poziom tej płyty. Klawisze w „Anninhilation” klimatem dorównują twórczość Kinga Diamonda, sam utwór to czysty power metal. Zespół tutaj nie kryje swoich korzeni, nie kryje tego że pochodzą z północnej Europy. W ich muzyce można usłyszeć coś z Silent Force czy Stratovarius, ale to żadna skaza. To tylko pokazuje w jakiej formie jest obecnie Axenstar. Jeszcze więcej power metalu dostaje w „The Reaper” i żywiołowym „This False Imagery”. Całość zamyka najdłuższy z całej płyty kawałek czyli „Sweet Farewell”. Świetny, przemyślany materiał, który wypchany jest hitami, do tego świetne, soczyste brzmienie i klimatyczna okładka. No i mamy płytę godną marki Axenstar. Powrócili do glorii i chwały. Oby więcej takich płyt w ich wykonaniu. Brawo panowie.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

NIGHT BY NIGHT - Xnx (2014)

Nadzieja melodyjnego hard rocka. Jeden z tych młodych zespołów, które biorą to co najlepsze z lat 80 i dodają od siebie świeżość, pomysłowość, energię i entuzjazm. Młody Night Bt Night jest właśnie tak oceniany przez fanów, ale także doświadczonych muzyków. Na scenie są już przeszło 6 lat i w końcu doczekali się swojego debiutanckiego albumu w postaci „NxN”. O płycie było cicho, co jest karygodne.

Zdaję sobie sprawę, że okładka nie należy do tych ambitnych, a sama nazwa zespołu też nie jest jakoś chwytliwa. Do tego gatunek muzyczny, który może być dla niektórych obiektem drwin, ale czy to dyskwalifikuje ten album? O tóż nie. Na samym starcie warto zadać sobie pytanie, czy lubicie słuchać Def Leppard i to ten z lat 80? Jeśli również nie przeszkadza odrobina nowoczesnego brzmienia rodem z Alterbridge to z pewnością muzyka Night by Night będzie dla Was w sam raz. Jasne na płycie pojawiają się motywy komercyjne co potwierdza „Everywhere Tonight”. Jednak nie brakuje mocnych riffów o czym przekonuje nas nowocześniejszy „Siren” czy „Never Die Again”. Jak na album hard rockowy to dzieję się całkiem sporo zwłaszcza jeśli skupimy się na solówkach i riffach. Tom i Ben odwalają kawał dobrej roboty. Ich partie są czyste i składne. Dobrze dopasowany do tego wokal Henriego Rundella i mamy hard rock z prawdziwego zdarzenia. Dość często brzmi to jak kalka Def Leppard. Bo jak inaczej można mówić o takich kompozycjach jak „The Moment” , chwytliwym „Time to Escape” czy melodyjny „Can't Walk Away”. Najważniejsze, że brzmi to klasycznie, a zarazem ma wydźwięk współczesnych płyt rodem z tych ocierających się o emocore. Ciekawa mieszanka, ale zdaje egzamin.

Co raz więcej jest tych zespołów czerpiących z Def Leppard, ale póki co Loud Lion i właśnie Night By Night to najciekawsze kapele, które przywracają nadzieję w hard rocka. Ta młoda formacja daje znakomity przykład, że można wziąć to co najlepsze z lat 80 i osadzić w teraźniejszym brzmieniu. Kawał znakomitego grania przesiąkniętego klasycznym Def Leppard. Więcej nie trzeba dodawać.

Ocena: 7/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 22 listopada 2014

ALLTHENIKO - Fast And Glorious (2014)

Jak power/speed metal to tylko Alltheniko. Ta włoska formacja wie jak przygotować materiał energiczny, z pazurem i z pasją. Grają już od 2002 roku i nagrali 5 albumów i nie mają dość. Nie słychać zmęczenia ani też zmęczenia materiału. Nowy album „Fast and Glorious” to kwintesencja stylu włochów, ale też i stylu speed/ power metalu. Co ich wyróżnia na tle innych kapel? Nie nagrali póki co słabego albumu, trzymają wysoki poziom od samego początku i potrafią połączyć nowoczesne, soczyste brzmienie z klimatem lat 80. Można się doszukiwać się w ich muzyce wpływów wielu kapel począwszy od Agent Steel kończąc na Judas Priest. Jednak mimo tego, można łatwo dostrzec, że ta włoska formacja ma na celu granie swojej muzyki, a nie interpretować na nowo to wszystko co stworzyły te wielkie kapele. Skupmy się nad głównym tematem tej recenzji, a mianowicie „Fast and Glorious”. Ten album ma predyspozycje do bycia najlepszym wydawnictwem w historii Alltheniko. Ta płyta nie ma słabych punktów. Dopracowano każdy szczegół, począwszy od brzmienia, które podkreśla dynamikę i pazur zespołu, kończąc na samym materiale, który porywa słuchacza od pierwszej sekundy. „Tanks of Death” to prawdziwy cios między oczy. Nie zabrakło tutaj ostrego riffu, szybkiego tempa, dużej dawki melodyjności. Najbardziej imponuje thrash metalowa motoryka. Kto lubi stary Exodus, Overkill czy Exciter ten z pewnością polubi też taki agresywniejszy „Fast and Glorious”.Joe Boneshaker daje niezły popis umiejętności na tym albumie. Roi się od ciekawych riffów, od pomysłowości, a jego technika rozwinęła się na przestrzeni lat. Takie solówki, zagrane z taką pasją i polotem zawsze stanowią największa ozdobę przy takich płytach. Bardziej heavy metalowy jest już „Holy War, Holy Fighters”, który wyróżnia się bardziej rytmicznym riffem i ciekawym popisem wokalnym Dave'a, który brzmi niczym sam Ralf Sheepers. Zespół nie zwalnia tempa i w „Scream for exciter” pokazuje na co ich stać. Jest ogień i zapędy pod Judas Priest, co może się podobać. Ballady nie uświadczymy, ale jest za to bardziej rozbudowany kawałek w postaci „Power To rebel”. Dzieje się sporo i to dowód, że zespół potrafi zbudować napięcie. Nie zapomnieli oddać też hołd wielkim kapelom z lat 80. Do tego celu posłużył „Power and the Glory I.U.W.S.” z repertuaru Saxon. Bez sensu jest doszukiwać się wad, który nie ma. Płyta dopracowana pod każdym względem i oby było jak najwięcej takich płyt z taką muzyką. Alltheniko to mistrz w kategorii speed metal i tym albumem tylko to potwierdzili. Dla mnie najlepsze dzieło tej włoskiej formacji. Brawo panowie.

Ocena: 9.5/10

NEONFLY - Strangers in Paradise (2014)

O pierwszym albumie Neonfly można było powiedzieć, kawał porządnego melodyjnego metalu z domieszką power metalu. Szybko udowodnili, że mimo brytyjskiego pochodzenia, zespół ma o wiele więcej wspólnego z fińską sceną metalową. Brzmienie klawiszy, konstrukcja tworzenia utworów, czy w końcu wokal Willa Nortona. To wszystko bardziej nasuwa na myśl właśnie tamte rejony aniżeli Wielką Brytanię. Nowy album zatytułowany „Strangers in Paradise” niczego nowego również nie wnosi. Choć można odczuć, że zespół w mniejszej ilości wykorzystuję patenty power metalowe, co raczej działa niekorzystnie. Tak poza tym dostajemy drugi raz to samo. Melodyjne granie, w dość słodkiej formie, które pozbawione jest jakiejkolwiek agresji czy elementu zaskoczenia. Płytkie brzmienie już na samym wstępie może odstraszyć zwolenników mocniejszego uderzenia. Na szczęście płytę otwiera całkiem udany otwieracz w postaci „Whispered Dreams”. Utwór o tyle zdradliwy,bowiem takich petard jest tutaj jak na lekarstwo. Może podobać się nieco progresywny „Highways To nowhere”. Jest mocny riff, agresywniejszy wokal Willa, a wszystko zagrane z pomysłem. Za dużo tutaj jak dla mnie komercji i popowego klimatu. A tego jest pełno w takim rockowym „Better Angels”. Tą wadę powiela „Rose in Bloom”. Jednak nowy album mimo swoich niedociągnięć ma kilka ciekawych i godnych zapamiętania momentów. Podniosły „Heart of Sun” jest jednym z nich. Płyta miała większa siłę rażenia, gdyby było więcej hitów pokroju „Fierce Battalions”. Tutaj można poczuć co to jest power metal. Neonfly odnajduje się również w dłuższych kompozycjach i taki „Chasing The Night” może się podobać. To jest właściwie to co najlepsze w tym zespole, zawarte w pigułce. Drugi album wciąż nie ukazał w pełni na co stać ten młody zespół. Najwidoczniej to jeszcze nie jest ich czas. Póki co jest to średnie granie, niczym właściwie się nie wyróżniające. Troszkę popracować nad stylem, nad kompozycjami i wtedy dostaniemy coś bardziej wartego uwagi. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny album.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 21 listopada 2014

HARD RIOT - the Blackened Heart (2014)

Fala niemieckiego hard rocka nadciąga. Był Black Bird, teraz czas pochwalić inny zespół, który również znakomicie radzi sobie w początkowej fazie swojej kariery. Mam tutaj na myśli Hard Riot. Podobnie jak Black Bird nie kryje swoich zamiłowań starociami, klasycznymi zespołami. Nie raz po myślimy podczas ich muzyki o Ac/DC, Scorpions, Gotthard czy nawet o Nickeblack. Grają od 2006 roku i nawet udało im się nagrać swój pierwszy album, jednak dopiero teraz zaczyna być o nich głośno. Spora w tym zasługa nowego albumu „The Blackened Heart” , który jest znacznie ciekawszy dziełem niż debiut.

Jest energia, jest przebojowość, jest pazur, jest pomysł na styl czy aranżacje, muzycy dbają o detale, o to żeby wszystko było zrobione precyzyjnie. Nawet pomyślano o radości i luźnym klimacie. Jako płyta hard rockowa to „The Blackened Heart” jest pełnym dziełem i nie brakuje mu niczego. Micheal Gildner brzmi jak wokalista Nickeblack, co dla jednych będzie minusem, a dla drugich powodem by sięgnąć po ten album. Ogólnie ma w sobie to coś, co sprawia że płyta brzmi hard rockowo i klasycznie. To słychać właściwie od samego początku. Wyrazisty wokal w połączenie z mocnymi i chwytliwymi riffami czyni ten album naprawdę mocnym dziełem. Dobrze nastraja słuchacza energiczny otwieracz „Blackout”. Nie jest to cover Scorpions, ale jakże udany miks heavy metalu i hard rocka. Fani Ac/Dc powinni być zachwyceni „Suicide Blues”, który ukazuje wszelkie atuty niemieckiej formacji. Komercja też jest tutaj obecna o czym świadczy „Count on Me” i to jest taki mały ukłon w stronę fanów radiowych hitów i Nickeblack. Przebojów na płycie nie brakuje, a jednym z tych najbardziej zauważalnych jest „Not Alone”. Podoba mi się też bluesowy „The enemy Within” i nie miałbym nic przeciwko gdyby było więcej takich kawałków i zagranych z takim luzem. Nie brakuje też heavy metalowych akcentów, a jednym z nich jest tutaj bez wątpienia „Hit The ground”. Przydałoby się tej płycie więcej takich szybkich kompozycji, żeby nadać płycie więcej dynamiki. To potwierdza ich talent do urozmaicenie i stworzenia ciekawego materiału.

Jeśli szukacie solidnego albumu z mieszanką heavy metalu i hard rocka, przesiąkniętego klasycznymi patentami to niemiecki Hard Riot wam tego dostarczy na nowym albumie.

Ocena: 6.5/10

środa, 19 listopada 2014

FOZZY - Do You Wanna Start a War (2014)

Męka to chyba dobre słowa, aby określić moją przygodę z nowym albumem Chrisa Jericho, znanego zapaśnika. Jego zespół o nazwie Fozzy sukcesywnie bez większych przeszkód wydaje kolejne albumy i właściwie co dwa lata coś się ukazuje. Gorzej już z poziomem prezentowanej muzyki. „Do You Wanna Start a War” to już 6 album Fozzy i to bardzo dobry wynik.

Wszystko jest tutaj nie tak. Okładka zbyt kiczowata i bez wyrazu. Brzmienie zbyt tandetne i pozbawione ikry. Kompozycje rozwleczone i bez mocy, bez energii. Nawet same pomysły na kompozycje chybione. A wszystko miał zatrzeć nowoczesny wydźwięk i bardziej corowe elementy. Nie zadziała ta sztuczka. Gdyby płyta była zagrana w bardziej klasycznym stylu tak jak „Brides of Fire” to byłoby to znacznie ciekawsze i bardziej przyjazne dla innych słuchaczy. A tak mamy papkę nowoczesnych riffów i ostrego grania, z którego nic nie wynika. Nawet wokal Chrisa jest na tym albumie jakiś taki sztuczny i mało autentyczny. Jest trochę elektronicznych elementów, które już zrażają podczas otwieracza „Do you wanna start a war”. Ani to melodyjne, ani oryginalne. „Bad Tattoo” to kolejny dowód, że nie znajdziemy tutaj ciekawych melodii czy godnych uwagi riffów. Nie ma przyjemności z słuchania takich kompozycji tworzonych na siłę i bez przekonania. Nawet zwolnienie w „Die with You” nie wychodzi na dobre zespołowi. Nie ma klimatu ani czegoś godnego zapamięta. W taki o to sposób płyta się ciągnie, aż do coveru Abba w postaci „Sos”. Wyszło to poprawnie, choć najlepsze covery nagrywał At Vance.

Fozzy spełnił wymogi kontraktu i nagrał kolejny album w bardzo szybkim czasie. Słychać, że płyta nagrana na siłę i bez większego wkładu muzyków. To wszystko już było i to w lepszej jakości. Wciąż nie potrafię się przekonać do muzyki Fozzy i z każdym albumem staje mi się jego muzyka co raz bardziej obojętna. Ale może to nie ze mną coś nie tak tylko z tym jaki materiał dostarcza nam zawodnik wrestlingu.

Ocena: 2.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 17 listopada 2014

LORD SYMPHONY - Bharatayudha Part1 (2010)

Wiele płyt power metalowych w tym roku zasługuję na uwagę, wiele wciąż brzmi świeżo i nie nudzi się nawet po dłuższym czasie. Tak też jest z nowym Lord Symphony. Jednak warto wspomnieć, że kapela gra od 2005r, a swój debiut w postaci „Bharatayudha Part1” wydali w 2010r. Wiem, tytuł jest straszny i bardzo odstraszający, zresztą podobnie jak kraj z którego pochodzą. Bo nie często spotyka się kapelę z Indonezji co gra power metal. Jednak mimo tych kwestii chciałem wiedzieć, czy na debiucie też grali na takim wysokim poziomie co na „The Lord's Wisdom”.

Chęci były, pomysł był, jednak wszystko nie poszło po ich myśli. Debiut przejawia cechy grania amatorskiego, nieco chaotycznego i mało treściwego. Słychać, że muzycy nie byli pewni swoich umiejętności i to odbiło się na jakości prezentowanej muzyki. Tobias Derisian pełnił jeszcze rolę wokalisty i to z nim nagrano debiut. Słychać, że daleko mu do Arifa. Co z tego że wyciąga wysokie rejestry, jak brzmi to irytująco, że nie wspomnę o technicznym aspekcie. Brzmienie też pozostawia wiele do życzenia. A okładka to taki gwóźdź do trumny. Wszystko to co znajdziemy na „The Lords Wisdom” na debiucie już nie uchwycimy. Płyta jest niedopracowana i pełna błędów. Można jednak w gąszczu tych wad dostrzec trochę plusów. Zespół gra power metal z domieszka rodzimych patentów, co daje pewien specyficzny wydźwięk ich muzyki. Daje to się we znaki za sprawą takich kompozycji jak „Kurawa” czy „Perjamuan Terakhir”. Zespół chciał urozmaicić materiał, co raczej wygląda jak podział dobre utwory i gnioty. Do tych dobrych można zaliczyć „The Jealousy”, który jest może zbyt długi i przekombinowany, ale ma przedsmak tego power metalowego łojenia, które zespół zaprezentował na tegorocznym „The Lords Wisdom”. Ten ich specyficzny styl dobrze oddaje „Beauty within The War”. Uciążliwe tez staje się na dłuższą metę to, że zespół dostarcza nam długich kolosów. To że mało atrakcyjnych i na jedno kopyto to już swoją drogą.

Sporo zmieniło się od czasów debiutu. Jest spora różnica między tymi dwoma albumy i „The Lords Wisdom” to power metal wysokich lotów, stworzony przez doświadczonych muzyków, którzy chcą namieszać na rynku. Tutaj debiut brzmi jak dzieło wystraszonych małolatów, którzy nie potrafią zarejestrować ciekawych kompozycji, a wszystko zdominował chaos. Płyta skierowana tylko do tych, których interesuje geneza Lord Symphony.

Ocena:4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 16 listopada 2014

ASTRALION - Astralion (2014)

Nadszedł najwidoczniej dzień, w którym takie tuzy jak Sonata Arctica, Stratovarius, czy Freedom Call mogą śmiało iść na emeryturę. Sukces Victorious i teraz debiutującego Astralion, tylko potwierdzają, że młode, głodne sukcesu kapele mają więcej do powiedzenia niż te bardziej znane formacje, które zabawiają nas od lat. Fiński Astralion wyróżnia się na tle innych tym, że jest w nich iskra, jest pomysłowość i chęć zwojowania świata. Ten zespół ma potencjał by być kolejną gwiazdą melodyjnego power metalu, mocno zakorzenionego w latach 90. Do sukcesu sporo przyczynili się wokalista Ian Highhill i basista Krister Lundell, którzy dali się poznać w znakomity Olympos Mons. Tamtej kapeli nie ma już od paru ładnych lat, tak więc dobrze że ci dwaj muzycy znaleźli nowy dom. Astralio gra równie przebojowy, energiczny power metal co właśnie przed laty Olympos Mons. Na styl tej formacji składa się szybkie tempo, duża dawka melodyjności, którą podkreśla klawiszowiec Thomas Henry. Zwłaszcza może się podobać układ między Thomasem a gitarzystą Henkiem. Ciekawe pojedynki, rozpędzone, energiczne solówki i mocne riffy, które oddają to co najlepsze w tym gatunku. Zresztą sam otwieracz mówi wszystko o stylu tej kapeli. „Mysterious & Victorious” to najlepszy hołd dla Sonata Arctica, Stratovarious i Freedom Call jaki słyszałem wciągu ostatnich lat. Idealny utwór, który mimo swojego oklepanego motywu robi niesamowite wrażenie, że wciąż można jeszcze grać w taki sposób power metal. „The Oracle” bardziej marszowy, bardziej rycerski, z nutką Hammerfall. Kolejny hit odnotowany. Ze słodkością zespół przedobrzył w „At The Edge of The World” i dyskotekowe klawisze nie działają tutaj korzystnie. Nie zabrakło też miejsca na bardziej stonowane motywy i klimatyczny „We all made Metal” robi tutaj bardziej za metalowy hymn. Może nieco inny utwór, ale wciąż mamy wysoki poziom. Ian Highhill najbardziej sprawdza się w power metalowych petardach pokroju „Black Sails”, radosnego „Computerized Love”, czy Helloweenowym „Five Fallen Angels”. Jak to bywa na tego typu płytach nie zabrakło kolosa trwającego przeszło 10 minut ani ballady. „Last man on Deck” może i zbyt długi, ale dzieję się tutaj całkiem sporo, tak więc nie ma co narzekać na nudę. Nawet i ballada „To Isolde” broni się, choć nie jest to dzieło, które wzrusza i zapada w pamięci. Jakby nie patrzeć jest to poukładany album, który jest urozmaicony i naszpikowany przebojami. Można od samego początku poczuć klimat lat 90, a także to co najlepsze w twórczości Sonata Arctica czy Freedom Call. Ten zespół namiesza na rynku muzycznym, tylko trzeba uważnie śledzić ich twórczość.

Ocena: 8.5/10

sobota, 15 listopada 2014

EVIL CONSPIRAACY - Prime Evil (2014)

Diabeł i zło dobrze się sprzedaje w metalowym świecie i nic dziwnego że to przewija się w muzyce Evil Conspiracy. W końcu początkująca kapela też musi jakoś pozyskać słuchaczy. Ten szwedzki zespół muzycznie przypomina nieco Persuader, Skinner, czy Helstar. Nie jest to ten typ power metalu, który cechuje się słodkością i melodiami, które od razu nas zachwycają. Kto lubi mocne granie, ciężkie riffy, mroczny klimat i przybrudzenie brzmienie ten powinien zainteresować się Evil Conspiracy, zwłaszcza że w tym roku wydali swój debiutancki album „Prime Evil”.

Nie jest to nic czego wcześniej już słyszałem. Nawet na to się nie nastawiałem. Dostałem porządny heavy/power metal, w którym liczy się ciężar i agresja. W drugiej kolejności jest mroczny klimat, a potem cała reszta. Plusem jest to, że zespół zadbał o podłoże techniczne. Wszystkie partie instrumentalne są mocne, soczyste i solidnie zaaranżowane. To jest mocna strona tego albumu. Również spory wkład w całość ma wokalista Frederik który brzmi nieco jak Norman Skinner. Wokal bardziej drapieżny, nieco momentami trochę thrash metalowy, ale pasuje do tego co zespół gra. Choć gitarzyści starają się jak mogą, to jednak brakuje mi ognia, brakuje mi szybkości i werwy. Taki „7-2” czy posępny „Father of Lies” pokazuje jak wiele nauki jeszcze przed zespołem. Największą ozdobą tej płyty są takie petardy jak znakomity otwieracz „Rule The Ruins”, toporniejszy „Prime Evil” czy przebojowy „Fallen from The Sky”. Są wzloty i upadki, a to potwierdza nierówność materiału, a szkoda bo jest kilka mocnych momentów.

Co by nie napisać o tej płycie to i tak jest to płyta, którą bez problemu można posłuchać, a przy okazji może coś zapaść w pamięci. Zabrakło weny, bardziej przemawiających motywów i zgranego materiału. Może następny album pokarze co ten zespół jest warty? Zobaczymy.

Ocena: 5.5/10

RATED X - Rated X (2014)

Nie ma póki co reaktywacji Rainbow, nie ma solowego albumu Joe Lynn Turnera, ale jest za Rated X. Kolejny projekt muzyczny, czy też zespół, w którym kluczową rolę odgrywa Joe Lynn Turner. Jest też perkusista Carmine Appice, basista Tony Franklin, oraz gitarzysta Carl Cochran, który z Turnerem już współpracował. Ta grupka doświadczonych muzyków połączyła siły, aby nagrać album oddający piękno lat 80, by przypomnieć stare dobre czasy Rainbow i Deep Purple. To właśnie znajdziemy na debiutanckim albumie Rated X zatytułowanym po prostu „Rated X”. Klimat Deep Purple zapewnia klawiszowiec Alessandro Del Vecchio. Konstrukcja utworów, dobór riffów, styl wykonania oraz to w jaki sposób wygrywa swoje partie Carl to wszystko sprawia, że muzyka Rated X spodoba się fanom twórczości Joe Lynn Turnera, Raibow czy Deep Purple. Mamy tutaj do czynienia z hard rockiem przesiąkniętym latami 80. Brzmienie trochę za mocne, trochę zbyt nowoczesne, jak na to co zespół gra, ale można je zaakceptować. Nie wypałem i odstraszaczem w przypadku tej płyty jest paskudna okładka, która przypomina oczywiście Giant X. Muzyka na szczęście jest o wiele ciekawsza. Otwarcie albumu w postaci „Get Back My Crown” to taki typowy, mocny kawałek, który daje kopa. Słychać oczywiście Rainbow i Deep Purple, a to nie powinno dziwić. Do promocji wybrano przebojowy „This is who I Am” i to był strzał w dziesiątkę. Stonowany, ale jakże rytmiczny kawałek, który zabiera nas do najlepszych lat Rainbow oczywiście z okresu komercyjnego. Joe Lynn zawsze pasował do łagodniejszych, rockowych kawałków, tak więc nie dziwi mnie taki romantyczny utwór jak „Fire and Ice”. Dalej mamy żywszy, bardziej energiczny „I dont Cry no more”. Tutaj dostajemy jakże udany i pomysłowy motyw, który od razu rozgrzewa do czerwoności. Ciekawym utworem jest ponury „Lhasa”, który trwa przeszło 7 minut. Kawałek zaskakuje klimatem rodem z Black Sabbath i rozbudowaną formą. Z całej płyty wyróżnić należy jeszcze szybszy „Peace of Mind” no i ostrzejszy „Stranger in us All”, który ma taki tytuł jak ostatni album Rainbow. Cała płyta jest dobra, ale brakuje geniuszu, brakuje zrywu i takiego czegoś zaskakującego. Chciałbym, że cała płyta była tak energiczna jak „On The Way to Paradise”. Najlepszy utwór na płycie i taki zagrany z pomysłem i przekonaniem, że można dosięgnąć tęczy Blackmore'a. Kto wie może kolejny album będzie ciekawszy? Albo po prostu sen stanie się rzeczywistością i Rainbow powróci w glorii i chwale? Bardzo bym tego chciał.

Ocena: 7/10

czwartek, 13 listopada 2014

SKULL & BONES - The Cursed Island (2014)

Boom na piracki heavy metal trwa i chyba tak szybko nie zniknie. Był Arondight, Running Wild, ostatnio pojawił się Blazon Stone i Kingdom Waves. Do tego grona w tym roku dołącza Argentyński Skull & Bones. Ta młoda formacja bierze na tapetę historie związane z piratami. Te prawdziwe, jak i te które zostały owiane mitem. To wszystko jest wypełnione epickim power metalem z domieszką folk metalu. Czy to już nie czyni debiutancki album „The Curse Island” prawdziwym skarbem dla fanów Alestorm, Running Wild czy Kingdom Waves?

Właściwie każdy wie czego można się spodziewać od takiej płyty. Dobrej zabawy, radości, chwytliwych melodii, pirackiego klimatu i tych ich rozpoznawalnych chórków. Wszystko się przewija w muzyce Skull & Bones, lecz jest to przede wszystkim kapela heavy metalowa. Power metal jest tutaj dodatkiem, zresztą jak elementy symfoniczne czy folkowe. Mają one jednak znaczenie, bo właśnie to dzięki nim płyta ma taką przestrzeń, taką przebojowość i bije z niej taka radość. Nadaje to płycie odpowiedniego klimatu, co sprawa że płyta brzmi autentycznie i możemy identyfikować się z tym pirackim światem. Znakomitą prezentację tego albumu robi już sama okładka. Udało się tutaj zawrzeć przede wszystkim klimat pirackich opowieści. Jest wyspa, jest pirat i morze, czyli wszystko to czego trzeba. Płyta została wydana o własnych siłach przez zespół. Może brzmienie tutaj nie jest najwyższych lotów, ale przynajmniej wpasowuje się w riffy i metalową konwencję. Wszystko w tym zespole kręci się właściwie wokół gitarzysty Tomasa Vaga i wokalisty Franco Tempesta. Obaj są filarami muzyki Skull & Bones. Tomas wygrywa sporo udanych riffów i można go pochwalić za sporą dawkę szybkich, energicznych solówek i riffów. Nie jednemu momentami na myśl przyjdzie Running Wild. Znakomicie też dopasowano wokal Franco, który ma w sobie coś z prawdziwego kapitana. Pierwsze minuty spędzone z takimi kawałkami jak „The Chest Of Billy Bones” i „Ready for Quest” sprawiają że nabieramy pewności co do kapeli, ale też upewniamy się, że nie tylko nazwa nawiązuje do Running Wild. Dużo intr na tej płycie i taki „Set Sail” to plagiat Running Wild w pełni. Nie przeszkadza mi to w żaden sposób. „Rum For The Crew” też nie szczędzi zapożyczeń z Running Wild. Znakomicie tutaj wplątano folk i power metal. Im dalej w las tym więcej hitów i „Long John Silver” wyróżnia się pirackim refrenem i bardziej wyeksponowanymi klawiszami. Klimat „Death & Treasure” przypomina mi ten z albumu Kingdom Waves. Brzmi to jak piracka opowieść aniżeli stricte utwór muzyczny. Końcowa faza płyty nieco mniej emocjonująca, ale na pewno warta uwagi.

Gdyby dać tak lepsze brzmienie i nieco dopracować niektóre utwory to można by dyskutować o naprawdę znakomitym albumie. Tak pozostaje niedosyt. Skull & Bones jednak pokazał, że zapał, chęć do grania i pomysłowość może przynieść pożądany efekt. Miło jest widzieć, że kolejny zespół nawiązuje do Running Wild, że tematyka piratów nie jest w pełni wyczerpana, co mogłoby zwiastować ich skromna liczba na ostatniej płycie Rock'n Rolfa.

Ocena: 8/10

wtorek, 11 listopada 2014

STEEL KINGDOM - My Illusion (2014)

Bo amerykańskiego heavy/power metalu nigdy za wiele. W tym roku gatunek power metal jest obfity w bardzo dobre albumy i nawet mało znane kapele, lub te debiutujące radzą sobie całkiem dobrze, nie zostawiając konkurencję daleko w przodzie. O Steel kingdom pewnie nie wielu słyszało i w sumie nic dziwnego. Nagrali w 2008 r debiutancki album i teraz po 6 latach przerwy powrócili z nowym albumem, który nosił tytuł „My Illusion”. Nie jest to stricte amerykański power metal o jakim myślimy. Zresztą czy ta okładka może kłamać?

Już patrząc na okładkę, można wydedukować, że będzie to raczej materiał przesiąknięty włoskim power metalem spod znaku Dragonhammer, czy niemieckim spod znaku Helloween. Może nie do końca tak jest, bowiem w muzyce Steel Kingdom można bez problemu doszukać się progresywnego grania, a nawet heavy metalu, co zresztą znajduje potwierdzenie w „I Reveal”. Gdyby tak zagłębić się w to co gra zespół to byłoby to znacznie trudniejsze. Nie tylko jest tutaj power metal, a jak już jest to też nie jest dominujący. Pojawia się przede wszystkim w znakomitym, rozpędzonym „Introlerance” czy ostrzejszym „Led Stray”. Jednak często pojawiają się wątpliwości. „Another Voice” już daje do myślenia i gdybania. Jest tutaj progresywność, a nawet coś z rocka. Zespół nie boi się eksperymentów, co słychać w dość przekombinowanym „Isolation”. Najwięcej emocji wzbudza bez wątpienia „Passive „Restrains”. Nie jest to do końca metal, ani rock. Ciekawa mieszanka, nie tylko różnych patentów, ale też różnych nastroi. Ten utwór to też niezbity dowód, że zespół grać potrafi, a gitarzyści Mike i Jeff to potęga tego zespołu. Jest czym się zachwycić, a to już połowa sukcesu.

Nieco nie równy materiał, brak hitów to największa bolączka tego albumu. Nie brakuje mimo tego ciekawych momentów i właściwie jest to album który miło się słucha. Jednak za parę miesięcy już nikt nie będzie pamiętał o tej płycie. Tak, więc tylko dla zagorzałych fanów tego gatunku.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 10 listopada 2014

HEROES OF VALLENTOR - The Warriors Path part I (2014)

Lonewolf każdy zna i lubi. To w takim przypadku oswoić się z szwedzkim Heroes of Vallentor nie będzie problemu. Istnieją od 2003 r, ale na pierwszy album musieliśmy cierpliwie czekać do października tego roku. Jednak nie był to czas stracony, a zespół nagrał znakomity debiut „The Warriors Path part 1”. Szwedzka kapela swój styl określa jako epicki heavy metal i jest to trafne określenie tego co gra ten młody band. Nie boją się wykorzystać patenty Running Wild, Manowar, Judas Priest, Saxon, czy Iron Maiden. Kolejnym symptomem, który zbliża nad do tych kapel to bez wątpienia wokalista Lars ma głos w którym jest coś z Roba Halforda, coś z Atilly z Powerwolf, ale również kłania się maniera frontmanów Sabaton i Lonewolf. Tak więc jest to rasowy heavy metalowy wokalista, który idealnie pasuje do instrumentalnej otoczki. Kiedy przyjrzymy się dokładniej temu w jaki sposób konstruuje utwory, jak dobiera melodie to można również dostrzec to jaki wpływ miały powyższe zespoły, które przytoczyłem. Jednak urok Hereos of Vallentor tkwi w tym, że nie kopią nikogo, stara się być sobą, tworzyć własny materiał, a przy tym wkładają sporo serca i słychać że ich muzyka jest szczera, radosna. Do tego wyróżnia się pomysłowością i energią. Zespół wiedział jak przykuć uwagę, tych co o nich nie słyszeli. Dobrali klimatyczną, epicką okładkę, z której można łatwo wyczytać co zespół gra. Kolejną rzeczą, która również na samym wstępie potrafi zaskoczyć to brzmienie. Jest przybrudzone i takie wykreowane na wzór albumów Lonewolf czy ostatniego albumu Judas Priest. Na etapie już można wystawić zespołowi ocenę maksymalną. Jednak to tylko przystawka, rozgrzewka przed prawdziwą ucztą jaką jest materiał. Jak przystało na epicki heavy metal mamy intro w postaci „The Quest”. Jest podniosłość, epicki klimat i wprowadzenie w cały album. Tak, po takim wejściu czeka się na pozostałą część płyty, na dalsze losy historii. W „Warriors Path” dostajemy mocny riff, wokalne popisy rodem z Judas Priest czy Lonewolf, ale najbardziej przykuwa uwagę urozmaicenie i złożone partie gitarowe Larsa i Calle. To dzięki nim płyta dostarcza tyle emocji i jest naprawdę w czym wybierać jeśli chodzi o ciekawe solówki i riffy. „The Questing Nights Vow” jest już bardziej speed metalowy, tak więc co niektórzy dostrzegą podobieństwo choćby z Stormwarrior no i właśnie Lonewolf. Bojowy refren, znakomicie podkreśla rycerski klimat utworu. W mocniejszym, agresywniejszym „Lord Of Fire” zespół pokazuje przede wszystkim jak łatwo przychodzą im przeboje i to że Judas Priest ma na nich spory wpływ. Marszowy, epicki „Vengeance” to hołd dla epickiego heavy metalu spod znaku Manowar czy Sabaton i w takich klimatach Szwedzi również się sprawdzają. Kolejny killer zaliczony, a przecież to jeszcze nie koniec płyty. Klimaty Manowar kłaniają się w energicznym „Knights of Death”, ale nie tylko. Tutaj zespół ociera się nawet o speed/power metal i wychodzi im to naprawdę dobrze. Nawet niemiecka toporność rodem z Grave Digger znalazła się w tym utworze. „Hawktalon” to kolejna szybka petarda, która sprawia że serce bije szybciej. Na szczególną uwagę z pewnością zasługuj spokojny, klimatyczny „The Forlorn Watchman”, w którym można doszukać się zapożyczeń z Blind Guardian czy Running Wild. Więcej klimatów pirackiego Running Wild można uświadczyć w energicznym „We Will Fight with Courage” Całość podsumowuje melodyjny „The Sword of Heroes” , który podkreśla ile zespół jest wart i jaki reprezentuje ich debiutancki album. Jedna z ciekawszy pozycji w kręgu epickiego heavy metalu. Polecam!

Ocena: 10/10

niedziela, 9 listopada 2014

FLASHBACK OF ANGER - T.S.R (2014)

Najciekawszy młody zespół grający progresywny power metal, który wypłynął na rynek stosunkowo nie dawno i odniósł nie mały sukces. Tak można by opisać w jednym zdaniu włoski band o nazwie Flashback of Anger, który powstał w 2003 roku. Wiele kapel w tym gatunku stawia na wyszukane melodie, bardziej wyrafinowane riffy i specyficzny klimat. Często zapomina się o tym, żeby ten rodzaj upiększyć przebojowością i chwytliwością. To jest to coś, wyróżnia włoską formację na tle innych. Grają progresywny power metal, ale nie taki że nas nudzi na dłuższą metę przesadzoną aranżacją i ozdobnikami, tylko właśnie taki odprężający i dający sporo radości. 5 lat przyszło czekać na nowy album w postaci „T.S.R”, ale warto było. Dostaliśmy w zamian za oczekiwanie najlepszy krążek tej formacji.

Ten album został obdarzony soczystym brzmieniem, specyficznym klimatem, a przede wszystkim wyróżnia go konstrukcja. Materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony pomiędzy progresywnością i niebanalnymi motywami, a przebojowością i lekkością. Co może się podobać w stylu grupy to, że nie przesadzają z tą progresywnością i potrafią też postawić na szybkość i agresję. Nie boją się ciekawych rozwiązań w danych kompozycjach, przez co całość nabiera nieco nowoczesnego wydźwięku. Rasowy, power metalowy wokal Alessio to jeden z najważniejszych elementów składowych Flashback of Anger. Nie zapomina o emocjach i budowania klimatu, co ukazuje choćby w balladzie „Don't Let me Fade”. Również fani soczystych riffów, energicznych solówek i całej tej warstwy instrumentalnej nie powinni narzekać. Jest dbałość o aspekt techniczny, o melodyjność i o to, żeby brzmiało to świeżo. Weźmy taki „The great Fire”. Brzmi to jak rasowy power metalowy kawałek przesiąknięty latami 90. A jednak jest nutka nowoczesności, jest świeżość, progresywność i pomysłowość. Nie zawsze udaje się nagrać coś takiego. Nie brakuje na płycie szybkości, co zespół potwierdza w „Hiroshima & Nagasaki”. W „Power play” uświadczymy prawdziwe ostre power metalowe granie. Przeboje też są obecne, co już potwierdza na wstępie „Mother Soldier” czy melodyjny „False idols”. Jak widzicie, płyta jest urozmaicona i sporo się w niej dzieje.

Jeżeli dalej was nie przekonuje opis utworów, nie szukacie melodyjnego progresywnego grania, to może zachęci was wokalista Rhapsody, który wystąpił jako gość na tym albumie. Nie podlega wątpliwości, że to jeden z ciekawszych młodych zespołów jakie pojawiły się na rynku progresywnego metalu. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10

sobota, 8 listopada 2014

CETI - Brutus Syndrome (2014)

Co tutaj dużo się rozpisywać. Na daną chwilę jednym z najlepszych Polskich zespołów heavy metalowych jest Ceti. Zespół stworzony pod koniec lat 80 przez Grzegorza Kupczyka szybko zyskał popularność i przychylność fanów Turbo. Nic dziwnego, w końcu Grzegorz to wokalista, który dał się poznać na kultowej „Kawalerii Szatana” i innych kultowych albumach Turbo. Ceti swój sukces zawdzięcza nie tylko sumiennej pracowitości, wokalowi Kupczyka, ale też samej muzyce, która od lat jest utrzymana na wysokim poziomie. Zespół z czasem postawił na angielski język, co pozwoli zyskać rozgłos zagranicami Polski. Ceti trzyma poziom, a wydany w 2011 „Ghost of The Universe” okazał się ich najlepszym albumem w dyskografii. To też z większym apetytem czekałem na nowy wypiek. „Brutus Syndrome” to jakby nie patrzeć kontynuacja tego co Ceti zaprezentował 3 lata temu. Dalej słychać wpływy Iron Maiden, dalej jest duża dawka melodyjności, energii. Można odczuć spadek, jeżeli chodzi o przebojowość, zwłaszcza względem „Ghost of The Universe”. Mimo tego stanu rzeczy nowy album to heavy/power metal światowej klasy i na pewno wstydu Ceti nie przynosi. Soczysta, nieco niemiecka produkcja i klimatyczna okładka, to tylko jedno z wielu atutów „Brutus Syndrome”. Na samym wstępie dostajemy mocny riff zakorzeniony w klimatach Dio czy Black Sabbath, ale to czyni „Fight to Kill” znakomitym i jakże trafionym otwieraczem. Charakterystyczne zapędy pod Iron Maiden dostajemy w „Wizards of The Modern World”. Typowa galopada w stylu żelaznej dziewicy i nawet partie basu brzmią typowo dla stylu IM. Petarda wysokich lotów i to jest właśnie Ceti w pigułce. Do energicznych utworów też trzeba zaliczyć melodyjny „Masters of Dull”. Takim przebojem z prawdziwego zdarzenia jest „The Evil and The Troy” , który został przy ozdobiony brytyjskim riffem w stylu Iron Maiden czy Saxon. Co może się podobać to chwytliwy refren i solówka Toma Roxxa, który dołączył do zespołu w 2013r. Znamy go z gry w Crystal Viper czy Kingdom Waves. Znalazło się też miejsce na bardziej hard rockowe rytmy, co potwierdza „The Song Will Remain”. Tempo siada na dobre w spokojnym „Something More”, który jakoś nie pasuje mi do całości. Jako ballada też średnio się sprawdza. Przesiąknięty latami 80 „Second Sin” też stanowi trzon tej płyty i bez wątpienia gdyby było więcej takich hitów to i płyta zyskała by na mocy. Sporo emocji dostarcza tytułowy „Brutus Syndrome” i mamy tutaj marszowe tempo, riff wyjęty jakby z twórczości Judas Priest, czy Bloodbound. Obyło się bez rozbudowanych kompozycji i całość zamyka „Run To Nowhere”, który stylistycznie przypomina twórczość Lordi. Mamy do czynienia z typowym albumem Ceti. Mocne riffy, które przyozdabiają mroczne, klimatyczne partie klawiszowe i jedyny w swoim rodzaju Grzegorz Kupczyk, którego głos jest jak wino. Im starszy tym lepszy. „Brutus Syndrome” jest mniej energiczny i przebojowy aniżeli „Ghost of The Universe”, ale to wciąż heavy metal na wysokim, światowym poziomie. Polecam.

Ocena: 8/10

piątek, 7 listopada 2014

AVENGUARD - Eternal Battle (2014)

Technika poszła do przodu i właściwie daje ona sporo możliwości młodym osobom, które mają muzykalną duszę. Nie każdemu jest dane założyć własny zespół i zebrać zgrany skład, to też wiele takich muzyków ucieka się właśnie do takiego rozwiązania, że wszystkim sam się zajmuje. Już za to należą się brawa greckiemu Avenguard za to że można w pojedynkę też wiele zdziałać. To jest właściwie jakby nie patrzeć solowy projekt muzyka Avenguard, który właśnie tak nazwał swój projekt. Działa od kilku lat, a najlepsze jest to że nagrał 4 albumy w dwa lata. Najnowszym dziełem jest „Eternal Battle”, który przyciągnie nie jednego fana power metalu przede wszystkim znakomitą, kolorystyczną okładką, która przepełniona jest rycerskim klimatem. Czy muzyka jest również dobra? Z tym jest różnie. Brakuje tutaj precyzji, elementu zaskoczenia, a przede wszystkim pomocy może kolegów, którzy z miłą chęcią wystąpili by w roli muzyków sesyjnych? Można tworzyć muzykę instrumentalną, ale jak ma się talent pokroju Yngwiego Malmsteena. Niestety Avenguard to nie ta klasa i raczej mamy do czynienia z średnim poziomem. Już nie chodzi o same pomysły na kompozycje, ale ich wykonanie. To przedkłada się na jakość i wrażenia z odsłuchu. Otwieracz „Sword and Spear” jest chaotyczny i brakuje mi tutaj przewodniego motywu. „Wild Fire” brzmi monotonnie i za dużo tutaj sztuczności. „Never Again” ma nam zapewnić ponury klimat, jednak też pozostaje niedosyt. „One way to Glory” jest mocno inspirowany Judas Priest i zapewne nabrałby rumieńców, gdyby wstawiono tutaj partie wokalne. Ciężko tutaj znaleźć coś pozytywnego i sam materiał daje więcej zmartwień niż radości. Płyta powinna brzmieć jak mocniejszy „The Throne of Metal”. Czysty heavy/power metal i to taki zagrany z pasją. Tego właśnie brakuje tej płycie. Jest chęć, są i umiejętności, tylko pomysłowości i techniki brakuje. Wszystko da się wypracować, więc kto wie może jeszcze usłyszymy o Avenguard?

Ocena 3/10

poniedziałek, 3 listopada 2014

VICTORIUS - Dreamchaser (2014)

Niemiecki band, który się zwie Victorius szybko awansował do pierwszej ligi jeśli chodzi o power metal. Nie przez wzgląd, że reprezentują Niemiecką scenę power metalowa, która jest bardzo silna. Nie przez to, że jest to młody, energiczny zespół, który jest głodny sukcesu. Nie przez, to że w ich muzyce słychać wpływy takich gigantów jak Helloween, Edguy czy Gamma Ray. Przede wszystkim na ten zaszczyt zasłużyli, dzięki pracowitości, pomysłowości, talentowi. Poza tym mało, który młody band potrafi nagrać z marszu trzy znakomite płyty utrzymane na wysokim poziomie. To nie lada sztuka, zwłaszcza kiedy mówi o power metalu, który w tradycyjnej formie znanej z połowy lat 90 jest rzadko spotykany. Już swoim drugim albumem „The Awekening” dali do zrozumienia, że power metal we krwi i wiedza jak poskromić fanów Gamma Ray, Helloween, czy Edguy. Ten album postawił wysoko poprzeczkę zespołowi i szczerze nie sądziłem, że są wstanie ją przebić. A jednak nowy album zatytułowany „Dreamchaser” wydaję się jeszcze bardziej dopieszczony. Mam wrażenie, że już brzmienie jest mocniejsze, bardziej soczyste, bardziej mięsiste, mające prawdziwy metalowy kop. Okładka podobnie jak i na poprzednich wydawnictwach bardzo kolorystyczna i klimatyczna. Można dostrzec jak zespół przywiązuję uwagę do szczegółów i dba o każdy detal. Została przerysowana konstrukcja płyty, czyli znów mamy krótki, zwarty materiał, który jest pozbawiony sterylnego silenia się na długie kawałki. Mamy 11 energicznych kawałków, oddających piękno i prawdziwą moc power metalu. Na korzyść zespołu działa David Babin, który swoim wokalem przypomina Kiske i Fabio Lione, czy Tobiasa Sammeta. Najwięcej dali z siebie jednak gitarzyści, słychać że rozwijają się, że chcą zaskakiwać i porywać swoimi motywami. Tak też jest z otwieraczem „Twilight Skies”, który wigorem dorównuje Dragonforce, co bardzo cieszy. Ostrzejszy riff, bardziej stonowane tempo, więcej urozmaicenia no i szczypta promieni Gamma i mamy kolejny hit w postaci „Day of Reckoning”. Klimaty starego Gamma Ray i Helloween dają o sobie znać w „Dragonheart”. Zadbano tutaj o szybkość, o dynamikę i melodyjność. Główny riff i klawiszowe ozdobniki przywołują na myśl również twórczość Stratovarius. Zespół potrafi pozostawić radosny power metal, na rzecz agresywniejszego, mroczniejszego, z nutką thrash metalu co potwierdzają w „Fireangel”. Pod 5 mamy „Dreamchaser” i to jest kolejny przebój. Tytułowy kawałek to taka wizytówka tej płyty i samego zespołu. Kiedy zdaje się nam, że zespół wyczerpał pomysłowość to nagle pojawia się rytmiczny „Battalions of The Holy Cross” z prostym, ale jakże zapadającym riffem. Więcej heavy metalu uświadczymy w marszowym „Blood Alliance”. Marszowe tempo sprawia, że mamy prawdziwy metalowy hymn, który rozgrzeje nie jeden koncert. Tytuł „Speedracer” mówi że jest to utwór szybki i energiczny. Tak też jest i wcale to nie dziwi. Znów ostrzejszy i bardziej nowocześniejszy jest „Black and white”, tak więc zespół stara się dogodzić również fanom obecnego brzmienia power metalu. Znalazło się też miejsce dla ballady i tutaj „Silent Symphony” mimo swojego charakteru nie ustępuje mocy tym wcześniej wspomnianym petardom. Choć chciałbym znaleźć wadę, przyczepić się do czegoś, to nie mam nawet do czego. Victorius dopracował materiał i nie pozostawił żadnych śladów zaniedbania czy fuszerki. Efekt końcowy jest zdumiewający. Niby to wszystko już było tyle razy w przeszłości, że życia by brakło żeby wymienić, a mimo to album jest znakomity i wyjątkowy. Perełka w swojej kategorii.

Ocena: 9.5/10

SHEAR - Katharsis (2014)

Wokalistki często są gardzone przez metalowych fanów i najczęściej są one akceptowane w symfonicznych zespołach. Jednak warto zwrócić uwagę, że odnoszą sukces w innych gatunkach. Metalcore, heavy metal, a nawet power metal. Ten ostatni gatunek już słabiej się prezentuje i ostatnio brakuje tutaj jakiegoś powiewu świeżości. Po co nam drugi White Skull, kiedy można stworzyć coś autorskiego? Fiński Shear, który powstał w 2008 r jest przykładem, że jednak można nagrać ciekawy rodzaj power metalu, w którym rządzi wokalistka. Ktoś ma wątpliwości? To czas by sięgnąć po nowy album zatytułowany „Katharsis”.

Specyficzna okładka, przypominająca nieco okładkę solowego albumu Gus. G ma w sobie to coś, co intryguje i zachęca do posłuchania tej płyty. Jednak im bardziej zagłębiamy się tym trudniej objąć myślami ten album. Dlaczego? Nie jest to typowy power metalem który znamy choćby z płyt Helloween, Gamma Ray czy Freedom Call. Nie jest to też symfoniczny metal rodem z Nightwish. Nie jest to też 100 % progresywny metal. Tutaj rodzi się problem, ale co byśmy nie wybrali to jest gdzieś w tym trochę prawdy. Stylistycznie można by to określić jako progresywny power metal z domieszką symfonicznych patentów. Najwięcej power metalu uświadczymy w „Whispers Follow You”, melodyjnym, a zarazem nieco progresywnym „Home” czy ostrzejszym „Turmoil” który przypomina nieco mieszankę Kamelot i Epica. Nie jestem przekonany co do tej mieszanki, ale muszę przyznać, że jest to dość ciekawe i intrygujące. Nie jest to też to co dostajemy do innych kapel power metalowych, a to już spory plus. Inną kwestią jest to, że specyficzne formułowanie kompozycji, specyficzne melodie, progresywny charakter sprawiają, że nie jest to materiał łatwy w odbiorze. Nie pomaga też tutaj nierówny poziom kompozycji, a także wdzieranie się komercji i popu. „Last Warning” ukazuje przede wszystkim gitarzystów Mikaela i Lauriego. Jest w tym pomysłowość i chęć obrania własnej ścieżki. Idą w stronę progresywności i nowoczesności. Cierpi gdzieś na tym przebojowość i chwytliwość, no ale coś za coś. Komercyjność, która pojawia się choćby w „I care” nie pasuje mi do całości i raczej tylko szkodzi płycie. Na wyróżnienie właściwie zasługuje „For The Restless” który najbardziej wyróżnia się na tle innych kompozycji. Przynajmniej można się dobrze bawić przy tym kawałku. Jest radość i swoboda, czego brakuje innym utworom.

Shear to nie kapela, który przypomina wiele innych formacji grających power metal i już tutaj zasługuje na uwagę. Jednak jeszcze nie potrafią nagrać mocnych i godnych zapamiętania kompozycji. Jak to doszlifują to wtedy osiągną sukces. Rozważałbym też ewentualną zmianę wokalistki Alexy, która nie do końca mi pasuje do metalowej formacji. Płyta skierowana do poszukiwaczy nowych dźwięków.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 2 listopada 2014

FIREWOLFE - We Rule The Night (2014)

Minęły 3 lata od debiutu amerykańskiego Firewolfe i ten czas nie został zmarnowany, bo w pocie czoła został nagrany nowy materiał, który trafił na „We Rule The night”. Odnoszę wrażenia, że ten album to dzieło bardziej doprecyzowane, bardziej dopieszczone i przede wszystkim jest bardziej dojrzałe. To co znajdziemy na tej płycie to szeroko pojęty melodyjny metal w którym są części składowe hard rocka, progresywnego metalu, czy też power metalu. Nie ma przesytu ani też chaosu, a wszystko składnie skonstruowane. Jednak nie styl jest tutaj atrakcją, lecz to jakie kompozycje udało się stworzyć. Jest energia, melodyjność, a przede wszystkim jest urozmaicenie. Firewolfe to przede wszystkim znakomity wokalny popis Davida Fefolt oraz pomysłowy Nick Layton, który wie jak porwać słuchaczy swoimi riffami i shredowymi solówkami. To właśnie dzięki nim, taki prosty otwieracz jak „We Rule The Night” jest bardzo udany i zapadający w pamięci. Słychać troszkę wpływów takiego Bloodbound, ale to można śmiało uznać za plus. Prosty motyw gitarowy, zagrany z pomysłem, duża dawka przebojowości i właśnie to jest to co zdominowało ten album. Marszowy, nieco ponury „The Devil's Music” zabiera nas w klimaty Black Sabbath. Lepiej zespół nie mógł potwierdzić swojej elastyczności i umiejętności tworzenia nie tylko energicznych utworów. Firewolfe to kapela, która potrafi stworzyć też miły, klimatyczny, rockowy kawałek, z domieszką balladowych patentów i to słychać dobitnie w chwytliwym „A Senator's Gun”. Ten refren jest tutaj po prostu wyśmienity i wybijający się z całej płyty. Melodyjnego metalu z mocnym riffem na płycie nie brakuje i jest tego znacznie więcej. Wystarczy posłuchać rytmiczny „Long Road Home”, który znakomicie wpisuje się w ten nurt. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest bez wątpienia „Road To Roll” i tutaj można poczuć moc Firewolfe i ich potencjał. Na szczególną uwagę zasługuje również bardziej progresywny „Betrayel's Kiss”, który ma w sobie sporo z twórczości Ritchiego Blackmore'a. Całość zamyka melodyjny „Dream Child”, który podkreśla, że mamy do czynienia z heavy metalem na wysokim poziomie. Nie ma słabych kompozycji, nie ma nudy, jest za to energia, duża dawka przebojowości i motywów, które na długo zostają w pamięci. Warto było czekać te 3 lata i mam nadzieję, że następny album ukaże się znacznie szybciej.

Ocena: 8/10

sobota, 1 listopada 2014

LORDI - Scare Force One (2014)

Od czasów Eurowizji i występu Lordi minęło trochę czasu i mam wrażenie, że zespół stracił na swojej popularności. Głównym problemem tego jest, że Lordi ostatnim czasy ma problem nagrać wartościowy materiał, który pomimo historii zespołu ujmie nas swoją pomysłowością i wykonaniem. Niestety nowy album „Scare Force One” nic nie zmienia w tej kwestii, tylko jeszcze bardziej pogrąża zespół. Nie udało się stworzyć ciekawy klimat, zbudować napięcia, a same kompozycje to powielane i przemielone przetarte już schematy, które już nudzą. To wszystko już było i o wiele na pewno podane na „Deadache”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Lordi właściwie nie zmienił stylu, ani nie zaczął eksperymentować co jest swego rodzaju plusem, ale zespół tym samym wpadł w ślepy zaułek i widać, że źródło będące ich kluczem do sukcesu się wyczerpało. Wciąż atutem zespołu jest frontman Mr. Lordi, którego wokal nie stracił na swojej jakości. Brzmienie nie zostało zmienione i dostajemy po raz kolejny nieco przybrudzoną produkcję, co można również uznać za dobre rozwiązanie. Niestety kiedy odpala się płytę to już zmienia się nastawienie co do samej płyty. Weźmy taki „Scare Force One”- utwór który promuje ten album. Typowy kawałek Lordi, jest tutaj mieszanka heavy metalu i hard rocka, ale nie wiele z tego wynika. Utwór nie zapada w pamięci, bowiem za mało tutaj przebojowości i czegoś wartego zapamiętania. Nawet w momencie kiedy zespół przyspiesza tak jak to jest w „How To Slice a Whore” nie wiele się dzieje i można odczuć monotonność. Pojawiają się ciekawe pomysły co potwierdzają „ House of Ghosts” czy klimatyczny „Hell sent in the Clowns”, ale brakuje tutaj lepszego doszlifowania wykonania. Sam pomysł to przecież nie wszystko. Za przebój można uznać „Monster is My Name” czy chwytliwy „Nailed by the hammer of Frankenstein”, które przekonują, że Lordi stać wciąż na ciekawe kompozycje. Jednak na płycie jest pełno wypełniaczy pokroju „Sir Mr Presideath Sir” , które zaniżają poziom tej płyty. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z typowym albumem tej formacji. Nie ma elementu zaskoczenia, a zespół wpadł jakby w stan stagnacji. Wszystko jest do bólu wtórne i przewidywalne. Czas na zmiany, czas na powiew świeżości.

Ocena: 4/10