sobota, 26 października 2024
FROZEN CROWN - War hearts (2024)
Włoski Frozen Crown wypracował swój styl już dawno temu i lubi czerpać z dokonań Battle Beast, Dragonforce, Temperance czy Nightwish. Nie grają niczego oryginalnego i to jeden z tych zespołów, który opiera swój styl na znanych i nieco oklepanych patentach. To trochę takie przekleństwo Frozen Crown, bo w sumie wiadomo czego można się spodziewać po nowej płycie i wiadomo że wykroczą poza pewne ramy. Przejawu geniuszu od nich nie oczekuję, ale solidną porcję power metalu, który dostarczy rozrywkę na wysokim poziomie. Tak już jest od 7 lat, a najnowszy "War hearts" to tylko potwierdza.
Uwagę słuchacza przyciąga jak zawsze specyficzny głos Giada Etro, który nie jest jakąś operową śpiewaczką i stawia na przebojowość i taki klasyczny, power metalowy wydźwięk. Pasuje do muzyki Frozen Crown i jest jednym z najważniejszych filarów tej grupy. Pochwały można kierować również do zgranej sekcji rytmicznej, która odpowiada za niezwykłą dynamikę płyty. Prawdziwą siłą i motorem napędowym tej kapeli jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy tworzony przez Lanzone/ Bellomo. To duet, który wie jak zagrać pomysłowe solówki, wyraziste i mięsiste riffy. Jest pazur, przebojowość i duża dawka melodyjności. Jest wszystko czego dusza zapragnie.
Tak wszystko, bardzo pięknie i płyta jest melodyjna, przebojowa, ale niczym nie zachwyca. Troszkę jakby każdy utwór powstał na podobnych filarach i patentach. Troszkę to wszystko jednowymiarowe i to jest chyba największa bolączka tej płyty. Mimo swoich wad, to wciąż kawał udanego power metalu. Przepiękny otwieracz "War Hearts" oddaje piękno gatunku i muzyki Frozen Crown. Troszkę przypomina to stary dobry Dragonforce. Przebojowy "Steel and Gold" czy "to live to die" oparte są na podobnych patentach i są bardzo podobne do siebie. Początek płyty udany. Troszkę nijaki i taki oklepany wydaje się "On silver wings", z kolei "Bloodlines" zalatuje jakoś Battle Beast. Nie są to złe utwory, ale jakoś na dłuższą metę nie robią większego wrażenia. Dobrze odegrany power metal i w sumie nic więcej. Płytę zamyka najbardziej rozbudowany "Ice Dragon". Miało być epicko? w klimatach fantasy? Jakoś to brzmi ubogo i bez większego pomysłu.
Frozen crown to w sumie już znana marka i zawsze stoją na straży solidnego power metalu. Tym razem również jest dobrze, ale nie jest to płyta, która rzuca na kolana i imponuje swoją konstrukcją, aranżacjami i genialnymi pomysłami. Tutaj troszkę taki "odgrzewany kotlet". Smak znany, ale już nie robi takiej furory jak na początku. Fani grupy na pewno będą zadowoleni.
Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
W pełni zgadzam się z recenzją. Płyta solidna ale nie robi takiego wrażenia po kilku pierwszych odsłuchach jak chociażby dwie poprzednie
OdpowiedzUsuń