Wolfsbane wydawał
albumy, jednak ich popularność nie wzrastała. Zaczynały się
dodatkowo pojawiać tarcia w zespole między Blazem a pozostałymi
członkami. Wynikało to z tego, że wokalista Wolfsbane chciał
podążać bardziej heavy metalową ścieżką, a jego koledzy
chcieli iść drogą punkowców. Nie ciekawą sytuację w
obozie Wolfsbane potwierdzał również zerwany kontrakt z Def
American. Koniec kapeli zbliżał się wielkimi krokami i żeby
pożegnać się z fanami godnie, postanowili nagrać album, po którym
będą mogli zejść ze sceny godnie. Album zatytułowany „Wolfsbane”
który ukazał się w 1993 roku to najciekawsze wydawnictwo tej
brytyjskiej kapeli.
Przyczyn które
sprawiły że ten album brzmi znacznie lepiej od poprzednich krążków
jest całkiem sporo. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że
stylistycznie Wolfsbane na swoim ostatnim albumie większy nacisk
położył na heavy metalowy charakter, aniżeli punkowy czy rockowy.
Brzmienie, które do tej pory było mankamentem stało się o
dziwo atutem. Wygenerowanie brudnego, soczystego, naturalnego
brzmienia dodało uroku całości. Gitarzysta Jese Edwards na tym
albumie rozwinął skrzydła i pokazał, że potrafi grac z pasją,
że nie problemów zagrać ciekawy riff, melodie, które
intrygują swoją formą. Techniki też nie można mu odmówić.
Nie byłoby mowy o tak znakomitym albumie gdyby nie też wysoką
forma Blaze'a, który śpiewa drapieżnie, energicznie,
żywiołowo jak nigdy przedtem. Dzięki temu wszystkiemu kompozycje
nabrały innego wymiaru, lepszej jakości, bardziej wyrazistego
wydźwięku. Materiał zróżnicowany i nie można narzekać na
monotonność. Już otwierający „Wings” pokazuje,
że Wolfsbane w metalowej formule wypada bardzo dobrze i nawet nie ma
większych problemów z wykreowaniem rasowego przeboju. Kto
lubi nieco szybsze tempo ten zachwyci się „Violence”
czy „Protect & Survive”. Pojawiają się tutaj
też rock'n rolowe elementy co dowodzi choćby „Beutiful
Lies”. Dobry hard rock też tutaj występuje co słychać w
takim „Black Machine”, który nasuwa
poprzednie wydawnictwa. Nawet wolniejsze momenty jak te w „My
face” też potrafią dostarczyć emocji i ciekawych
przeżyć. Właściwie każdy utwór potrafi zaintrygować.
Udało się na pożegnanie
nagrać znakomity album utrzymany w heavy metalowej konwencji z
lekkim zatarciem hard rockowym i punkowym. Tutaj wszystko zostało
dopasowane, przemyślane i stworzone z głową. Lepsze brzmienie,
ciekawsze kompozycje i lepsza forma muzyków i w efekcie mamy
najlepszy album Wolfsbane. Blaze przeszedł do Iron Maiden, a kapela
przestała istnieć. Nic dziwnego w końcu Blaze był głównym
motorem napędowym Wolfsbane. To on był jego liderem. Choć kapela
powróciła to już nie z takim zapałem i pomysłami jak na
„Wolfsbane”.
Ocena: 8/10
P.s recenzja przeznaczona dla magazynu
HMP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz