środa, 7 czerwca 2023

BLOODBOUND - Tales from the north (2023)


 
"Tales from the north" to już 10 wydawnictwa w dyskografii Bloodbound. To też  7 album w który rolę wokalisty pełni Patrik J Selleby. Bloodbound wyrósł nam na prawdziwą gwiazdę melodyjnego heavy/power metalu. Ostatnie ich wydawnictwa to zawsze była uczta dla maniaków takiego grania, a dla mnie poważny kandydat do płyty roku. To też miałem ogromne oczekiwania względem "Tales From the north". Obstawiałem w ciemno, że i tym razem uda się powtórzyć i będę mógł liczyć na kolejny majstersztyk. Przeżyłem zaskoczenie....

Niby band dalej trzyma się swojego jasno określonego przed laty stylu. Słychać podobieństwa do Sabaton, czy Powerwolf. Nie to jest problem. W tym swoim stylu potrafili być przebojowi, dynamiczny, zaskakiwać porywającymi melodiami i siać prawdziwe power metalowe zniszczenie. "Tales of the north" kontynuuje to co band prezentował na ostatnich płytach. Niby podobne patenty, rozwiązania, a jednak już nie ma takiej siły rażenia. Nie ma już takiej mocy co na poprzednim albumie. Czyżby nastał czas, że już setny raz podana formuła nie przekonała mnie? Płyta jest oczywiście bardzo melodyjna, poukładana, tylko że ja cały czas odnoszę wrażenie, że już to słyszałem w lepszym wydaniu na poprzednich płytach. Były te same motywy, zagrywki, ale jakoś lepiej podane. Może nad wyrost marudzę, ale nie czerpię takiej 100 procentowej radości jak przy odsłuchu poprzednich płyt. Chyba gdzieś ten czar prysł.

Muzycy są w formie i tego nie odmówię im. Patrick jak zwykle w szczytowej formie i pokazuje, że wciąż trzeba go zaliczać do czołówki najlepszych wokalistów power metalowych. No i Bracia Olsson, którzy nie zmieniają swojej gry. Nacisk na melodie, na chwytliwość i prostotę. Nie bawią się w rozbudowane czy urozmaicone kompozycje. Ich kręcą właśnie takie proste i łatwo wpadające strzały.

46 minut muzyki to taka norma dla tej kapeli. Zaczynamy od nastrojowego "Tales from the North" i tutaj mamy rasowy, europejski power metal w najlepszym wydaniu. Jest energia, klimat i duża dawka przebojowości. Band błyszczy jak zawsze, choć nic nowego nie prezentuje. Folkowe wejście "Drink with the gods" brzmi znajomo. Troszkę brzmi to jak nowa wersja "We drink your blood" Powerwolf. Jest też coś z Manowar czy Hammerfall. To olejny hicior na płycie, ale też do pełnej euforii troszkę brakuje. Znany nam "Odin's Prayer" też jakiś taki schematyczny i nie rzuca na kolana jak inne dobrze znane nam kawałki tej grupy. Ot co dobry, bardzo dobry kawałek, ale nie zapada tak  w pamięci. "The ravens cry" już brzmi jak kopia poprzedniego kawałka i troszkę zaczyna się to zlewać. Fanom Sabaton polecam posłuchać nieco słodszego "Between the enemy lines" i to też dobry utwór, który jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Dreszczyk emocji dostarcza power metalowa petarda "Land of Heroes" . Jest w końcu mocny riff i główny motyw z pomysłem. Potem też bywa jakoś różnie, ale band serwuje nam serię podobnych kawałków, jakby wszystko zrobione na jednym riffie. Na otarcie łez zostaje pomysłowy i też ostrzejszy "Sword and axe" o takim rycerskim zabarwieniu. Band powinien właśnie w takim stylu zaprezentować album.

Dziwny przypadek. Jest to co zawsze, jest melodyjnie, prosto i przebojowo. Mam wrażenie, że band poszedł po linii najmniejszego oporu. Postawił na jednowymiarowy album, gdzie mają rządzić krótkie i treściwe hity, wypuszczone jakby w produkcji seryjnej. Jedne twory są dobre, bez skazy, a inne mają swoje wady, przez co nie ma 100 procentowej satysfakcji z owego dzieła. Płytę będę słuchał, będę wracał, bo to Bloodbound, który uwielbiam. Nie jest to płyta, która porusza duszę, która działa na zmysły. To też nie jest płyta która zostaje na długo w pamięci. Dobrze umila czas i to chyba tyle. Ten dzień spadku formy musiał w końcu kiedyś nadejść...

Ocena: 8/10

3 komentarze:

  1. as long as they don't follow the Sabbaton sound then we have satisfying result :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Irytujący kawałek gówna. Po trzecim utworze nie wytrzymałem i wyrzuciłem tą kupę z dysku. Schematyzm, od którego bolą zęby, ten wkurwiający, płaczliwy wokal, te sabatonowskie harmonie (Sabaton - synonim twardej kupy), te wikingowe tematy w hollywoodzkiej stylistyce, wałkowane przez wszystkich w koło, krótko pisząc, album dla ludzi z zerowymi wymaganiami. Trudno mi uwierzyć, że potrafili nagrać taką płytę jak "Rise of the Dragon Empire", którą słucham w całości, jest genialna na tle ich pozostałych dokonań. Na pewno mój sentyment do "Gry o Tron" ma tutaj znaczenie, ale da się tego słuchać z minimalnym poziomem zażenowania, a od ich najnowszego dzieła jebie serem na kilometr.

    OdpowiedzUsuń