Doczekaliśmy się
czasów, w których muzycy niemieckiego zespołu Rage
tworzą muzykę pod nazwą Rage grajac heavy/speed metal z elementami
power/thrash metalu i muzykę bardziej symfoniczną pod nazwą Lingua
Mortis Orchestra. Nazwa Lingua Mortis fanom twórczości Rage
kojarzyć się może z dziesiątym albumem Rage, który ukazał
się w 1996 roku. Tamtejsza współpraca z praską orkiestrą
okazało się dość oryginalnym pomysłem. W końcu jednak potem
kapela Rage zaczęła grać stricte metalowy materiał. Teraz w końcu
zdecydowali się grać symfoniczny metal taki jak z tamtego albumu
„Lingua Mortis” pod nazwą właśnie Lingua Mortis Orkiestra i
pierwszym owocem takiego podejścia jest debiutancki album o nazwie
„Lmo”.
Płyta bez wątpienia
przypadnie do gustu fanom symfonicznego metalu, czy tez właśnie
albumu „Lingua Mortis”, który ukazał się w 1996 roku.
„Lmo” w znakomity sposób przywraca ducha tamtego grania z
„Lingua Mortis”, tak więc mamy do czynienia z albumem utrzymanym
w stylu który można zdefiniować jako symfoniczny metal. Z
tym,że usłyszymy tutaj elementy progresywności, power, thrash i
heavy metalu. Trzeba przyznać, że album został stworzony z dużą
pompą i nie brakuje tutaj bogatej formy. Za kompozytorstwo odpowiada
tutaj Victor Smolski, czyli gitarzysta Rage, który tutaj stara
się pokazać z różnych stron i zaskoczyć słuchaczy. Jego
partie są przemyślane, bogate i pełne różnych smaczków.
Fani udanych melodii i ostrych riffów mogą spać spokojnie,
bo tego typu zagrywek jest tutaj całkiem sporo. PeavyWagner zajął
się warstwą liryczną przedstawiając czasy polowania na czarownice
i prawdziwe wydarzenie, które miało miejsce w w miasteczku
Gelnhausen w 1599 roku. Jakby nie spojrzeć na ten debiut jest to
ogromne przedsięwzięcie przy którym pracowało około 100
muzyków. Peavy Wagnera wokalnie wsparł gościnnie Henning
Basse, zaś role wokalistek przejęły Dana Harnge i Jeannette
Marchewka. Pewnie się zastanawiacie jak ma się „Lmo” do płyt
Rage? Otóż jest większy nacisk na sferę symfoniczną, przez
co całość brzmi bardzo podniośle i epicko. Bogata aranżacja i
pościg za wielką produkcją nie doprowadziły do tego że
pojedyncze utwory nie bronią się same, o tóż nie. Choć
całość brzmi jak metalowa opera pokroju Avantasia czy Ayreon.
Niektórzy usłyszą też wpływy Savatage czy też samego
Rage, ale tutaj muzycy starali się osiągnąć coś nowego i ta
sztuka im wyszła. Klimatyczna okładka i soczyste brzmienie
skonstruowane przez Charliego Bauerfrienda współtworzy z
kompozycjami spójną całość. Gdy się odpali płytę to
przenikniemy do magicznego świata, pełnego różnych
ciekawych i pomysłowych melodii. Zróżnicowanie i epickość
to cechy, które towarzyszą nie jednej kompozycji. Otwierający
„Cleansed By Fire” to rozbudowana kompozycja, pełna
różnych smaczków i urozmaiceń. Pojawiają się
elementy mocniejszego grania, w tym thrash czy power metalu co
dowodzi „Scapergoat”. Progresywne granie,
zakorzenione w Savatage dostrzec można w „The Devils Bride”.
Nie zabrakło tutaj też pięknej ballady w postaci „Lament”.
Na pewno minusem całego materiału jest długi czas trwania
kompozycji. Żaglowanie emocjami i klimatem tez tutaj występuje i
dobrze to oddaje „Eye fon an Eye”. Co można też
zarzucić muzykom to brak wykreowania wyrazistego hita, który
by zapadł w pamięci. Sama forma, aranżacje, pomysłowość budzi
podziw, szkoda tylko że kompozycje nieco momentami kusztykają, a
taki „Straight To hell” to dobry tego przykład.
Ci którzy lubią
twórczość Rage, albo mają słabość do symfonicznego
metalu powinni się zainteresować tym co zgotowali muzycy Rage. Na
pewno nie pożałują bo jest to granie na poziomie dobrym i
większego rozczarowania nie będzie. Solidna robota i mam nadzieję
że w przyszłości doczekam się więcej przebojów, które
pozwolą płycie bardziej zapaść w pamięci.
Ocena: 7/10
"Co można też zarzucić muzykom to brak wykreowania wyrazistego hita" człowieku pisz po polsku, hitu nie hita...
OdpowiedzUsuńJak jesteś taki mądry to napisz własna recke
OdpowiedzUsuńhehe Dokładnie :D Komentować jest łatwo :D
Usuń