Kiedy w 2009 roku świat
obiegła wiadomość, że Rock;n Rolf kończy swoją piracką podróż
to poczuł smutek i wiedziałem że heavy metal już nigdy nie będzie
taki sam. Muzyka Running wild towarzyszyła mi od samego początku i
to był jeden z tych zespołów, dzięki któremu
pokochałem ten rodzaj muzyki. Szybko stał się też jednym z moich
najbardziej ulubionych zespołów, który tak naprawdę
nigdy nie nagrał słabego albumu. Na powrót do biznesu nie
trzeba było długo czekać. Fakt, była to dziwna reaktywacja
wielkiego zespołu, bo bez pełnego zespołu, bez sekcji rytmicznej i
bez jakiegoś pomysłu. „Shadowmaker” był nieco innym albumem,
bardziej hard rockowym, bardziej mrocznym. Problem tkwił przede
wszystkim w braku prawdziwego perkusisty czy basisty. Mimo że nie
jest to najlepszy album tej grupy, to jednak cieszył fakt, że
ulubiona kapela wróciła do świata żywych. Szybko nagrano
kolejny album i w roku 2013 ukazał się świetny „Resilient”,
który był już bliższy starym albumom z lat 90. Wokal Rolfa
był ciekawszy, a i kompozycje bardziej przebojowe i dynamiczne.
Okładka też bardziej nawiązywała do pirackiego stylu i w końcu
można było cieszyć się muzyką Running Wild. Od tamtego
wydawnictwa minęło 3 lata, zespół zagrał koncert na Wacken
w roku 2015 i tam zaprezentowali najnowszy kawałek „Into the West”
. Tak o to ruszyła machina promowania najnowszego dzieła
zatytułowanego „Rapid Foray”.
Mocną stroną Running
Wild od zawsze były okładki i to one potrafiły nas wprowadzić w
klimat danej płyty. Patrząc na najnowsze dzieło Jensa Reinholda
jest miłe dla oka i utrzymane jest w pirackim stylu. Można doszukać
się podobieństw do „Rogues en Vogue” czy „The Brootherhood”.
Jens oczywiście bazował na zdjęciu, które zrobił sam Rolf.
Nad brzmieniem pracował Rock'n Rolf i Niki Novy, a trzeba przyznać,
że nie powala na kolana. Jest troszkę płaskie i takie sztuczne. W
sumie to one jest najsłabszym punktem płyty. Jednak Rolf nadrobił
materiałem. Trzeba było czekać 3 lata i w sumie wynikało to z
kontuzji Rolfa. Czas jednak pozwolił lepiej przygotować materiał,
który jest bardziej złożony i bardziej zaskakujący niż na
poprzednich dwóch albumach. Płyta nie jest taka prosta i
banalna, są liczne motywy, które upiększają album. Same
kompozycje są już bardziej klasyczne, bardziej dopracowane i
urozmaicone. Dzieje się w nich naprawdę sporo i to pod wieloma
względami przypomina stare albumy. Zaczyna się od „Black
Skies, Red Flag”. Nie jest to petarda, ale zaskakuje
ciekawym melodyjnym wejściem. Po kilku sekundach wkracza riff rodem
z płyty „Black Hand Inn”. Dzieje się w tej kompozycji całkiem
sporo i tutaj można dostrzec pewne urozmaicenia i wplecenie kilku
motywów. Bardzo dobrze wypadają solówki Rolfa i Petera
Jordana, który sporo zrobił dla Running Wild. Jego praca jest
warta uwagi, zwłaszcza jeśli chodzi o riffy i współgranie z
Rolfem. Przypominają się stare dobre czasy. Dalej mamy nieco
szybszy, agresywniejszy „Warmongers”. Wejście
niezwykle energiczne i od razu rzuca się znacznie ciekawsza sekcja
rytmiczna i perkusja jest bez wątpienia o wiele żywsza na tym
krążku niż na dwóch poprzednich. Nowy album zaskakuje
klasycznymi patentami i niezwykle wysoką formą Rolfa jeśli chodzi
o wokal. To kolejny aspekt, który sprawia, że przypominają
się najlepsze dokonania tej kapeli. Rolf nie był sobą, gdyby nie
stworzył chwytliwego refrenu i ciekawej linii melodyjnej. Te właśnie
stanowią o potędze tego kawałka. Sama konstrukcja, styl i jakość
przypominają klimat „Black Hand inn”. Stonowana perkusja i
pulsujący bas, a potem soczysty riff i mamy nieco toporniejszy
kawałek w postaci „Stick To Your Guns”. Zaczyna
się ciekawą porcją solówek. Black Hand inn ma to do siebie,
że nie od razu wszystko da się w nim odkryć i cechują się swego
rodzaju topornością. Ten kawałek idealnie oddaje te cechy i w
sumie można go porównać do „Soulless” czy „Resilient”.
Niemiecki heavy metal wysokich lotów, który potrafi
umilić czas. Kolejnym nieco szybszym kawałkiem na płycie jest
tytułowy „Rapid Foray”. Cechuje go niezwykła
melodyjność i przebojowość. Lekki i przyjemny utwór, w
którym Rolf nie boi się wykorzystać hard rockowy feeling z
poprzedniego albumu. Sam Rolf najbardziej dumny jest z „By
the Blood of your Heart”. Faktycznie jest to podniosły i
bujający kawałek. Jego zaletą jest prosty i zapadający w głowie
riff, a także epicki refren. Znów mamy wrażenie, że
przenosimy się w czasie, tylko że tym razem do ery pierwszych dwóch
płyt. Przypominają mi się tutaj dwa kawałki, a mianowicie „Chains
and Leather” czy „Prisoners of Our time”. Rolf zaskoczył tutaj
wykorzystaniem elementów muzyki szkockiej, co trochę
przypomniało „Tunes of War” Grave Digger. W karierze Running
Wild było sporo instrumentalnych kawałków i w sumie miło,
że znów wrócono do tego rozwiązania. Fani „Evilution”
z Death or Glory na pewno zachwycą się klimatycznym i urozmaiconym
„The Depth of the sea – Nautilus”. Kawałek
przepełniony jest ciekawymi motywami i solówkami. Dalej
pojawia się prawdziwy hit w postaci „Black Bart” i
długo czekałem na utwór w klimatach „Jeenings Revenge”
czy „The Privateer” i ten utwór to ma. Też tutaj słychać,
że perkusja jest ciekawsza a i lider zespołu ma więcej frajdy z
gry. Bardzo udany riff, warstwa melodyjna czy partie gitarowe. Można
go dodać do najlepszych utworów Running wild. Końcówka
płyta jest równie ciekawa co początek. „Hellestrified”
wyróżnia się mocniejszy riffem, toporniejszym charakterem,
ale to wciąż bardzo mocny i melodyjny heavy metal. Bardzo
energicznie zaczyna się „Blood Moon Rising” i to tez nieco
żywszy kawałek, który próbuje nas przenieść do
czasów „Black Hand Inn” czy „Pile of Skulls”. Album
promował od samego początku przebojowy „Into the west”,
który bliźniaczo przypomina „Billy the kid” z Blazon
stone. Rolf zaskakuje, że po tylu latach wciąż potrafi grać na
takim poziomie. Kompozycja porywa chwytliwym riffem, melodyjnością
i refrenem, który po prostu porywa. Na sam koniec mamy coś
wyjątkowego czyli „Last of the Mohicans”. Tak
„Blody Island” przywrócił wiarę, że Rolf nie zapomniał
jak tworzyć kolosy. To było coś wyjątkowego i wiele z nas się
zachwyca dalej tym utworem. Natomiast nowy kolos to prawdziwa piękna,
podniosła, rozbudowana i pełna smaczków kompozycja. To
kwintesencja stylu Running wild i taka twórczość tej grupy w
pigułce. Tutaj nawet perkusja brzmi żywiej, a riff to prawdziwa
uczta dla fanów albumów „Pile of Skulls” czy „Black
Hand inn”. Wiele kolosów Rolf stworzył, ale „Treasure
island” i „Genesis” uważane są za te najlepsze. „Last of
the mohicans” może śmiało z nimi konkurować. Można doszukać
się wiele podobieństw. Początek kiedy mamy lektora, spokojne
akustyczne wejście, liczne przejścia, motywy, sporo solówek,
klimat, piracki refren, który buja. Świetne zwieńczenie
świetnej płyty, która na długo zostaje w pamięci.
Te najlepsze albumy
Running Wild zostają na długo w pamięci, co jakiś czas odkrywamy
je na nowo i przeżywamy ich wielkość. To mieszanka pirackiego
klimatu, mocnego heavy metalu, pięknych solówek, mocnych
riffów i przebojowości. Wielu będzie szukać dziury w całym,
że perkusja sztuczna, że zespół ma late świetności za
sobą. Czy rzeczywiście tak jest? Dawno nie słyszałem tak
dopracowanego i zaskakującego albumu Running Wild. Dawno nie było
tak złożonego i bardziej wymagającego materiału. Dawno nie było
tak piracko i tak klasycznie. Album klimatem przypomina „Black Hand
inn”. Dobrze, że w 2011 Running Wild powrócił do grania i
że nie zakończył swojej pirackiej podróży. Choć nie grają
koncertów, choć nie zespołu w pełnym składzie, to jednak
muzycznie wciąż potrafią zaskoczyć i wzruszyć swoich fanów.
Śmiało można wpisać Rapid Foray do grona tych najlepszych albumów
Running Wild.
Ocena: 9.5/10
Ocena: 9.5/10
Miło słyszeć taką zapowiedź nowego albumu RW. :)
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę się doczekać! :D
OdpowiedzUsuńJednym tchem przeczytałem recenzję,nie słuchałem albumy tylko parę kawałków z yt A czuję się jak bym całość przesluchal kilka razy.Super recenzja ,zajebista.
OdpowiedzUsuńNiestety album jako całość mnie rozczarował :/ Kilka kawałków bez pomysłu, bez życia, a już „By the Blood of your Heart” jest po prostu...żenujący :/ Produkcja tak jak napisałeś Łukaszu - mocno kuleje. Nie zgodzę się jednak co do brzmienia perkusji bo jak dla mnie jest dużo gorsza niż na poprzednikach, słychać bardzo wyraźnie, że to znowu automat perkusyjny. Nie wiem co Rolf ma do żywej perki, na starość chyba dziwaczeje :) Ogólnie album tylko dobry, poprzednik był dużo ciekawszy. Nie zmienia to jednak faktu, że i tam mam sporo radochy przy odsłuchu, przecież to nowy Running Wild :)
OdpowiedzUsuńZgodnie z opisem z okładki za perkusję odpowiada:
UsuńMichael Wolpers - drums,
Jeśli jest automat, to Rock and Rolf podaje nieprawdę.
Tyle w tym temacie.
cóż mogę dodać...nie czytałeś opisu z okładki dokładnie. Napisano tam wyraźnie: Running Wild "live" are: i następnie wymienione są nazwiska muzyków. Dodatek "live" w tym przypadku świadczy tylko i wyłącznie o tym, że to skład koncertowy. Rolf nie kłamał, po prostu nie powiedział wszystkiego ;)
UsuńTo najlepszy album od czasów ,,Brotherhood''.Dużo ciekawszy niż poprzednik( o Rougs... czy Shadowmaker nie wspominając) Owszem, brzmi jak zwykle trochę sztucznie ale same kompozycje są zaskakująco dobre.Powróciło szybkie kostkowanie którego brakowało mi najbardziej. Co do ,,By the bloood...'' to po pierwszym odsłuchu miałem mieszane uczucia czy aby to nie za wesołe ale teraz słucham z przyjemnoscią
OdpowiedzUsuń