Świętej pamięci Ronnie James Dio pozostawił po sobie niezłą spuściznę w postaci bogatej dyskografii, ale co ważniejsze jego muzyka i twórczość odbiła swoje piętno nie na jednym heavy metalowym zespole. Jest to wciąż kopalnia przebojów i definicji jak grać porywający heavy metal. Jednym z głównych zespołów, które czerpią pełnymi garściami od DIO jest znany i lubiany szwedzki Astral Doors. Zespół założony w 2002 r i od tego czasu nie zbacza ze swojej wcześniej wydeptanej drogi. Jest to droga usłana muzyką DIO, ale żeby grać pod zespół Dio, żeby być w pełni kojarzonym z tym zespołem, trzeba mieć w zespole charakterystycznego wokalistę, który potrafi tak emocjonalnie śpiewać, który potrafić klimat i epickość swoim głosem, a nie tylko drżeć się bez celu czy wyciągać górki, żeby się lansować jaki to zajebisty głos. Astral Doors może się pochwalić kimś takim, a jest nim Nils Patrik Johansson. Gdyby komuś, kto nie zna się na metalu i puścić jego wokal oraz Ronniego to zapewne by nazwał bratem albo że to ta sama osoba. I nie ma się czemu dziwić Nils odziedziczył co najlepsze z DIO. Wokal to tylko jedna ze stron medalu bo trzeba umieć też grać tak dobrze jak muzycy którzy występowali obok Ronniego. I to też możecie być spokojni.
Joachim Nordlund , Martin Haglund znają się na rzeczy i nie dają się zepchnąć na drugi plan i nie raz to oni właśnie rządzą w utworze. Zespół na swoim koncie sporo albumów, jednakże tym razem chciałbym się skupić moim skromnym zdaniem na ich....najlepszym krążku. W tej opinii zapewne będę odosobniony, ale co z tego, każdemu co innego gra w duszy. Wracając do albumu... jego tytuł nosi „Requiem of Time” . Rok wydania 2010 i muszę przyznać że rok bardzo udany dla muzyki heavy metalowej. Konkurencja nigdy nie śpi. Album był oczekiwany nie tylko przez fanów zespołu, bo do oczekiwań dołączyli również fani Lions Share gdzie również udziela się Nils. Spytacie dlaczego? Odpowiedź prosta i związane z rokiem 2009, kiedy to zespół wydał znakomity Dark Hours, który został świetny przyjęty przez heavy metalowych słuchaczy. Ja tam oczekiwałem kolejnego bardzo dobrego albumu Astral Doors bo od kilku lat zespół nie schodzi poniżej pewnego poziomu i nigdy nie nagrali słabego albumu. Tak jak cała recepta działa, to po co ją zmieniać? To też kurczową się trzymają swojego stylu, co po raz kolejny wyszło im tylko na dobre. To tyle tytułem wstępu.
Dowód, że lubią granie pod DIO? Proszę bardzo otwieracz „Testament Of Rock”. Mnie to na przykład kojarzy się z „Bible Black” Heaven and Hell. Początek bardzo podobny. Nawet wokalnie bliźniaczo brzmi. Dalej to stary dobry Astral Doors. Jest melodyjny riff, wsparty oczywiście przez klawisze. Refren też bardzo tradycyjny i bardzo chwytliwy. Utwór trwa ponad 5 minut i nie nudzi, co zresztą tyczy się całej płyty, która do krótkich nie należy. Pierwszy przebój za nami,a drugi nadchodzi - „Power And glory”. Tutaj ma nawet to wydźwięk hard rockowy. Wszystko buja i pomimo, że nie jest to szybkie, ani jakieś ciężkie. Prostota tutaj okazała się najlepszy rozwiązaniem. Do tego mamy taki bojowy hymn, który chwyta i nie puszcza. Jak przystało na granie w rytmach Dio, trzeba też umieć grać szybki melodyjny heavy metal. Z tym zespół też nie ma problemu, o czym świadczy „Rainbow Warrior”. Zresztą jak sam tytuł wskazuje też momentami wdziera się sam Rainbow, a najbardziej to słyszę podczas refrenu. Taki bardzo przebojowy, ba nawet w radiu by się spisał. Chwyta i rozwesela. Utwór naprawdę jest bogaty pod względem aranżacyjnym, gdzie mamy i porywające partie gitarowe, z naciskiem na solówki, a także bardzo wyeksponowane partie klawiszowe. Zespół musi nie raz podmienić tempo, zmienić rodzaj przeboju, spytacie czemu? Album wypełnia 14 utworów. Sporo jak na album heavy metalowy. Czas całego materiału ponad godzina, też sporo. Nie jeden zespół nie potrafi zabawić słuchacza na 45 minut,a tutaj jestem z szokowanym od początku. Mamy urozmaicenie, nie mylić ze słabymi i mocnymi kompozycjami. Mamy przebojowość w każdym utworze. Zespół poradził sobie z tym, żeby długość albumu nie uśpiła słuchacza. O taki „Call of The Wild”inny niż poprzedni utwór, znów bardzo rockowy riff. Znów bardzo buja cały kawałek. Pokuszę się o stwierdzenie, że słychać tutaj sporą dawkę tęczy Blackmore;a. Refren przepięknie brzmi. Zespół wie jak stworzyć bardzo chwytliwy refren, który bez problemu wkręca słuchacza. Jeszcze inny utworem jest „St. Peter's Cross”nie wiem czemu, ale przez te ponure melodie, przez taki mroczny klimat, nieco kojarzy mi się to z Black Sabbath. Tak tutaj poświęcono przebojowość na rzecz samego klimatu i całkiem okazale się to prezentuje. Owy taki mroczny klimat kontynuują na „So many days, so many nights” gdzie też ciężar jest w większej ilości. Na szczęście długo nie trwają te smuty i wraca znów przebojowo granie w „Blood River” i jest to utwór w którym zakochałem się od pierwszej sekundy. Znów takie hard rockowy wydźwięk. Perka fajne takie bujające tempo nadaje. Riff melodyjny i też jakże chwyta. Zwrotki zostały bardzo pomysłowe zaaranżowane, jest wyeksponowanie Nilsa i to robi furorę. Warto też podkreślić, że kawałek ma jedyny w swoim rodzaju refren, jakże to buja. Prawdziwą petardą jest „Anthem fo dark” w którym znów daje o sobie znać Rainbow, a to głównie przez klawisze, które jakby bardziej są tutaj wysunięte. Refren bardzo przebojowy, powiedziałby że z hard rockowym wyczuciem. Rockowy jest również „Metal Dj” i muszę przyznać, że riff jest mi znajomy, ale dowodu na to nie mam. Sam utwór jest jednym z tych lżejszych na płycie. Refren może nie jest wybitny, ale spełnia swoją rolę i chwyta. Kolejną taką kompozycją, w której się zauroczyłem od pierwszych dźwięków był „Fire and Flame” zaczyna się tajemniczo, gdzie główną rolę gra melodyjka, prosta, aczkolwiek łatwo wpadająca w ucho. Potem zaczyna się ostro z mocnym i porywającym riffem. Jednakże ma się wrażenie, że to nie one lecz klawisze, grają znaczącą rolę. Utwór znów bardzo fajnie buja i to nie tylko podczas zwrotek. O dziwo tekstowo też jest chwytliwe i też sporo kwestii śpiewanych Nilsa zostaje w głowie. Innym znów jest „Greenfield Of Life” jest to znów nieco rockowe granie. Szczerze? Nie porwało, nie zachwyciło jak reszta. Niby klawisze w tle, niby jakiś fajny riff brzęczy, ale jakoś małe to pomysłowe, słabe do zapamiętania. Ot co tylko dobre granie. Nie smak rekompensuje kolejny znakomity utwór, dla mnie kolejny taki, który spodobał się od pierwszego obrotu, mowa o „The healer”, znów jest szybko, melodyjnie i chwytliwe. Znów słychać nieco z Rainbow. Po raz kolejny zostają wyeksponowane klawisze. Refren też prosty, konkretny i bardzo fajnie buja. No można było się ustrzec takiego średniaka jak „Evil Spirits Fly”. Nic specjalnego, ani to ciężkie, ani to melodyjne, no a refren też zostawia sporo do życzenia. Na plus jedynie idą solówki. Również z Black Sabbath kojarzy mi się zamykający „When Darkenss Come” taki mroczny i nieco epicki. Sądzicie pewnie, że utwór trwa 10 minut, no mógłby bo ma potencjał na taki utwór, ale trwa tylko 5 minut.
Na tym albumie nikt nie zawodzi, nikt nie ciągnie zespołu na dno, jest chemia między nimi, jest zrozumienie co słychać. To z kolei było dobrym fundamentem do stworzenia takich wspaniałych kompozycji o niezwykłej warstwie instrumentalnej i mające więcej przebojowości niż całe radio. Kompozycje, ich wysoki poziom, ich zróżnicowanie przedłożyło się na to, że otrzymaliśmy kolejny genialny album tego zespołu. Jeśli miałbym wskazać, to wg mnie to jest ich najlepszy album. Choć był to mocny rok i pomimo konkurencji to i tak zespół daleko zaszedł tym albumem. Nie jeden słuchacz zachwycał się owym albumem. „Requim Of time” jest dowodem, że w heavy metalu wciąż jest miejsce na takie tradycyjne granie zakorzenione u speca tej muzy – DIO. Co ważne, jest popyt na takie granie, a to z kolei napędza zespół do tworzenie kolejnych w podobnej stylistyce albumów. Przed powstaniem tego albumu, zadawałem sobie pytanie: Czy można stworzyć po raz n-ty kolejny świetny album? Można? Jak widać można. Gdyby nie kilka potknięć byłby maks, a tak 9.5/10 POLECAM!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz