Znany nam wszystkim Szwedzki zespół Lion;s Share nie zawsze był genialny i nie zawsze śpiewał w nim Nils Patrik Johanson. Nie zawsze też grał w stylu jaki dziś znamy. Zespół rozpoczął karierę w 1987 roku i skupiał się na koncertach i wydawał singiel i demo. Dopiero w 1993 roku zaczęło się coś dziać jeśli chodzi o wydawnictwa zespołu. Zespół wypełniły osoby, który potem rozpoczęły pracę nad debiutanckim albumem. Pojawił się grający w zespole do dziś Lars Chriss pojawił się Kay Backlund jako klawiszowiec, a także perkusista Johan Koleberg, zaś wokalistą został Andy Engberg (ex-Sorcerer) a gitarę basową objął Andy Loos . Lion's Share z takim składem dogadała się z Japan's Zero Corporation Records oraz Germany's Long Island Records. W roku 1994 zespół udzielał się na koncertach grając muzykę ukierunkowaną na progresywny heavy metal z elementami power metalu. Między koncertami nagrywali kawałki na ich pierwszy album. I właściwie w tym roku krążek ukazał się w Japonii. Zaś w 1995 r wydany zostaje na inne kraje, a tytuł owego krążka nosi po prostu „Lions Share”. Słychać tutaj przede wszystkim progresywnych kapel takich jak Dream Theater, ,ale także takie klasyczne bandy jak black Sabbath, czy Rainbow.
Po zarejestrowani odszedł basista z powodu świeżego zawarcia małżeństwa i właściwie płyta dokończona została z Pontusem Engbergiem i to jego nazwisko widnieje na okładce. Okładkę, która nic nie przedstawia narysował Per Christmasson, a produkcją zajął się Lars Chriss.
8 kawałków trafiło na płytę i wszystko otwiera „Sins of Father” i co tutaj słychać progresywny heavy metal i do tego średniej klasy. Słychać to w jaki sposób śpiewa Enderberg i to w jaki sposób brzmi utwór w zwrotkach, że nasłuchali się albumu JP „Sin After Sin” bo tam właśnie był kawałek z podobnym pomysłem na zwrotkę, potem także Gamma Ray w „Hand of Fate” zrobiła podobnie w zwrotce. Wokalista jest najjaśniejszym punktem tego zespołu. Ma coś z Tonego Martina i gdzieś Black Sabbath się czai, ale tutaj raczej więcej jest tego progresywnego grania. Nie przekonał mnie ani riff ani cała sekcja rytmiczna. Nawet refren, choć prosty też do udanych nie można zaliczyć. Na plus jedynie zaliczę chyba klimat, taki nieco ponury taki w stylu Black Sabbath. Ciekawiej wypada „Scarecrow” gdzie tym razem jakby więcej tego Black Sabbath i pod tym względem jest to jakiś pomost między tym progresywnymi pierwszymi albumami a tymi dwoma ostatnimi gdzie mamy melodyjny heavy metal. Refren i chórki to z koeli jakby naśladowanie Def Leppard. No właśnie rock czy hard rock, tez gdzieniegdzie na tym albumie daje się we znaki. Wokalista stara się jak może, ale jak ma uratować kawałek skoro położone zostało komponowanie. Utwór tylko dobry, a szkoda bo mogło coś więcej wyniknąć z tych ciężkich i posępnych partii gitarowych. Hard rockowo zaczyna się „Arabia” i znów posępne, wolne tempo i ten mroczny klimat, znów słyszalne inspirację Black Sabbath i Tonym Martinem. Riff nie tej samej klasy i refren też jakiś taki nijaki. Znów mamy średni utwór. Pomysł dobry, inspiracje też właściwe, ale utwory same w sobie są jakieś średnie i mniej atrakcyjne od tych prezentowanych na dwóch ostatnich albumach. Klawisze momentami nieco gryzą się z partiami gitarowymi, bo są jakieś takie bardziej hard rockowe takie jakie niegdyś prezentował Europe. Bardziej hard rockowy niż heavy metalowy jest „Play by the Rules” i znów przeciętniactwo, choć hard rockowy refren jest tutaj dość okazały. Tym razem partie gitarowe zawodzą, mniej atrakcyjne i jakieś takie bez polotu. Wokalista prezentuje się z jak najlepszej strony i nie dziwię się że występował w Therion, bo ma głos jak dzwon i to on jest atrakcją tego albumu. Lubisz hard rock i progresywne zacięcie? To może to jest kawałek właśnie dla ciebie. Niczym specjalnym się nie wyróżnia „Judgment Day” i w tym momencie przestaje się to różnić od poprzednich utworów, znów średnie na jeże granie. Niby ciężkie i ponure partie gitarowe, ale bez jakieś recepty jak to powinno brzmieć, ot co granie dla grania. I pomyśleć, że zespół po takim albumie się nie rozpadł. Coś z Mercyful Fate, czy Kinga Diamonda słychać w 'Haunted” nieco posępny aczkolwiek zapadający w głowie riff. Tutaj jest mniej irytujących klawiszy, jest dobra sekcja rytmiczna i tym razem mam zastrzeżenia, że zespół nie dał jakiegoś porywającego refrenu. Znów kończy się tylko średnim graniu. Coś z Deep Purple ma „Just in Time to Be late” i jest to najweselszy kawałek na płycie i jedyny zagrany od początku do końca. Co zostaje w głowie? Wieśniackie partie klawiszowe. I nic nie zmienia się w 6 minutowym „Searching For Answers”, który jest praktycznie tym czym zespół raczył nas przez cały album, średnim progresywnym kawałkiem z zalotami pod Black Sabbath czy Tonym Martinem. To jest jedyne jako takie ogniwo łączące te dwa różne okresy zespołu.
„Lion's Share” to album nijaki, niby jest progresywne granie, niby heavy metal, ale tego zbytnio nie da się słuchać. Album wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim. Płyta dla szperaczy i poszukiwaczy mało dostępnych rzeczy, a także dla zainteresowanych fanów Nowego Lions Share, którzy chcą posłuchać ich stare wcielenie. Szczerze? Można sobie odpuścić. Jasne słychać ten mrok i ciężkie gitary, ale nie ma w tym za grosz atrakcyjności. Nie ma ciekawych melodii, nie ma porywających melodii. Wszystko się wlecz i w dodatku się zlewa w jedną kompozycję. Posłuchać i zapomnieć to jedyne co mi się kojarzy z debiutem Lions Share. Pomimo narzekań i marnej oceny tj. 4/10 zespół dalej nagrywał, nie rozpadł się jak wiele innych, lepszych zespołów. Nagrywał i miał swoje grono fanów, ale nie był tak znany jak dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz