Zaraz jak się pojawi jakiś projekt z gwiazdami to zaraz trzeba to konfrontować z Avatasia i tak też nie którzy słuchacze robią w przypadku Kaktus Project. Czu słusznie? Do tego dojedziemy. Podobnie jak w przypadku Avantasii tak i w przypadku tego projektu jest to dziecko jednej osoby, a mianowicie Sylvaina Rouviere'a. Jest jednak różnica. On jest gitarzystą, a nie wokalistą i to właśnie nieco odróżnia ten projekt od tamtego. Tutaj wszystko skomponował i zagrał sam mózg operacji. Każdy utwór jest połączony jakby linią gitarową. Utwory aż tak się od siebie nie różnią i tak na dobrą sprawę gdyby nie było takiego szumu wokół tego krążka, to w życiu bym nie nazwał to projektem, a raczej zespołem Sylvaina z gośćmi i tak należy to rozpatrywać. W przeciwieństwie do Avantasii nie ma ani takiego ładunku emocjonalnego, nie ma takiej przebojowości, nie ma takiego geniuszu w komponowaniu Sylvaina. Co więc tak zauroczyło niektórych słuchaczy w muzyce kaktusów? Zapewne wysokiej klasy aranżacje, popis talentu francuskiego gitarzysty. A owe patenty potrafią za hipnotyzować na długi czas. Muzycznie też ma rozróż nicowanie materiału jak u Sammeta, jest power metal, Aor, hard rock, czy też heavy metal. Jednak Sylvain nie potrafi komponować jak Sammet, nie potrafi komponować prostych chwytliwych kompozycji. Na tym projekcie, słyszę że bardziej skupiono się na aranżacjach, na warstwie instrumentalnej, na riffach i solówkach pomijając całą resztę. „Superstition” tak się zwie tytuł pierwszego albumu sygnowanym pod Kaktus Project. O albumie było wiadomo już dawno, niestety premiera ciągle się przesuwała i tyle szumu i tyle czekania, a i tak dostałem to co dostałem.
Zaczyna się bardzo... hard rockowo, bo taki właśnie jest „Farewell” i słychać tutaj hard rock, słychać neoklasyczne patenty, a także melodyjny metal, nawet power metal w riffie, który kojarzy mi się z Revolution Renaisance i „Glorius and Divine”. Jest to chwytliwe, jest to nawet przebojowe i zawiera atrakcyjne melodie. Mamy emocjonalną solówkę, których tu będzie całkiem sporo. Wykonanie mistrzowskie, szkoda tylko, że to jedna z nie wielu perełek na albumie. Utwór momentami kojarzy mi się też z Voodoo Circle. Jeden z moich ulubionych utworów na albumie. Bardzo też mi się podoba taki tytułowy „Superstition” bo też jest to zagrane z gracją, ale również z głową. Bo mamy ciepłe, łagodne melodie, chwytliwy refren i do tego bardzo przebojowy no i prosty, hard rockowy riff. I gdyby cały album taki byłby dalej to ocena byłaby wysoka, no właśnie byłaby. Z Avantasią nie ma co porównywać, bo to inna para kaloszy. Tutaj Sylvain nie komponuje pod konkretnych gości, nie skupia się na tym jak to ma brzmieć, po prostu gra. Znów ciekawa solówka i to one nie raz bywają najlepsza atrakcją na albumie. Refren taki mi dość znajomy, ale nie będę szukał teraz po płytach na siłę jakiegoś potwierdzenia moich przeczuć. Znów kawałek pasuje mi do tego co zaprezentował w tym roku Voodoo Circle. Kolejny świetny utwór, dla mnie najlepszy na tym krążku. Pomysł był także na „Above the Flame” i jest to również ciekawa kompozycja, która utrzymana jest w koncepcji hard rocka, czy też hardn heavy i uważam, że całość popsuły popisy Sylvaina nieco mnie dezorientują. Potrzebne były te patenty neoklasyczne? Riff jest prosty, skoczny i takie bardzo luzacki, zresztą jak refren. Ale nie przekonuje mnie ten miks z neoklasycznymi solówkami lidera projektu. Pomijając moje narzekanie, jest to wciąż dobry, bardzo dobry poziom. O ile poprzedni utwór nie był perfekcyjny to jednak był słuchalny, o tyle „Tonight” nie przekonał mnie. Wiem, że to ballada, wiem że kobiecy głos Célii Duval miał przyprawić mnie o łzy, akustyczna gitara zmusić do refleksji, nic z tych rzeczy jednak nie miało miejsca. Miło, ze chcieli urozmaicić album, ale ja wolę te hard rockowe granie z poprzednich utworów. Tak w ogóle, album ma zawierać power metal, to gdzie on w takim razie jest? Ano w „Posession”, czyżby kolejna próba pokazania się z innej strony? Co zostało mi w głowie, to bas zagrany nieco pod Markusa Grosskopfa z Helloween i tandetne dyskotekowe klawisze. Pamiętam także świetną linię wokalną i nie przeciętne solówki. Jednak to tyle albo aż tyle. Mimo tych patentów utwór zaliczam do tych najsłabszych na albumie. „The sadness” stara się być z kolei jakimś bojowym heavy metalowym kawałkiem. Riff obstukany i jedynie refren i solówki zasługują na uwagę. Nie muszę dodawać, że oba elementy zaliczam do najlepszych na albumie. Ciężko osądzić ów kawałek, bo jest taki pół na pół. Sam refren i neoklasyczne solówki, to nieco za mało. Najostrzejszy na albumie jest wg mnie „Dark Room” i znów nieco chaotycznie. Zaczyna się ostrym riffem, który gdzieś później przepada. Pojawiają się tajemnicze, wręcz mroczne klawisze i nabiera to nawet uroku. No, ale na cholerę te popisy Sylvaina, no nie musi mi co sekundę wygrywać piękne solówki, już wiem, że jest znakomitym gitarzystą. Poza wstępem nie wiele wyniosłem z tego utworu. I zaczyna mnie to nieco męczyć. Dziwny i nieco chaotyczny jest „Alone in the Dark” ale to jest urokliwe dziwactwo. Klimat, klawisze, riff przypomina Deep Purple czy też Voodoo Circle. Ciepły i taki nieco futurystyczny kawałek i po raz kolejny mam dowód, że w tych hard rockowych kompozycjach Sylvain wypada najlepiej. Nie można było skomponować więcej takich killerów? Łagodny i ciepły jest tez taki rockowy „Cold in the Night” i znów coś z Voodo Circle słyszę. A to dobry znak. Proste i chwytliwe granie. Obyło się bez kombinacji. Zapewne przywykliście, ale napisze po raz kolejny znów świetnie odegrane solówki i takie dość wyróżniające się z krążka, może przez tą solówkę basową? Niczym specjalnym się nie wyróżnia „"I'm Living in my Death" gdzie dalej jest hard rock, jednak brzmi jak marna kopia poprzedniego utworu. Utwór próbuje być skoczny i przebojowy, ale nie jest. Ot co przeciętny kawałek, w którym potencjał został zmarnowany, szkoda. Wracamy do nudy....w „My tears” no miłe i ciepłe to jest. Ale tym razem nie załapałem się na płacz. Kawałek przelaciał i jedyne co pamiętam to Amandę Somerville. Na koniec mamy również ciekawy utwór w postaci „Resurection” gdzie tez dominuje skoczny hard rock. Kolejny utwór, który jakoś mi przypadł do gustu, gdyż postawiono na prostotę i rytmikę, a nie na popisy. „Bohemian Rhapsody' bonus i w dodatku cover Queen. Ciekawie zaaranżowany i tutaj pierwszy raz przypomniał mi się projekt Sammeta, za sprawą chórków. Oryginał oczywiście lepsze, ale to wykonanie tez warto znać.
Nie smak, nie dosyt, nie równość, a także zmęczenie to pierwsze myśli jakie nasuneły mi się po przesłuchaniu tego krążka. Porównywać z Sammet nie ma co, bo to dwa inne zespoły, tutaj nie brzmi to w ogóle jak projekt. Nie ma takiego rozmachu, nie ma takiego bogactwa muzycznego. Za to aranżację to jest coś co napędza ten materiał. Każda solówka ma w sobie emocje, każda partia gitarowa jest magiczna na swój sposób. Szkoda, tylko że momentami jest to chaotyczne i nie równe. Bo wśród znakomitych hard rockowych hiciorów, znalazły się smęty. Sylvain to znakomity gitarzysta i to udowodnił, jednak daleka mu droga do bycia znakomitym kompozytorem. Póki co jest dobrze i jest szansa, że będzie lepiej. Miało być power metalowo, a wyszło bardziej hard rockowo i w sumie dobrze. Takiego hard rocka z miłą chęcią jeszcze posłucham w przyszłości. Muzyczne wykonanie jest na 9, oryginalność na 8, kompozycje na 6 i w sumie za całość nie dam więcej niż 7/10 zabrakło mi tutaj „kropki nad i”. Aranżacje,kunszt gitarowy, znakomici goście i soczyste brzmienie to nie wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz