Czasami jest tak, że dana kapela podaje na drugim albumie praktycznie to samo co na debiucie, ale czasami wystarczy tylko drobna zmiana, lekkie dotknięcia palca i już można uzyskać arcydzieło. Tak tez się stało w przypadku amerykańskiego ICED EARTH. Na debiucie był kiepski, nieco odstający technicznie wokalista? No to zmieniamy go na frontmana, który ma charyzmę i technicznie lepiej radzi sobie z różnymi partiami wokalnymi. Postawiony w tym przypadku na Johna Grely. Na poprzednim albumie perkusista grał zbyt monotonnie i mało porywająco? To zmieniamy go na Richiego Secchiaria, który pod tym względem jest mistrzem. Nie podobało się brzmienie? Za bardzo niedopracowane? No to zatrudniamy innego producenta, w tym przypadku Tom Morris. Klimat nie był wyczuwalny na „Iced Earth”? To stawiamy ten element jako jeden z motywów przewodnich, który odgrywa znaczącą rolę na krążku. Brakowało przerażającej, pełnej mroku liryki? No to bierzemy pod tematykę historię człowieka opuszczonego przez Boga, który błądzi i odwraca się od wiary. Człowiek taki osłabiony jest łatwym kąskiem dla złych sił, które starają się go przeciągnąć swoją stronę i wykorzystać jako narzędzie do czynienia zła i niszczenia wszelkiego dobra na ziemi. Niestety na koniec bohater przyjrzy na oczy, ale już będzie za późno gdyż zostaje potępiony na męki w piekle. Mając taką historię można zrobić wszystko, nawet stworzyć koncept album, który przejdzie do historii zespołu, a także do kanonu muzyki heavy/power metalowej. W porównaniu do poprzedniego wydawnictwa można doszukać się sporo różnić i to nie tylko tych technicznych. Przede wszystkim, zespół wykształtował ten charakterystyczny styl dla siebie, w którym kładzie się duży nacisk na przesłanie i wartość liryczną, a także na klimat. Dopiero potem mamy pędzącą sekcję rytmiczną, brzmienie gitar wyjęte z thrash metalowych płyt, czy też przebojowość charakterystyczną dla heavy metalowych kapel. Materiał jest tak równy że ciężko jakąś kompozycję wyróżnić, czy też opisać. Pod względem monumentalności, podniosłości i klimatu wyróżnia się choćby otwierający „Angels Holocaust” w którym mamy te charakterystyczne wstawki balladowe, liczne zmiany tempa, czy też podniosłe chórki. Właściwie każdy utwór jest w podobny sposób rozegrany. Ale w takim „Stormrider” należy wyróżnić wokal prowadzony przez samego Johna Schaffera, który moim zdaniem rozgrywa na tym albumie jedne z najlepszych partii gitarowych, które są pełne polotu, finezji i drapieżności, nie wspominając o chwytliwości. Są one dynamiczne, pełne energii, a momentami bardzo klimatyczne i przytłaczające tym całym ponurym, wręcz mrocznym klimatem. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa kompozycja, a mianowicie „Travel in Stygian”, który przepełniony jest kontrastem pomiędzy dynamicznym i agresywnym graniem a tym łagodniejszym , bardziej klimatycznym, ale oba światy w sposób harmonijny skorelują ze sobą. Zespół słynie po dzień dzisiejszy z tych rozbudowanych kompozycji, które są bogate w różne motywy i pokręcone melodie. Jednak co jest zaskakujące w nich, że nigdy nie nudzą, ba intrygują swoim magicznym klimatem. Można zarzucić, że album jest w jednej tonacji, że tylko tutaj szybko, dynamicznie i do przodu i że jest granie na jedno kopyto. Tak, przydałby się jeden wolniejszy kawałek, może ballada, ale najwidoczniej takie killerskie albumy jak ten nie przewidują w swoim zestawie takich kompozycji? Jeden z najlepszych dzieł ICED EARTH, który jest wyznacznikiem ich stylu, który interpretuje go w zupełności. „Night of Stormrider” to definicja stylu grania ICED EARTH i jedna z tych płyt, który każdy fan takiej muzyki powinien znać i szanować. Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz