Muzyka Burning Point zawsze była nastawiona na chwytliwe melodie, na
dynamiczny power metal i dla wielu jest to zespół, który
nie kryje zamiłowań do Edguy, Ghost Machinery czy Firewind. Wydany
w 2012 r „The ignitor” okazał się słabym wydawnictwem i raczej
pokazywał, że zespół zatracił swój blask i swoją
tożsamość. Muzyka Burning Point jednym słowem stała się nudna.
Fani tęsknili za dynamiką, przebojowością, świeżością i
poziomem z pierwszych płyt. Nadzieja powróciła, kiedy zespół
do współpracy zaprosił Nitte Valo, która ukazała się
jako objawienie sceny metalowej. Jej głos na debiutanckim krążku
Battle beast był zachwycający i przypominał do bólu głos
Ronniego James Dio, co jest sporym atutem wokalistki. W końcu
wróciło zainteresowanie nowym dziełem Burning Point.
Najpierw był album „Burning Point” gdzie zespół nagrał
na nowo swoje największe hity, a teraz po roku wydał swój
najnowszy album zatytułowany „The Blaze”. Nie jest to może taka
petarda jakbyśmy oczekiwali, ale i tak zespół błysnął i
nagrał naprawdę udany album, który momentami przypomina
najlepsza dzieła fińskiej grupy. Udało im się stworzyć
zróżnicowany, melodyjny i klimatyczny album, który
wypełniony jest ciekawymi kompozycjami. Sporo dobrej roboty odwala
Nitte, która śpiewa jeszcze lepiej i agresywniej niż za
czasów Battle beast. Podszkoliła się pod względem
technicznym i jej głos jest bardziej agresywny. Sprawiła, że
Burning Point ożył i znów może zachwycać. Ciekawa i taka
typowa okładka „The Blaze” oraz soczyste brzmienie przyczyniają
się do tego, że faktycznie można poczuć się jak przy odsłuchu
pierwszych płyt zespołu. Album zaczyna się od 3 świetnych
kawałków, które oddają to co najlepsze w power
metalu, pokazują z czego słynie ten band. Te utwory mają w sobie
też ducha Battle Beast, co wynika z niezwykłej melodyjności
klawiszy. Otwieracz „Master them all” to dynamiczna
i energiczna petarda, który zaskakuje taką świeżością i
przebojowością. Dawno Burning Point nie grał z taką werwą i
pomysłem. Jeden z ich najlepszych kawałków od bardzo dawna.
Nieco bardziej rytmiczny i bardziej zadziorny „Time has Come”
też zaskakuje pomysłowymi partiami klawiszowymi, a także mocnym
riffem. Kawałek bardzo szybko zapada w pamięci dzięki prostym
melodiom i chwytliwemu refrenowi. Równie prosty i szybki
„Incarnation” robi ogromne wrażenie, bo uwielbiam
takie wydanie power metalu. To jest właśnie to i taki początek
płyty jest idealny. „My spirit” jest bardziej
marszowy, bardziej klimatyczny i stonowany. Nutka hard rocka
wymieszana z heavy metalem i to w sumie też zdaje egzamin. Z kolei
„The lie” nasuwa klasyczny heavy metal rodem z
starych płyt DIO. Też Nitte potrafi znakomicie budować klimat i
dominować nad gitarami co tutaj słychać idealnie. Pete i Pekka też
zaskakują swoimi zagrywkami i ich współpraca na tym albumie
wypada naprawdę zachwycająco. Wystarczy wsłuchać się choćby w
taki „Dark winged Angel”, który ociera się
momentami o neoklasyczny power metal. Do szybkiego, melodyjnego power
metalu zespół wraca w agresywnym „Chaos Rising”
i to jest najmocniejszy utwór na tej płycie. „Things
that drag me down” jest natomiast bardziej zróżnicowany
i bardziej urozmaicony w swojej formule. Do grona udanych kompozycji
na pewno warto zaliczyć petardę power metalową w postaci „The
king is dead, long live the king” czy zamykający „Metal
Queen”. Po tylu latach Burning Point wraca do swojej formy
i gra melodyjny power metal na poziomie do jakiego nas przyzwyczaił.
Płyta jest zróżnicowana, dynamiczna, przebojowo i dzieje się
na niej sporo. Nie ma nudnych kawałków, a jedynie do czego
można się przyczepić, ze mało jest petard. Jednak mimo tego faktu
płyta broni się. Bije poprzednie wydawnictwa i to bez większego
wysiłku. Zachwyca świeżością, a także pomysłowością muzyków.
Może momentami kopiuje Battle Beast, ale skoro ma to przenosić taki
efekt, to nie mam nic przeciwko. Śmiało można postawić „The
blaze” obok pierwszych wydawnictw fińskiej formacji.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz