sobota, 3 września 2011

PRETTY MAIDS - Future World (1987)

Future World” i 1987 rok to nie tylko słynny singiel Helloween, to także jeden z najbardziej rozpoznawalnych krążków duńskiej formacji Pretty Maids, grającej heavy metal z elementami hard rocka, ujmując prościej hard'n heavy. Przez wielu fanów uważany za najlepszy album tej formacji, no i tu bym polemizował, ale że jeden z najlepszych to się zgodzę. To, że bardziej komercyjny to jest album, też się zgodzę. To, że album zdobi najładniejsza okładka, która narysował Joe Petagno. Też się zgodzę. Lata 80 to złoty okres wielu zespołów, także Pretty Maids, o czym świadczyć może znakomicie przyjęta Ep i debiutancki Lp. O ile Red hot Heavy, był dynamiczny i miał sporo heavy metalowego grania, o tyle „Future World” jest bardziej hard rockowy i tutaj słychać inspirację choćby Europe, słychać amerykańskie hard rockowe grania. Nic dziwnego, skoro album zarejestrowano w Stanach Zjednoczonych. Na tym krążku można usłyszeć nowy nabytek zespołu – Petera Collins, który zmienił Ricka Hansona. Na tym albumie zespół postawił na przebojowość i łagodniejszy wydźwięk, co przyniosły im rozgłos w stacjach radiowych i do dziś krążek uważany jest za najlepszy album zespołu.

Nic zupełnie nic nie zapowiadało, że będzie to album hard rockowy, a już na pewno nie pędzący, szybki, dynamiczny otwieracz w postaci tytułowego „Future World”, który uchodzi.. za najlepszy utwór tej formacji i tutaj się zgadzam w pełni z takimi opiniami. Jest to najszybsza kompozycja na albumie, mająca niezwykłą dawkę energii, taki można rzec dynamit. Podoba mi się dialog gitar z klawiszami Owena. Jasne doszukać się można choćby Rainbow z ery Turnera w tym graniu, ale taki jest właśnie styl Duńczyków. Bardzo dobry wstęp ma ten utwór, taki nieco futurystyczny, nieco bajkowy, nieco magiczny. No i ten dziki, melodyjny riff musi się podobać. W sumie nic dziwnego, ze kawałek posłużył jako zachęta do zapoznania się z albumem, bo to wg mnie najlepszy utwór na płycie. Gdy słucham sobie „We Came to Rock” to słyszę nieco Dio, słyszę Europe i to w sumie się przedkłada na to, że utwór przypadł mi od razu do gustu. Mamy takie marszowe, takie nieco skoczne tempo, które przypomina właśnie nieco Dio, zresztą refren też nasuwa właśnie ów zespół. Ale to, że kawałek ma hard rockowy wydźwięk to już inna bajka. Nie ma tutaj już takiej dynamiki jak w przypadku otwieracza, ale poziom wysoki został utrzymany. W „Love games” słyszę Rainbow z Turnerem, słyszę coś z Europe i Final Countdown”. Jest to jeszcze łagodniejsza kompozycja, gdzie mamy ciepłe, takie nieco słodkie melodie, a refren też taki bardzo luzacki i radosny. Kompozycja może nieco irytować, może się nie podobać, bo jest nieco słabsza. Ale dalekie to jest od totalnego dna. Czy dalibyście wiarę, że ten z początku balladowy „Yellow Rain” przerodzi się w taką dynamiczną kompozycję co otwieracz? Wątpię. Dwa oblicza i każde udane. Zarówno to balladowe jak i to dynamiczne. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie, z ciekawą sekcją rytmiczną, riffem, a także z przebojowym refrenem. A z czym może się kojarzyć motyw klawiszowy „Loud'n Proud”? Ano z Masterplan, który podobny motyw zastosował kiedyś w swoim utworze. Jest to kolejny mój ulubiony utwór na płycie, ponieważ jest bardzo energiczny, jest bardziej heavy metalowy, jest bardziej agresywny i oczywiście mamy killer na miarę otwieracza. W przypadku „Rodeo” ma skojarzenia z starym „Scorpionsem” i to słychać choćby w głównym motywie, choć z drugiej strony słychać tez Europe w klawiszach i w refrenie. Owa mieszanka wyszła tutaj bardzo dobrze. Nie ma już takiego dynamicznego, ostrego grania, ale wciąż jest przebojowo i chyba o to tutaj chodzi. 'Needless in the dark” to ukłon w stronę innego wielkiego zespołu, a mianowicie w stronę Accept. To słychać w riffie i w pędzącym tempie. Spotkałem się nawet z opiniami, że słychać tutaj...power metal, choć tutaj byłoby to bardzo i to bardzo naciąganą opinią. Tak czy siak, jest to kolejny taki killer na tym krążku. Na albumie dominują łagodne i ciepłe melodie, to też nie ma się czemu dziwić, że w końcu pojawiła się pierwsza ballada w postaci „Eye of the storm” i jeśli miałbym podać pierwsze skojarzenie to Joe lynn Turner. Ballada jest piękna, ma chwytliwy i taki łapiący za serce refren, ma ciekawą linie melodyjną i co ważne nie nudzi. W zamykającym „Long way to Go” też można się do szukać blisko brzmiących zespołów. Najbardziej jeśli chodzi o wokal, klimat, refren to mi się to skojarzyło z Rainbow z ery Turnera. Znajdzie się też coś ze wczesnego Accept, ale kawałek sam w sobie przyjazny dla ucha, taki znów bardziej nastawiony na przebojowość.


Płyta w sumie nie ma słabych kompozycji, wszystko jest dopracowane i dopieszczone i to słychać. Mamy ciepłe i takie hard rockowe brzmienie, mamy urozmaicony materiał, mamy też muzykę do jakiej nas przyzwyczaił zespół. Head/n heavy z wyeksponowanymi klawiszami, które stanowią nieodzowny element muzyki Duńczyków. Jest to ostatni taki album tej kapeli, potem jest spadek formy, który trwa aż po dzień dzisiejszy. Album jest komercyjny i to też słychać, a że odniósł sukces i został okrzyknięty najlepszym albumem to już inna sprawa. Do czego należy się przyczepić to do tego, że album brzmi..nieco wtórnie. Dla jednych zalety, dla innych powód do narzekania. To zależy od was, czy będzie wam to przeszkadzać czy też nie. Nota: 9/10 polecam, bo to jeden z najlepszych albumów tej formacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz