Ci którzy pamiętają brazylijski Shadowside jako power metalowy zespół, grający muzykę szybką energiczną, z werwą i pełną melodii, mogą o tym zespole zapomnieć. Zespół podobnie jak młody Black tide, nie chce tkwić w miejscu i być przywiązany do jednego gatunku. Chcą się rozwijać, chcą ewoluować, chcą zmieniać styl, „ulepszając go” i chyba starają się też po części trafić do młodych słuchaczy. Tak więc mamy młodzieżową muzykę i najprościej to nazwać modern metal.
Zespół został założony w 2001 roku i dorobił się na dzień dzisiejszy 3 albumy. Od początku zespół gustował w power metalu z domieszką heavy metalu, ale to co zagrali na nowo wydanym albumie tj. „Inner Monsters Out” nie przekonuje mnie i w niczym mi nie przypomina poprzednich płyt. Choć zespół nie jest dubiatantem to jednak nowy album nie brzmi jak album doświadczonych muzyków. Brak chemii, porozumienia, melodie i tekst jakoś się nie zgrywają i właściwie wyszła z tego metalowa papka. Technicznie album może się podobać, bo jest soczyste brzmienie i dopieszczone partie muzyków. Jest szkielet, ale nie ma ducha. 40 minut w przypadku tego albumu trwa wieczność i nie jest to wieczność w niebie, a w piekle.
Już od pierwszych dźwięków „Gag order” miałem już dość. Jasne, że można chcieć grać nowocześniej, jasne że można grac bardziej technicznie, z domieszką progresywności. Nie ma ani atrakcyjnego riffu, no bo jak mogło być, skoro zespół chce grać pseudo nowoczesny i ciężki heavy metal. Power metalu jakoś nie uświadczyłem. To co zachwyca, to wokal Daniego, ale to nie powinno nikogo zaskoczyć, bo już ode debiutu stanowił najważniejszy w tym zespole. Partie gitarowe przekombinowane i pozbawione emocji i melodyjności. Plus za technikę i za refren. Taki start nie wróżył niczego dobrego. Kontynuacja otwieracza się kłania w „Angel with Horns” znów męczenie kotka za pomocą młotka. Nie można było prościej tego rozwiązać? Trzeba było grać ciężko, mrocznie i nieatrakcyjnie? Riff nie przemówił do mnie no bo jak mógł? Ale tym razem nie ma nawet fajnego refrenu, ot co przeciętniactwo. „Habitchual” choć ma dziwny tytuł, którego nazwę ciężko wymówić, to jednak kawałek ma trochę dynamiki w momencie zwrotek, to jednak wszystko psuje popowy refren. Jest kilka przebłysków, ale całość nie jest już tak dobra. Bo ma przeciętny refren, który jest przytłoczony przez ciężar i technikę, a gdzie melodie? No nie ma. Zespół nawet nie próbuje odmienić swoje fatum, na które jest skazane. „In the name of Love” brzmi jak kopia po przednich utworów, a może to ja już nie potrafię rozróżnić partii gitarowych? No i nieco ciekawszy riff, ale całość jest nie słuchalna. Przypomina mi błąd jaki popełnił Bloodbound nagrywając „Tabula Rasa”. Znów jedynie refren jest przyjemny dla ucha. Tytułowy „Inner Monsters out” zawiera jakieś melodie ( w końcu), jednak znów gdzieś to wszystko ginie w natłoku techniki, ciężaru i pseudo nowoczesnego grania. No to ponarzekałem, ale teraz pochwalę, bo to jest jeden z niewielu utworów, który nie odrzucił mnie i do końca go wysłuchałem bez jakiś problemów. „Im your Mind” może zachwycać pod względem wokalnym, czego nie mogę powiedzieć o warstwie instrumentalnej. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nie robi na mnie żadnego wrażenie ten pseudo ciężar. To już wole Helloween z Derisem. O nawet Iced earth słychać w „My Disrupted Reality” lecz klimat nie ten, poziom nie ten. Znów fajny refren, który mógłby być otoczony lepszą warstwą instrumentalną. Zespół nie daje za wygraną, uparcie chce przekonać słuchacza do nowego styla. I tak mamy „A Smile Upon Death” który też jest przeciętny i niczym się nie wyróżnia spośród całego albumu, ale do tego mnie zespół już przyzwyczaił na tym albumie. „Whatever our Fortune” ma nieco lepszy riff,a także fajny prosty i chwytliwy refren ale to jednak za mało, żeby kupić sobie przychylność słuchacza. Końcówka albumu co raz bliżej i zastanawiam się czy będzie stać zespół chociaż na jeden atrakcyjny utwór? No po kiepskim „ADD” takowy otrzymałem w postaci „Waste of Life” i choć styl się nie zmienił, to jest to bardziej przemyślane granie, jest jakaś melodia, jest jakiś pomysł i w sumie brakuje mi tu tylko Rippera.
Znajdą się pewnie tacy, co będą wymiękać przy tym materiale, znajdą się tacy co będą go chwalić, ale znajdą się tacy jak ja – czyli rozczarowani tym co usłyszeli słuchacze. Czyli sytuacja jak przy każdym innym albumie. Z tym, że tutaj wszystko jest sztuczne, mało autentyczne, mało przekonujące i słychać silenie się na coś co im nie pasuje. Pseudo ciężkie granie spod znaku modern metalu, gdzie są echa power metalu heavy metalu czy thrash metalu. Album słaby, przeciętny gdzie ciężko o jakieś melodie, ciężko o jakiś porządną muzykę. Tak i właściwie wszystko się sprowadza do Waste of Life najlepszy kawałek i zarazem idealnie podsumowuje album- jako marnowanie życia i coś w tym jest. Nota: 4/10 temu zespołowi już dziękuje, następny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz