Niektóre zespoły nagrywają albumy w długich odstępach czasowych, a inne w krótkim, tak jak choćby Rhapsody. Ten zespół niczym mrówki, pracuje, pracuje i jeszcze raz pracuje. Albumy powstają w odstępach jednego roku lub dwóch lat. To jest imponujące biorąc pod uwagę co i w jaki sposób zespół gra. W roku 2000 wyszedł znakomity „Dawn of Victory” i fani oczekiwali już ostatniej części „Sagi Szmaragdowego Miecza” jednak zespół pokusił się o coś co wiąże się z tym tematem, ale nie jest kolejną częścią Sagi. Co ciekawe „Rain of thousand flames” jest kontrowersyjny pod względem, czy jest to mini album – Ep czy pełnometrażowy album. Jakby nie było krążek trwa 40 minut czyli można by uznać to za album, jednak większość fanów i sami muzycy traktują to jak Ep, czyli w takim razie chce żeby każdy zespół nagrywał takie mini albumy. Co ciekawe nie ma tutaj jakiś starych utworów w nowych wersjach, nie ma jakiś dem, nie ma też coverów czy innych tego typu rzeczy, mamy prostu nowy materiał. Cały materiał po raz kolejny potwierdza, że określenie „hoolywood metal” pasuje do tego co grają włosi idealnie. No bo już nie chodzi tylko o przepych i rozmach, ale też że owa muzyka i cały klimat ma iście filmowy, a to nie każdemu zespołowi wychodzi, inni w ogóle tego się nie podejmują. Mini czy pełny album, muzyka nie zmieniła się, ba jest nawet dojrzalsza i za powiada, że następny album będzie killerski, który w rzeczywistości jest.
Tym razem zespół darował sobie intro czy coś w ten deseń. Od razu dostaje pierwszy killer z owego krążka. Tytułowy „Rain of thousand Flames” to jeden z najlepszych utworów zespołu. Tutaj Rhapsody zawarł wszelkie elementy bez których ich muzyka nie mogła się obyć. Mamy więc hymnowy refren, który w łatwy sposób w pada w ucho, pędzącą sekcję rytmiczną, a także wyrażające emocje Fabio poprzez wokal oraz Luca przez gitarę. Na plus,że partie gitarowe nie zostały przytłoczone przez symfonikę. Utwór podniosły, ale bardzo przebojowy. Szkoda tylko, że trwa nie całe 4 minuty. Zupełnie inny wydźwięk ma króciutki „Deadly omen”. Instrumentalny przerywnik, którego można potraktować jako balladę. Utwór jest z dominowany przez partie wygrywane na pianinie. Może nie wiele z tego grania wynika, ale podniosłość i taki smutny klimat da się wyczuć. Słuchając tego albumu można odnieść wrażenie, że wszystko się skupia wokół dwóch najdłuższych utworów. Pierwszym z nich jest "Queen of The Dark Horizons". Jest to najbardziej rozbudowana kompozycja na albumie, która trwa 13 minut. Przez ten czas zawiera wszystkie patenty do jakich nas przyzwyczaił. Są zwolnienia, przyspieszenia, różnego rodzaju motywy radosne jak i te przygnębiające. W tym utworze można też wychwycić motyw z thrilleru „Phenomena”. Utwór jest bardzo epicki i podniosły, ale to akurat żadna nowość w przypadku tego włoskiego zespołu. Jednak największe wrażenie robi „Rhymes Of A Tragic Poem - The Gothic Saga” , który właściwie dzieli się jeszcze na 4 utwory. Pierwszy z nich „Tears of Dying Angel” i właściwie jest to utwór, w którym to narrator przybliża nam historię i wydarzenia z tego albumu. Więc mamy nasz owy filmowy aspekt tego albumu i ten prawdziwy „hollywood metal”. Muzycznie za wiele uniesień tutaj nie znajdziemy, ale tym którym zależy na fabule, to kawałek istotny. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym krążku jest „Elnor's Magic Valley”, w którym mamy skoczną średniowieczną muzyczkę, wygrywaną przez flety i czuć ten biesiadny klimat. Sam kawałek pozwala doznać nam tego klimatu spokoju ludu, który w każdej chwili może zostać zaatakowany przez potwory z głębin piekła. Ten instrumentalny kawałek, który trwa nie całe 2 minuty to uczta dla ucha, serca i duszy. „The Poem's Evil Page” kolejny dynamiczniejszy utwór, który potrafi zachwycić melodyjnością, szybkością, a także klimatem. Pośród podniosłości i rycerskiego klimatu, znalazły się też patenty iście balladowe. Mogłoby się wydawać, że przeszkadzają, to jednak potrafią one urozmaicić ów kawałek. Na uwagę tutaj zasługuje przede wszystkim riff Turilliego. Dalej mamy ukłon w stronę Allegro con fuoco symfonii From The New World Antonina Dvoraka, którą słychać w ostatniej części tego kolosa, czyli w „The Wizards last rhymes” i w sumie jakoś nie przeszkadza fakt, że zaczerpnięto tutaj co nieco z obcej symfonii. W tym kawałku nawet jakby więcej jest muzyki poważnej niż metalu. Kawałek jest bardzo bogaty pod względem warstwy instrumentalnej i samych melodii. Kolejny mocny punkt na albumie.
Powodów do narzekania nie ma. Fani zespołu będą zadowolenie, malkontenci będą narzekać że to znowu to samo, że nie ma nic nowego, że nuda i tyle. Tylko po co zmieniać coś, co przyczyniło się do tego, że zebrali sławę i liczne grono słuchaczy i fanów? Nie zmienia się zwycięskiego konia, czyż nie? Album w moim odczuciu jest bardziej filmowy niż poprzednie albumy, choć daleko mu do najbardziej filmowego moim zdaniem Symphony of enchanted lands 2. Materiał w miarę równo, choć moim zdaniem zabrakło więcej killerów pokroju tytułowego. Kolejny solidny album tej włoskiej formacji. Nota: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz