piątek, 23 września 2011

MERCYFUL FATE - Dead Again (1998)

„Dont break the oath” to bardzo znaczący album dla Mercyful fate o czym świadczy okładka albumu „9” czy właśnie „Dead Again” bo Patrząc na okładkę „Dead again” to widać cień owego diabła otoczonego płomieniami piekielnego ognia. Album ukazał się w roku 1998 czyli dwa lata po nieco słabszym „Into the unkown”. Ale o ile tam potrafiłem wyłapać killery, jakieś zachwycające momenty, o tyle na tym krążku mam z tym problem i to ogromny, a jestem świadom, że album nie jest taki zły jak ja to słyszę. Tym razem zespół odpuścił sobie zajmowanie się produkcją i oddano to w ręce doświadczonego Sterlinga Winfielda. Warto dodać, że album jest z nowym gitarzystą, a mianowicie z Mike Weadem, który zastąpił Micheala Dennera. Mroczną, dość komiksową okładkę do albumu narysował Kristian Wahlin. Zespół chciał wrócić do lat 80 i ta wycieczka wg mnie im nie wyszła. Słysze jakby zmęczenie materiału i z tego albumu nie wiele wyniosłem.

Torture (1629)” to otwieracz i dodam, że utrzymany w stylu do jakiego przyzwyczaił nas zespół. A więc ostry, ciężki riff, nieco powolne tempo, mroczny klimat i teatralny wokal Kinga. Jednak nie przekonał mnie do końca riff, czy refren. Choć nie jest to genialna kompozycja to i tak jedna z tych ciekawszych na płycie. Najbardziej uraczył mnie tekst: „ przyznaj się wiedźmo”. „The night” ma ciekawą partię basową, troszkę patentów wyjętych z Black Sabbath, a tak sporo w tym Mercyful Fate. Tylko znów słyszę ciężki riff, który nie bardzo chce w paść do ucha. Pozostaje się zagłębić w chwytliwy refren i ciekawy popis wokalny Kinga. Choć nie jest to wielkie dzieło to i tak się wyróżnia z tego albumu. Klimat „Since Forever” jest genialny, ale to dopiero jedna strona medalu. Znów jak dla mnie za mało porywająco, za bardzo to wszystko przytłoczone i więcej w tym ciężaru i mrocznego grania. W głowie zostały tylko te wolne momenty cała reszta już dawno temu wyleciała. Moim ulubionym kawałkiem z tego albumy jest „The lady who Cries” bo tutaj zespól urozmaica partie gitarowe, a do tego mamy atrakcyjne melodie, motywy i nie ma już takiego męczenia jak poprzednio. Czy nie można było tak grać przez cały album? Najwidoczniej nie. Bo taki „Banshee” ma ciekawe melodie i skoczne tempo, ale znów nic nie zostaje w głowie i wszystko zaczyna się zlewać w całość, a szkoda, bo mogło z tego być niezłe ziółko. „Mandrake”jak dla mnie jest nijaki. Ostry riff, do tego taki nieco przekombinowany i znów słychać, jakby granie na siłę. Wszystko po to, żeby było ciężko i mrocznie, choć w tym przypadku owa droga okazała się drogą do stracenia. Dziwny dla mnie jest też „Sucking your blood” i jedynie refren wpada w ucho. A riff i cała warstwa instrumentalna strasznie meczy. Nie ma ani melodii, ani niszczącego motywu. Jednak to wszystko wydaję się być pryszczem przy ....13 minutowym „Dead Again”. Ja wiem zespół kocha grać kolosy co nie raz udowadniał, ale czy 13 minut to nie jest przesada? Biorąc pod uwagę formę kompozycyjną muzyków to ten utwór był i w sumie dalej jest koszmarem. Nie wiem, tyle motywów się przewija przez ten utwór,a jedynie wyniosłe pojedyncze melodie. Odniosłem wrażenie, że utwór byłby o wiele ciekawszy gdyby został rozbity na kilka utworów, bo tak mam wrażenie że nie ma tutaj motywu przewodniego. Utwór pod względem melodii i motywów jest chyba najlepszy na płycie, ale rozpatrując jako utwór, nie zostaje w głowie, ba nawet niecierpliwie się wyczekuje końca, a to nie powinno mieć miejsca. „Fear” to kawał solidnego heavy metalu, ale tu jest ten sam problem co na poprzednich utworach, nic mnie do końca nie przekonało. I jedynie pozostaje mi rozpatrywać ten utwór jako...wypełniacz. „Crossroads” brzmi jak kawałek skomponowany pod słynny „Dont break the Oath” i choć poziom nie ten, to kawałek bardzo udany i w sumie zaliczam go do najciekawszych na albumie.

Jeden z tych albumów, do których cały czas wracam, w celu przekonania się do niego, bo ludzie oceniają go bardzo wysoko. Wracam do niego choćby z tego względu, że jest jedna z najlepszych produkcji jaką kiedykolwiek miał Mercyful Fate, wracam do solówek, do tego mrocznego klimatu. Jednak kompozycyjnie album dla wciąż jest wielką tajemnicą. Nie potrafię pojąć co w tym albumie takiego porywającego. Nie potrafię wzgryźć się w ten album i to nie od dziś. Nie pomaga nic, pora dnia, roku, samopoczucie, środki przeciwbólowe. A przecież nie pierwszy raz słucham tego zespołu, nie jestem przecież też niedzielnym słuchaczem tego zespołu. Mercyful fate kocham, wielbię, szanuję i zaliczam do jednych z moich ulubionych zespołów, ale ten album zupełnie mi nie podchodzi pomimo że gniotem nie jest takim jakim ja go słyszę. Po prostu w moim przypadku album wleciał i wyleciał drugim uchem, do tego strasznie mnie nudzi ta jednostajność i monotonność. Z mojego punktu widzenia, jest to najgorszy album Kinga Diamonda i Mercyful fate. Nota: 4.5/10

2 komentarze:

  1. mam tylko jedno pytanie ... w jaki sposób utwór może być jednocześnie koszmarny i chyba najlepszy na płycie. człowieku ogarnij się w końcu i skończ z tym bełkotem bo sam się gubisz w tym co piszesz ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. DEAD AGAIN - to najlepszy album Mercyful Fate w latach 90-tych! No, ale każdy ma swoje zdanie ...

      Usuń