sobota, 10 września 2011

PRETTY MAIDS - Carpe Diem (2000)

Chwytaj każdy dzień, każdą chwilę. Ileż w tym mądrości czyż nie? Proza Horacego, a raczej myśl owego autora posłużyła duńskiej formacji Pretty Maids jako motyw przewodni na płycie z roku 2000. Ów album nosi tytuł „Carpe Diem”. Zespół w roku 2000 opuścił Dominic Gale' i zespół był bez klawiszowca. Na albumie jako sesyjny muzyk wystąpił sam Alan Owen. I moim skromnym zdaniem ten album jest kolejnym bardzo dobrym album, tuż zaraz za „Spooked” tutaj zespół stara się grać bardziej równiej, bardziej dynamiczniej czy melodyjniej i album pod tym względem ma więcej do zaoferowania niż poprzednik. Na Carpe Diem zespól serwuje praktycznie tą samą muzykę co zawsze, aczkolwiek tutaj jakby są próby grania ciężej, nieco nowocześniej, ale wszystko odegrane w ramach starych sprawdzonych patentów, szybki, melodyjny heavy metal z hard rockowym feelingiem, gdzie duży nacisk kładzie się na łatwo wpadające w ucho refreny, melodie i partie gitarowe. Fanom „Spooked” i dwóch pierwszych albumów mogą zacierać rączki, bo tym materiałem Pretty Maids wspiął się na wyżyny, może jeszcze nie są to góry jak na Red Hot and heavy czy Spooked, ale kierunek i styl jaki prezentują na tym albumie, musi się podobać.

Pretty Maids w jednej rzeczy przypominają mi Iron maiden, oba zespoły stawiają na wstępie zawsze killer, będący jednym z najlepszych utworów w historii. Tym razem Pretty Maids zaczyna z marszu, bez rozgrzewki w postaci intra. Z jednej strony szkoda, a z drugiej nie ma co narzekać, bo „Violent Tribe” to killer w czystej postaci. Kawałek jest ciężki i to chyba nawet cięższy niż te z porpzednika. Tutaj właśnie zespół prezentuje próba grania nieco nowocześniej, ale wszystko zostaje w rodzinie, bo nie ma kombinowania, dalej jest ten sam styl,struktura, a więc ostra partia gitarowa Hammera, który wygrywa naprawdę melodyjne partie gitarowe. Do tego wszystkiego mamy ostry wokal Atkinsa i hard rockowe klawisze Owena, które nadają więcej przestrzeni i melodyjności. Utwór jest przebojowy i łatwo w pada w ucho. Ciekawym utworem jest tytułowy „Carpe Diem” gdzie mamy taki hard rockowy riff, który bardzo fajnie buja. Ale nie martwcie się, jest ciężar, melodyjność i szczypta heavy metalu. Co porywa oprócz partii gitarowej, to pięknie wyśpiewany przez Roniego refren. No i to była zawsze taka ukryta broń tego zespołu i taki sposób na urozmaicenie materiału, nie wpływając na poziom danej kompozycji. Pod względem mroku i ciężaru „Tortured Spirit” zajmuje wysoką pozycją na albumie. Kawałek potrafi tym ciężarem zauroczyć, ale jedno trzeba przyznać. Refren jest tutaj z najwyższej półki. No i Owen też przyczynia się do wytworzenia znakomitego, futurystycznego klimatu. Luzacką kompozycją na albumie jest „Wouldn't Miss You „ i co tu dużo pisać, hard rockowy przebój, który mógłby podbijać radia. Spytacie czemu? Ma taki romantyczny, słodki i nieco irytujący refren, łatwo wpadające w ucho klawisze i skoczne tempo. Jednak to nie ten utwór posłużył do promocji, nie ten utwór rozkruszył serca słuchaczy. Zrobił to kolejny utwór, który się zwie „Clay”. Zespół wciąż ma to coś przy robieniu ballad i to wciąż jest ich mocnym atutem. W tym przypadku muszę po raz kolejny napisać, świetna ballada którą zaliczam do tych najlepszych a trochę ich jest. Słychać tutaj sporo wpływu Aor. To co mi się poda w utworze to jego swoboda, chwytliwy riff wygrywany przez akustyczną gitarę , a także ten niebiański refren, coś pięknego. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Poisened Pleasures”. Znów mamy dynamiczną partię gitarową, znów sporo melodyjności i sporo ciekawych melodii. Choć nie ma w tym nic specjalnego, choć nie niszczącego riffu, ani prze genialnego refrenu to i tak fajnie się tego słucha i to bez ziewania i wyczekiwania końca. Ciekawą kompozycją jest „Until it Dies” i to pod tym względem, że kawałek ma jakby 3 oblicza, raz jest balladowo, raz jest posępnie, a raz nieco szybciej. Utwór brzmi bardziej nowocześniej, nieco bardziej pokręcono. Jednym może przypaść do gustu, a innym po prostu zbrzydnąć po czasie tak jak mi. Kawałek dobry, ale szybko się o nim zapomina. Imprezę nie co psuje rockowy „The unwritten pages” gdzie niby jest wszystko, ale nic z tego wynika. Kawałek po prostu grzeszy rzemiosłem i brakiem pomysłu na jego wydźwięk. Kolejną balladą jest „For Once In Your Life” na innym poziomie i w innym stylu niż Clay. Jest skoczniej i bardziej luzacko i chyba przez to kawałek jakoś mniej mnie zachwyca. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest „They're all alike” i to jest prawdziwa petarda z pędząca sekcją rytmiczną i z ostrym riffem na czele i trzeba przyznać, że nie brakuje tutaj chwytliwych melodii. Poziom albumu zaniża też taki wolny rockowy kawałek jak „Time Awaits For No One” i też więcej smętów niż konkretnego grania. Znów słuchacz się nudzi, a tak być nie powinno. W sumie w podobnej stylistyce jest utrzymany „Invisible Chains” i jest to kolejny rockowy kawałek, choć tym razem nieco atrakcyjniejszy, przyjemniejszy dla ucha.

Album nie jest zły, ba jest nawet dobry i ociera się o bardzo dobry poziom. Jednak zapał i zachwyt trzeba natychmiast ostudzić. Nie ma do końca równego materiału, końcówka albumu zaważyła u mnie ostatecznym wyniku tego albumu. Znów gdzieś 2-3 utwory przesądzają o całości i tego zespołu chyba się już nigdy nie wy rzecze. Album jako tako należy zaliczyć do tych bardzo dobrych jeśli chodzi o ten zespół, wyprzedza on kilka albumów, ale klasyków, ani „Spooked” nie przebija. Czego zabrakło? Pomysłów na 12 utworów, zabrakło rozegranie tego w taki sposób jak było na początku. A tak pozostaje nie dosyt, bo gdy słyszy się taki „Violent Tribe” czy „Clay” to się wie od razu, że mogło być lepiej, o wiele lepiej. Ode mnie : 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz