Nie tak łatwo odbudować
zaufanie fanów, nie tak łatwo wrócić do sławy, do
formy sprzed kilku lat, nie jest też prostym zadaniem po kilku
trudnych wydarzeniach dalej trzymać jakiś dobry poziom i wciąż
zadowalać fanów. Jednak niemieckiej formacji power metalowej
HELLOWEEN ta sztuka wyszła i to całkiem dobrze. Osiągnęli sławę
i stali się tak znaczącym zespołem jak sam IRON MAIDEN czy JUDAS
PRIEST i wyrobili sobie swoją markę dzięki latom 80, dzięki
geniuszowi Hansena, dzięki niezwykłemu wokaliście Kiske, którzy
wyznaczyli standardy power metalu na kilkanaście lat. Potem bajka
się skończyła, wewnętrzne tarcia między członkami zespołu
doprowadziły do odejście Hansena, który założył GAMMA
RAY. To był cios dla zespołu, choć jego zmiennik Roland Grapow nie
był wiele gorszym gitarzystą o czym przekonał nas nie raz,
niestety kompozytorem był już kiepskim i pod tym względem nie
wniósł dużo do zespołu. Po odejściu Hansena, HELLOWEEN
popadł w komercję i wydał dwa lżejsze, bardziej rockowe albumy.
Mogłoby się wydawać, że to koniec zespołu, że trzeba tylko
patrzeć na sukcesy Hansena w GAMMA RAY. Jednak w 1994 roku zespół
odrodził się i zaczął na nowo umacniać się w pozycji power
metalu. Za sprawą przyjście Andiego Derisa z PINK CREAM 69 marka
HELLOWEEN znów zaczęła coś znaczyć w power metalu. Okres
lat 90 był wyborny dla tej kapeli. Nagranie solidnego „Master Of
The Rings” , przebojowego „Time Of the Oath” przypominający
czasy „Keeper of The Seven Keys” czy w końcu zróżnicowanego
„Better Than Raw”. Albumy świetne i na poziomie samego zespołu.
Może nie było to 100 % tego co grali za czasów Hansena, ale
były to również przebojowe, melodyjne, energiczne płyty,
które stanowią trzon nowej ery HELLOWEEN, ery Derisa. Pewien
dział zamykał „The Dark Ride” który pokazał nieco inne
oblicze zespołu, nieco mroczniejsze i cięższe. Zespół był
już na tyle silny, że mógł sobie pozwolić na taki ruch, na
taki eksperyment. Jednak ten można by rzec świetny skład z
Rolandem Grapowem i Uli Kushem na pokładzie tez miał swój
koniec i drugi raz z zespołu odchodzą utalentowani muzycy, którzy
założyli genialny MASTERPLAN. Pozycja HELLOWEEN znów była
zagrożona. Jednak kilka lat w budowaniu nowego HELLOWEEN, budowania
od nowa tej marki dało zespołowi pewne doświadczenie i nowy album
„Rabit Don Come Easy” rozpoczął kolejny rozdział HELLOWEEN bo
o to skład zasilił Sascha Garstner. Gitarzysta, który stawia
na ciężar, na melodyjność, a nieco mniej na technikę. Może
ustępuje dwóm poprzednim wirtuozerom, ale całkiem niezły z
niego kompozytor o czym przekonał fanów na kolejnych płytach.
Marka HELLOWEEN była już tak solidna, muzycy tak pewni swoich sił,
że nawet spróbowali nagrać kontynuacje „Keeper Of the
Seven Keyes” co było fatalnym ruchem, który mógł
zaszkodzić tylko zespołowi. Choć album też nie był geniuszem i
perfekcyjny co te z lat 80, to jednak miał kilka ciekawych utworów.
I tak następne albumy „Gambling with Devil” i „7 Sinners” to
albumy, gdzie zespół postanowił postawić na cięższy
wydźwięk połączony z melodyjnością. Ten ostatni to jak dla mnie
dopieszczony album, gdzie jest masa przebojów, gdzie jest
metalowy hymn „Are you Metal”, miła dla ucha ballada i wiele
ostrych petard jak „Who Is Mr. Madman” czy „Long Live The
King”. Nagrywając tak świetny album, oczywiste było że
oczekiwania względem następcy było ogromne. Zespół nie
chce opuścił klimatów piekła i grzeszników i
najwidoczniej spodobał im się taki wizerunek, taka oprawa. Nowy
album został zatytułowany „Straight Out Of hell” i jest to
mocny i intrygujący tytuł. Jeśli ktoś liczy na „the Dark Ride”
ten może się przeliczyć, choć ciężaru tutaj nie brakuje. Jednak
nowy, wobec którego było tyle szumu medialnego, tu
prezentowane wywiady, opisywanie poszczególnych utworów
przez muzyków, czy też w końcu ep „Burning Sun” bardziej
stylem przypomina dwa ostatnie albumy, a najbardziej „Gambling With
The Devil” może przez fakt, że ten album jest bardzo
zróżnicowany. Ostatni tak zróżnicowany album
HELLOWEEN to chyba był „Better Than Raw”. „Straigh Out Of
Hell” to album nieco inny, a jednak dalej utrzymany w stylu
HELLOWEEN, gdzie jest dynamika, melodyjność, przebojowość,
chwytliwe refreny, gdzie roi się od energicznych solówek. Tak
to jest jak ma się wyrobioną markę, kiedy się odzyskało zaufanie
fanów i można pozwolić sobie na swego rodzaju kombinowanie,
urozmaicanie repertuaru. Jednak czy urozmaicenie i kombinowanie było
trafionym pomysłem? Czy tego właśnie oczekiwano od nich?
Co jest dużym plusem
albumu to z pewnością oprawa graficzna. Dawno nie było dyń i
tutaj spodobała mi się pomysł Hauslera. Może jest to kalka singla
„The Trooper” IRON MAIDEN, ale to jakoś nie przeszkadza. Ciekawe
jakby ta okładka wyglądała, jakby by była narysowana ręcznie?
Zapewne lepiej. Kto zna poprzednie albumy ten nie powinien być
zdziwiony mocnym, dość ciężkim brzmieniem. To już standard płyt,
od kiedy producentem jest Charlie Bauerfriend. To jaką formę
muzycy mają nie trzeba raczej opisywać, bo każdy zna ich
możliwości i jeśli chodzi o poziom ich poszczególnych
partii to można śmiało stwierdzić, że HELLOWEEN trzyma wciąż
wysoki poziom. Jednak nie to jest problemem tego wydawnictwa, lecz
owe urozmaicenie materiału, próba wplecenia czegoś innego do
stylu HELLOWEEN, zaprezentowania czegoś może świeżego, czy może
też żeby zaskoczyć fanów. Nie wiem, jaki był cel, tak czy
siak „Straigh Out of Hell” to album urozmaicony pod względem
kompozycji i znajdziemy tutaj szybkie utwory, takie w starym stylu,
gdzie słychać gitarę prowadzącą Weiketha, a także nieco
wolniejsze, bardziej komercyjne, rockowe utwory, gdzie słychać
pewne zacięcie PINK CREAM 69 i niestety obok świetnych petard,
killerów pojawiają się na albumie słabsze kawałki, które
psują cały efekt i sprawiają że ocena musi być ostatecznie
zaniżona.
Skupmy się na 13
utworach, które budują nowy album. Krążek otwiera
najdłuższy kawałek, który był znany fanom jeszcze przed
premierą albumu. „Nabatea” znany jeszcze z singla czy
klipu rozpoczyna album i ostatni taki chwyt zespół
wykorzystał na „Kepper Of The Seven Keys – the Legacy” gdzie
najdłuższy utwór otwierał album. Jest to kompozycja o tyle
ciekawa, bo bardzo energiczna, pełna ciekawych zwrotów,
zwolnień, przyspieszeń i nie mogę wyzbyć się skojarzeń z
starymi strażnikami. Przede wszystkim jest ta odpowiednia szybkość
power metalowa, energiczny i chwytliwy motyw, a do tego ciekawie
zaaranżowany refren, który potrafi przyprawić o dreszcze. Do
tego dochodzi praca gitar, solówki i fragment, gdzie jest
„Children....” strasznie zalatuje pod „Disease...” z utworu
„Keeper Of the seven Keys”. Znakomity utwór, który
można wpisać do grona tych najlepszych, który zwiastuje
super, power metalową płytę w starym stylu, jednak dalej jest
kilka zaskoczeń. Euforia i bardzo pozytywne zaskoczenie przeżyłem
słysząc riffy, motyw z „World Of war”, gdzie znów
jest power metal na pełnych obrotach. Jest ta melodyjność
charakterystyczna dla HELLOWEEN, ta gitara prowadząca Weiketha i ta
szybkość. Przypominają się najlepsze czasy HELLOWEEN, do tego
jest ciężar i mrok w zwrotkach, który oczywiście nasuwa
płytę „The dark Ride” . Kolejna petarda i znakomity utwór
i gdyby całym album był jak te dwa kawałki, to za pewne mielibyśmy
jeden z najlepszych albumów z Derisem na wokalu, niestety tak
nie jest. „Live Now” to
zupełnie inna kompozycja, bardziej komercyjna, bardziej rockowa jak
dla mnie. I choć pojawia się w niej kilka ciekawych melodii, to
jednak nie zachwyca tak jak dwa poprzednie kawałki i został jej
potencjał zmarnowany. Kolejną mocną kompozycją, taką w starym
power metalowym stylu, nasuwającym najlepsze utwory HELLOWEEN jest
„Far From The stars”.
Znów tutaj mamy do czynienia z szybkim, melodyjnym riffem i z
dużą rytmicznością, która daje o sobie znać podczas
zwrotek. Zaś refren i solówki to taki standard HELLOWEEN i
tak o to mamy kolejny killer na płycie, który może spokojnie
zasilać setlistę koncertową. Do grona wielkich przebojów
tej kapeli przeszedł „Burning Sun”
od kiedy go zespół ukazał na mini albumie. Tutaj słychać
sporo patentów z „Better Than Raw” to wprowadzenie, tą
zadziorność i to urozmaicenie utworu, zresztą konstrukcja i
wydźwięk utworu też kojarzą się z tamtym albumem. Micheal
Weikath stworzył kolejny wielki hicior HELLOWEEN, który
przede wszystkim charakteryzuje się chwytliwym i takim podniosłym
refren no i solówkami rozegranymi w starym stylu, czego gdzieś
ostatnio brakowało mi na płytach HELLOWEEN. Ciekawa melodia w
„Waiting For Thunder”
czy też chwytliwy refren nie ratują tego kawałka, bo za dużo
tutaj hard rocka i takiego odejście w nieco innym kierunku. Utwór
może i chwytliwy, ale nie udało się stworzyć klasyka w stylu „If
I Could Fly”. Na ostatnim albumie ballada „The Smile Of The Sun”
była wyrazista i taka dość zapadająca w pamięci, czego nie można
powiedzieć o nijakiej balladzie „Hold Me In Your Arms”,
która jest z pewnością
najgorszą w historii zespołu. Również nie wiem jak
potraktować parodię „We will rock you” QUEEN czyli „Wanna
Be God”, który nie
jest ani heavy metalową kompozycją ani też power metalową, ot co
rockowy kawałek, który bardziej irytuje niż zachwyca. Też
nie zadowala mnie w 100 % „Asshole”
choć tutaj muszę pochwalić zespół za ciekawy refren i
fajną melodyjność, jednak ten utwór jakoś mi tutaj nie
pasuje i za dużo tutaj kombinowania jak dla mnie. Bardziej mi
odpowiada stylistka power metalowa w przypadku zespołu, aniżeli
hard rockowa. Jednak nawet w power metalowej formule pojawiają się
nie dociągnięcia i takie słychać w „Years”
gdzie brakuje jakiegoś zapadającego motywu i dużo nie potrzebnego
silenia się w kierunku cięższego grania, również tylko
dobry jest „Make Fire Catch The Fly”
który stylistycznie gdzieś przypomina mi „Rabit Don't Come
Easy”. Ogólnie kawałek energiczny i taki melodyjny,
aczkolwiek zmieniłbym nieco główny motyw, jednak nie jest to
jakiś tragiczny utwór. Też melodyjny i dość ciężki jest
„Church Breaks Down”,
który wg mnie jest za bardzo przekombinowany, gdzie pojawiają
się fajne motywy jak i te ciężko strawne, które męczą na
dłuższą metę. Znów jest dynamika i chwytliwy refren, lecz
jest kilka niedociągnięć które rzucają się w obrębie
zwrotek. No i na koniec chciałbym wspomnieć o kawałku, który
też przypomina czasy Hansena, czy też poniekąd „Master Of The
Rings” , o utworze który ma power metalowy riff, który
jest taki typowy dla tego zespołu, refren który przypomni wam
najlepsze kawałki tego zespołu i szkoda, że „Straight
Out Of hell” to jeden z 6
przebłysków tej płyty. Power metalowe kompozycje są wyborne
i nie wiem czy nie biją większość tego co ostatnio tworzyli,
nasuwają się najlepsze płyty typu „Keeper...” czy „Time
...”, jednakże, album został nie potrzebnie urozmaicony bardziej
nie przemyślanymi, hard rockowymi kawałkami, co sprawiło że album
nie jest równy i nie jest taki zajebisty jaki mógł
być.
Szkoda,
że zespół nie postawił na 100% power metalu, szkoda że nie
ma więcej utworów jak tytułowy, czy te singlowe, bo
mielibyśmy z naprawdę znakomitym albumem, na miarę tych
najlepszych. Niestety płyta została wypchana nieco słabszymi,
mniej wyrazistymi kawałkami typu „Wanna be God”, które
nie wnoszą niczego do albumu jak dla mnie. Spore oczekiwania wobec
albumu miałem i gdzieś czuje lekkie rozczarowanie. Zwłaszcza, że
promujące płytę kawałki prezentują się znakomicie. Jednak
HELLOWEEN to marka, to zespół który odzyskał zaufanie
fanów, który znów jest w formie i może pozwolić
sobie na pewne urozmaicenie, spróbowania czegoś innego i to
jest też plus, że można posłuchać tribute to QUEEN wg HELLOWEEN.
Płyta solidna, energiczna, melodyjna i w stylu HELLOWEEN, lecz
bardziej urozmaicona i momentami zbyt przekombinowana, ale wciąż
godna uwagi i jest to udany album, który warto posłuchać i
wyrobić własne zdanie.
Ocena:
7.5/10
Mam nadzieję, żeta płyta jako prezent sprawi CI radość;) Kocham Cie
OdpowiedzUsuńNie jest lepsza od Grzeszników,ale warta słuchania.
OdpowiedzUsuńOd czasów The Legacy niczego od zespoóu nie oczekuję. Grają ciągle to samo (choć Gambling with the Devil auważam za najlepszą płytę z Derisem) i kupuję kolejną płytę machinalnie jako fan tego zespołu, ale raczej z zamiarem -posłuchać i postawić na półkę. W przypadku Straight Out of Hell okazało się że zespół nieco zmienił stylistykę. Myślałem że będzie to kolejny, raczej słaby 7 sinners, a tu niespodzianka. Plyta jak dla mnie brzmi rockowo, jak taki mocniejszy Scorpions (nawet Deris od czasu do czasu zarzuca manierą Klausa Meine, no. w Waiting for the Thunder gdyby nie jego niskie śpiewanie to refren brzmi jak Meine). Ogólnie bardzo pozytywna, optymistyczna rocjowo-metalowa płyta. Nie zgadzam się z recenzentem. Po co ciągłe to same ciupanie na każdej płycie, Teraz przyszło coś nieco nowego.
OdpowiedzUsuńNieco zmienił stylistykę? Bo pojawiło się kilka rockowych kawałków? Już wcześniej takowe się pojawiały: IME, Mrs God, że nie wspomnę o albumie "Better than raw" czy z Kiske "Chameleon" czy "Pink...". Nie nazwał bym tego zmiany stylistyki. 7 Sinners nie miał takowych, chyba że wliczy w to balladę:P Mimo rockowych kawałków, jest tutaj dużo starego HELLOWEEN, więc nie nazwał był to wielkiej rewolucji. Waiting For Thunder jak dla mnie marna podróba If I Could Fly. A to że płyta jest optymistyczna rockowo metalowa to się zgodzę. Coś nowego? hmm to zdanie bardziej pasuje mi do Unarmed:P Tam faktycznie pokazali że można inaczej zagrać, ale czy to było takie super? Kwestia gustu. Nowy album jest urozmaicony i to jest jego atrakcją, że zadowoli każdego w jakiś sposób. Są rockowe kawałki, ballada, metalowe a także power metalowe w starym stylu, dla każdego coś się znajdzie. Pozdrawiam:D
Usuń