W jednym aspekcie Iron Maiden i Judas Priest są tacy sami, oba zespoły pod koniec lat 80 wydali albumy, które różniły się od swoich poprzedników. Albumy w których główną rolę grały...syntezatory. Spytacie dlaczego? Powód podobny. Oskarżenie zespołu przez słuchaczy, że zespół zjada własny ogon i że od Piece of mind niczego wartościowego nie nagrali. Po „Poverslave” ruszył w jedna swoich największych tras, która objęła rejony całego świata. Zespół był wyczerpany, zwłaszcza Bruce Dickinson, który rozważał nawet odejście, jednak o dziwo, zespół 2 lata od „Poverslave” wydaje w roku 1986 swój szósty album studyjny. Tytuł krążka to „Somewhere in Time” Za okładkę znów odpowiedzialny jest Riggs. Tym razem stworzył coś w klimatach s-f, z reszta sam tytuł nam to podpowiada. Na okładce mamy Eddiego w postaci cyborga albo coś w tym stylu. Znów bardzo dobra okładka tego zespołu. Album jest przełomowy dla zespołu, bo po raz pierwszy użyto syntezatory. Ale czy pomogły one uciszyć złe komentarze, czy pozwoli osiągnąć perfekcję, której nieco brakowało poverslave? Można śmiało odpowiedzieć, że tak. Znów zespół znalazł się na ustach wszystkich metalmaniaków.
Wszystko zaczyna się od prawie tytułowego „Caught somewhere in Time” który jest jednym z najlepszych otwieraczy tego zespołu. Często nie doceniany przez fanów, jak i przez sam zespół, który w ogóle go nie gra. Zresztą z tej płyty wiecznie grane są 2 utwory. Podoba mi się wejście, gdzie syntezatory dają o sobie znać. Początek to melodia, która utrzymana jest w średnim tempie, ale potem niesamowicie przyspiesza Harris i spółka. Utwór jest niesamowicie dynamiczny i niezwykle energiczny. Utwór autorstwa Harrisa, co zresztą słychać. Bardziej jest znany singlowy „Wasted years” do którego nakręcono taki nieco wspominkowy klip. Warto podkreślić, że utwór w całości jest stworzony od początku do końca przez Adrian Smitha. Słychać tutaj jego progresywność oraz hard rockowe wyczucie, co później będzie kontynuował we swoim solowym projekcie. Utwór jest melodyjny i prowadzony przez niezwykły riff. Cięższym utworem i również w całości skomponowanym przez Smitha jest „Sea Of Madness” tutaj słychać nieco progresywności. Kawałek jest porywający, choćby za sprawą chwytliwego refrenu. Bardzo fajnie wypada tez zwolnienie tempa w środku utworu. Takim drugim często granym utworem na koncertach z tego albumu jest „Heaven cant' wait”, który został skomponowany przez Harrisa. Utwór do krótkich nie należy bo licz coś ponad 6 minut, a takich czasów tu jest sporo. Utwór jest szybki, skoczny, choć dla mnie nieco słodki. Refren jak to refren mógł być lepszy. Utwór na pewno ratuje zmiana motywu w połowie i wyśpiewywane „łoo łoo”, gdzie na koncertach śpiewają fani w puszczeni na scenę. Genialną kompozycją Harrisa jest też „The loneliness of long distance Runner” też do krótkich nie należy go zaliczać. Znów zaczyna się melodyjnie, aczkolwiek bardzo spokojnie, potem mamy znów bardzo szybko i słychać tu momentami taki nieco power metal. Tutaj po raz kolejny Bruce pokazuje jak świetnym wokalistą jest. Jak dla mnie tutaj, na tym album rozegrał swoje najlepsze wokale. Wyciąga każdą kwestię znakomicie, jak choćby ten prosty, ale dobrze dopasowany do jego wokalu refrenu. Znów można się delektować solówkami, które są bardzo dobrze rozegrane pod każdym względem, zwłaszcza tym technicznym. Jak dla mnie solówki lepsze niż na takim Poverslave czy też The Number Of The beast. Również i w tym utworze jest kilka zmian temp i słychać tutaj w solówkach inspirację Kai Hansena na album Land Of the Free 2.
Drugim singlem z tego albumu jest „Stranger in a strange Land”. I jest to również bardzo niedoceniany kawałek, pomimo że troszkę nie typowy jak na IM. Słychać znów tutaj upust geniuszu Adriana. Tak utwór w całości znów przez niego skomponowany. Kawałek ma świetny klimat i spore zróżnicowane w tempie i w melodiach. Najbardziej niszczy owy riff, ciężki, ale bardzo porywający i pomimo że singlowy jest to kawałek, to też rzadko grany,a szkoda bo jest to mocna rzecz. Jak to jest na każdym albumie, zawsze 3 grosze dorzuci od siebie drugi gitarzysta Dave Murray – tutaj utwór skomponowany przez niego przy pomocy Harrisa jest „De ja Vu” i znów mamy bardzo energiczny kawałek, który nieco się może ocierać o power metal. Jeśli miałby zrobić top 5 utworów skomponowanych przez Dave'a ten utwór byłby bodajże na 2 lub 3 miejscu. Tworzy mało, ale robi to sposób perfekcyjny, bo idzie nie na ilość tylko na jakość. Tak jak pisałem wcześniej jest szybko, jest melodyjnie i mamy nowe lepsze IM. Na koniec uznana przez fanów za jedna z tych najlepszych z tego albumu - „Alexander The great” jak to bywało do tej pory tak i teraz znów Harris jest odpowiedzialny za najdłuższy kawałek na tym albumie. Jak widać, tytuł zdradza o czym będzie i jest to bardzo epicki utwór, który ma nie tylko fajne melodie, ale bardzo fajnie rozegrane partie wokalne podczas zwrotek, to wszystko jest takie porywające, no i to bujające tempo, które jest prowadzone przez główny riff, coś pięknego. No i żeby było 100% satysfakcji mamy znakomity refren, który pozostaje w głowie na całe życie.
Zmiany są i to na lepsze, nie ma zjadania ogona, nie ma mowy o własnym kopiowaniu. Zespół wziął do serca złe komentarze i nagrał album inny od poprzednich, ale poziomem nie ustępujący. Jest świeżość i są przeboje. To świadczy o potędze tego zespołu. Jest to album znaczący zarówno dla zespołu jak i całego gatunku Heavy Metalowego. Up The Irons? Jasne i nota nie inna w przypadku tego albumu niż 10/10 jeden z największych dokonań tego zespołu, które gorąco polecam, tym którzy nie znają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz