Najgorsze dla muzyka jest moment, kiedy wraz z wydaniem drugiego albumu jest osiągnięty bardzo wysoki poziom, nie raz tak wysoki, że wraz z kolejnymi albumami, często jest się oskarżanym o brak pomysłów, że to poprzedni album był genialny, a następca jest tylko popłuczynami. Cóż taka historia przytrafiła się Kingowi Diamondowi, który wraz z nagraniem swojego drugiego albumu przeszedł samego siebie, bo „Abigail” okrzyknięto jego najlepszym dziełem, a kolejne były komentowane jako marne kopie. Ach ci wszystko wiedzący recenzenci. Kolejny album w karierze solowej Kinga to album „Them” który został wydany w lipcu 1988 roku i trzeba przyznać, miał nie lada zadanie, bo miał dorównać genialnemu „Abigail”. Produkcją albumu zajął Diamond i Falcao. Udział w produkcji mieli także La Rocque i Dee. Autorem okładki znów jest Thomas Holm, który potrafi narysować klimatyczną okładkę, która budzi przerażenie. Tym razem okładka przedstawia stary dom, stojący na wzgórzu i oświetlony blaskiem księżyca, no i do tego to zapalone światło na wieży nom niesamowicie straszne to jest, zwłaszcza gdy się to połączy z historią, która jest tu tak ważna jak cała warstwa instrumentalna. Czego dotyczy historia? Jest to fikcyjna historia, który dotyczy dzieciństwa Kinga, w której udział biorą jego siostra Missy, jego mama oraz... upiorna babcia, która daje się każdemu we znaki, ale to nie wszystko. Owa babcia tak naprawdę przyjeżdża do domu Kinga, po tym jak została wypuszczona z zakładu psychiatrycznego. I najlepsza część tej historii, że ów babcia zamiast piec babeczki, za pomocą niewidzialnych przyjaciół robi herbatę...z krwi. Historia upiorna i nieco może przypominać dzieła Stephena Kinga, czy Lovecrafta. Nie tylko historia imponuje, bo także pod względem technicznym i zawartości tez jest imponująco. Mamy tutaj bardzo przestrzenne brzmienie, no i bardzo wyraziste są partie wokalne i gitarowe. Tutaj wokal Kinga znów jest genialny, który piszczy, śpiewa falsetem, a także potrafi także mrocznie śpiewać.
Jeśli chodzi właśnie o skład, to ten album został zarejestrowany w nieco zmienionym składzie. Po odejściu basisty Timmiego Hansen znanego z Mercyful fate i gitarzysty Michael Denner ich miejsce zajęli Hal Patino i Pete Blakk. Słcyhać ten powiew świeżości i dynamiczność, jego wnieśli ze sobą owi muzycy, przez co płyta zadowoli zarówno fanów Kinga Diamonda jak i Mercyful Fate.
Intro to coś co King potrafi robić, a „Out From The asylum” bije nie jeden horror. Niesamowity klimat, przerażający tekst, niesamowite aktorstwo, zwłaszcza Kinga, tutaj powala swoim wokalem, wskażcie mi innego takiego wszechstronnego wokalistę. Niezła melodia, taka w stylu Koszmaru z ulicy wiązów. No i rozpoczyna się mocnym wejściem w postaci „Welcome home” pierwszy singiel z tego albumu, do którego tez nakręcono znakomity klip, którego oczywiście polecam, bo takich klipów już dzisiaj nikt nie robi. Nie dziwię się że King wybrał ten klip, żeby promował ten album. To jest jeden z jego najlepszych utworów ever. Niesamowita atmosfera, wciągający tekst, porywające partie gitarowe no i sam King. Utwór jest naprawdę porywający i trzeba także pochwalić, że zmiany personalne nie pogorszyły stylu grania i poziomu. Tutaj jest bardzo dynamicznie, i bardzo energicznie. Również ważnym utworem jest „Invisible Guests” , który często jest grany na koncercie. Też charakteryzuje się dużą dawką dynamiki i melodyjności. Ten utwór zaliczyć należy do petard tego albumu. Znów tutaj gitarzyści dają się poznać z jak najlepszej strony. Wygrywają dźwięki nie gorszy od duetu z Iron Maiden. Drugim singlem z tego albumu jest „Tea” też utwór bardzo oryginalny. Zaczyna się od spokojnej i bardzo chwytliwej melodii, potem jest ciężko i bardzo porywczo. Natomiast główny motyw wraca wraz z refrenem, który zachwyca prostotą i chwytliwością, znów King daje upust swojemu niesamowitemu głosowi. Mocnym punktem albumu jest „Mother's Getting Weaker” znów bardzo dobrze zagrany utwór. Gdzie jest sporo ciekawych melodyjnych partii gitarowych. Nieco może słabszy refren, ale to co wyprawia King, jest warte wybaczenia mu tego refrenu. Tak i znów niesamowita partia solowa, ten element na tym albumie nie zawodzi. Nie mogło też zabraknąć utworu ciężkiego i utrzymanego w wolnym tempie, a taki właśnie jest „Bey,bey miss” ale trzeba tutaj przede wszystkim zwrócić uwagę na wyczyny gitarzystów, zwłaszcza te podczas zwrotek. I trzeba przyznać, ze druga połowa albumu może wydawać się nieco słabsza od pierwszej części. Aczkolwiek o słabych kompozycjach nie ma mowy. Taki właśnie nieco mało wyrazisty jest „Broken Spell” niby jest ciężko, niby są melodie, niby wszystko jest ok, ale brak wybijającego się refrenu czy tez charakterystycznego riffu. Ot co dobry kawałek. Lepiej wypada taki „The accusation chair” gdzie jest przeplatanie motywów, jest pomysłowe śpiewanie zwrotek. No i jest łatwo w padający w ucho riff. Klimat tutaj też w połowie utworu rozwala, gdzie znów wygrywana jest melodyjka z dreszczem. No i żeby był 100% zachwyt, to też zadbano o znakomite pojedynki gitarzystów na solówki. Tytułowy 'Them” zbyt wiele nie wnosi, tylko tyle, ze dodaje tego dreszczyku i niesamowitego klimatu. „Twilight Symphony” jest to kolejna bardzo dobra kompozycja, która ma do zaoferowania nie banalne partie gitarowe no i ciężar. Najbardziej podoba mi się refren i wyśpiewanie przez Kinga „aaah,ahhhh” a w tym jest akurat mistrzem. No to na koniec mamy „Coming Home” i jest to takie zakończenie historii, utwór jest zrobiony na wzór intra, i trzeba przyznać, da się podskoczyć przy nim. W taki sposób kończy się album w wersji podstawowej sporządzanej z myślą o wersji winylowej. Jednakże wraz wejściem płyt kompaktowych i ich rozpowszechnieniem też w momencie kiedy wchodziła owa technologia, muzycy żeby zachęcić fanów do zakupienia cd i odtwarzacza, często wrzucali coś dla zachęty, to ,coś jak bonusy dla Japończyków. Również i Kinga to nie ominęło. Wrzucił on bowiem na cd jeden może mało znaczący utwór, ale do historii i klimatu idealnie pasuje, mowa o utworze zwanym „Phone Call”. Jak wskazuje owa nazwa utworu, jest to rozmowa telefoniczna Kinga z nieżyjącą babcią i przyznaję, że efekt końcowy jest przerażający. Jeden chyba z tych bardziej przerażających kawałków zrobionych przez Kinga. I dla mnie jest to utwór który należy do tego albumu i stanowi zresztą integralną całość.
„Them” to naprawdę znakomity album, pomimo presji i poziomu jaki postawił „Abigail”. Jest tutaj niesamowity klimat, może nawet lepszy niż na poprzednim albumie. Same kompozycje się też bronią, a nie które z nich przeszły do kanonu Kinga Diamonda. Album sprzedał się w ponad dwu tysięcznym nakładzie w USA, w Europie też było nie najgorzej, jeśli weźmiemy pod uwagę wzrost popularności muzyki popowej czy też dancowej. Przeze mnie i przez większość ten oto album jest jednym z najlepszych dzieł Kinga, który ustawiam zaraz za „The Eye” i „Abigail”. Nota: 9,5/10 w sumie można by dać 10, ale parę momentów zmusza mnie, żeby nieco obniżyć, aczkolwiek i tak jest to mistrzowski krążek. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz