sobota, 18 czerwca 2011

HEAVEN AND HELL- The devil you know (2009)


W dość nie dalekiej przeszłości, bo w roku 2006 narodził się projekt Heaven And Hell, choć dzisiaj można to przedsięwzięcie postrzegać jako pełno metrażowy zespół. Kto go założył, kto w nim jest i skąd taki tytuł zespołu? O tym się do wiecie w dalszej części artykułu.
Projekt ten został stworzony przez gitarzystę Toniego Iommiego oraz basistę Geezera Butlera, a także Ronniego James Dio i Vinniego Appice, który zastąpił Billa Warda.. Jak sami widzicie jest to skład praktycznie znany nam z innego słynnego zespołu, a mianowicie BLACK SABBATH.
To właśnie w tej kapeli mogliśmy wcześniej usłyszeć owych muzyków, którzy grali na takich albumach jak Mob Rules, Dehumanizer, czy też Heaven And Hell. I właśnie nazwa zespołu wzięła się od tytułu albumu Black Sabbath z 1980 – Heaven And Hell. Pewnie się zastanawiacie, po co ten cały cyrk, skoro mieli Black Sabbath? No właśnie wszystko się zaczęło od składanki Dio Years, która została wydana pod szyldem Black Sabbath i właśnie dla tego krążka nagrano 3 nowe kawałki i wtedy uroił się taki dziwny pomysł, żeby koncertować właśnie jako Heaven And Hell, grając utwory z okresu Dio w Black Sabbath. Nikt nie myślał, że kiedyś wydarzą album, bo są to muzycy zasłużeni dla metalu, grają już ponad... 40 lat, więc niczego nie musieli udowadniać. Jednak miłość do muzyki i chęć do grania oraz tworzenia i co najważniejsze dobra atmosfera między muzykami przezwyciężyła i przyczyniła się do stworzenia debiutanckiego albumu Heaven And Hell. W tym jednak szczególnym przypadku słowo „ debiut „ jest bardzo nie na miejscu, bo nie mamy do czynienia z nastolatkami, którzy nie potrafią nagrać nic sensownego. Oj nie, tym razem trafili się nam prawdziwi weterani metalu, prawdziwi ojcowie tej muzyki, którzy wydeptali drogę dla wielu, bardzo wielu zespołów. Album został zatytułowany „ The Devil You Known” i widzę w tym nieco głębszy sens. Po polsku brzmi to tak : „ Diabeł, którego znacie” i rozumiem to tak: Muzycy dają nam znać wszystkim słuchaczom, fanom, że to zespół, który znają,którego kochają, muzyka, na którą czekali z uwielbieniem. Czy jednak faktycznie jest tak? Czy faktycznie album odniósł sukces?Czy starzy weterani przypomnieli o sobie?

Przypomnieć to na pewno przypomnieli, bo ostatni album Black Sabbath miał miejsce w ...1995, nie wiele lepiej sprawa tyczy się solowego Dio, który też miał 5 lat przerwy od albumów, tak więc panowie na pewno osobie przypomnieli, ale czy jednak coś osiągli, czy rzucili na kolana?
Hmm no właśnie i tu zdania są bardzo podzielone, jedni uważają że Tak, a jedni że Nie.
Ja jednak postaram się obiektywnie spojrzeć na ten album.
Przy pierwszym kontakcie z muzyką Heaven And Hell na tym albumie, można dojść do wniosku, że album nudzi i że nie ma w tym nic ciekawego poza singlem „ Bible Black” i właściwie też to przeżyłem. I to mocne brzmienie gitar połączone mrocznym klimatem wręcz usypia.
Nie wiele tutaj też jakiejś dynamiki, brak szybszych utworów, postawiono wszystko na jedną kartę, postawiono na klimat oraz na doom metal. To powinien każdy dostrzec w tym albumie.
Co też rzuca się na początku, że nie jest to jakiś rewolucyjny album, nie ma tutaj jakiś większych eksperymentów, a kontynuacja Dehumanizer jest słyszalna i to bardzo.
Tak, pierwszy odsłuch jest niezbyt przyjemny zarówno dla fanów jak i dla tych co nie siedzą zbytnio w klimatach doom metalowych. Jednak powiem wam jedno, ten album ukazuje swoje piękno przy kolejnych odsłuchach. Wtedy właśnie można ogarnąć ten ambitny materiał, wtedy można poczuć ta magię i niezwykły klimat. Doświadczenie muzyków i ich talent jest tutaj gwarancją, że otrzymamy co najmniej bardzo dobry album i tak też jest tym razem.
Ci którzy, zarzucają Ronniemu, że męczy swoim wokalem, niech wezmą pod uwagę jego wiek oraz styl tego albumu!
Jednak czego nie da się wyzbyć nawet po kilku przesłuchaniach to brak przebojów. Fakt jest kilka, które nadaje się na ten tytuł, ale jednak żaden nie zasługuje w pełni, no może jedynie „Bible Black”.
Skoro jesteśmy przy kompozycjach, to od razu wspomnę że na album trafiło dość typowo, bo 10 kawałków utrzymanych na podobnym poziomie.
Muszę przyznać pierwszy raz usłyszałem taki otwieracz, jak na albumie. „Atom & Evil” przekonał mnie, że nie zawsze musi być energiczny utwór, że można zacząć krążek posępnie, wręcz przygnębiająco.
Taki panuje klimat na tym albumie, ale w przypadku Black Sabbath też zawsze przewijała się taka mroczna atmosfera. Co mnie ujęło w tym utworze to oczywiście bardzo ambitny i co ciekawe wpadający w ucho riff. No Tony jest znany z niesamowitej gry i tym razem też jest podobnie.
Dio zaś śpiewa kolei każdy wers tak jakby to była formalność i pomimo swoich lat, wciąż ma potężny głos! Na uwagę zasługuje kolejna taka perełka z tego albumu, a mianowicie „Fear”, który tez ma coś z otwieracza, ale jednak cechuje go bardziej energiczna partia gitarowa no i ten dudniący bas Butlera bezcenny. Co ciekawe choć refren nie należy do jakiś tam bajecznie chwytliwych to jednak zrobił na mnie wrażenie i tak trzymać. Najlepszy kąsek to oczywiście numer 3 czyli singlowy „Bible Black” i nie wiem czemu, ale ten kawałek jakby najbardziej się wyróżniał i to momentami do tego stopnia jakby tutaj nie pasował. Pierwsze skojarzenia to choćby z takami perłami jak „The Sign Of The Sountern Cross” czy też „Children Of The Sea”. Owe skojarzenia nie są bezpodstawne. Dlatego, że podobnie jak tamte utwory zaczyna się spokojnie, partią akustyczną, a Dio śpiewa bardzo emocjonalnie. A dalej to już prawdziwa moc, którą zawdzięczamy niesamowitej dynamice oraz przebojowości. Jest i chwytliwość, którą można uświadczyć podczas refrenu no i jest też dzikość, którą przejawia się w partiach gitarowych. Prawdziwy majstersztyk, pomimo tego, że daleko mu starych hitów tego pokroju. Uważam, że „ Double The Pain” też dobrze się prezentuje jeśli chodzi o ten krążek. Zaczyna się dość ciekawie, bo od pulsującego basu Butlera. I znów pomimo ciężaru i wolnego tempa mamy znów bardzo udany utwór. A jego podstawowym atutem jest oczywiście chwytliwy refren, który zaliczam do jednych z najlepszych na tym albumie.
Choć spodziewałem się, że „Rock And Roll Angel” będzie nieco szybszym utworem to jednak muzycy mnie zaskoczyli. Bowiem jest to dość spokojna kompozycja i na dodatek jakoś łagodniejsza od poprzednich. Poza tym to na wielki plus zmiana temp oraz bardzo wyróżniający się refren, który spełniłby się nawet w balladzie. Pierwsza połowa albumu przyznam się szczerze wypadłam przy najmniej bardzo dobrze. Niestety mam takie jakieś dziwne odczucie, że druga połowa jest ciut słabsza. Choć nic tego nie zapowiada, bo „The Turn Of The Sorrow” też zaliczam do bardzo dobrych utworów. Tutaj jednak warstwa instrumentalna stanowi najmocniejszy punkt, bo jednak refren nieco zawodzi, a solówki też co najmniej dobre.7 utworów utrzymanych w podobnym stylu i tempie może nieco nużyć to też bardzo pozytywnie odbieram „Eating The Canibals”, który ożywia nie tylko słuchacza, ale i cały album. Może mały nie smak, że zabrakło więcej takich utworów, ale cóż widocznie muzycy mieli inne priorytety. Oczywiście kawałek w żaden sposób nie ociera się o geniusz „Neon Nights” czy też „Turn Up The Light”, ale wstydu tez nie przynosi. Ma wszystko to co powinien mieć taki utwór, a mianowicie chwytliwy refren, dynamiczny riff i dopieszczone solówki. No i żeby nie było tak pięknie że cały czas jest dobrze, to teraz czas na najsłabszy punkt albumu,czyli „Follow The Tears”. Nic ciekawego w tym utworze, ani refren nie przyciąga, a partie gitarowe nudzą ciężarem i brakiem jakiegokolwiek pomysłu. Choć utwór jest słaby na tym albumie, to jednak uznać go za całkowite dno, tez nie potrafię. Duży minus za przeciągnięcie tego aż do 6 minut. No i szybko zespól się rehabilituje za sprawą energicznego „Nevermore” i też jest to kawałek, który wnosi sporo ożywienia do albumu.
Na sam koniec został „Braking Into Heaven” i jest to kolejny bardzo ważny utwór na tej płycie.
Choć też trwa koło 7 minut to jednak potrafi wciągnąć i zainteresować za sprawą wpadającego refrenu i dobrze przyrządzonego warsztatu muzycznego. Nie jest to może jakieś zakończenie o jakim się marzyło, ale jest na pewno mocnym punktem albumu, którego bardzo ładnie podsumował ten utwór. I zanim przejdziemy do podsumowania, trzeba też wspomnieć, że album zdobi niezwykła okładka, znana niektórym zapewne z obrazu „ Szatan” norweskiego malarza Haagensena .

Trzeba przyznać, że oczekiwania wobec tego albumu były wielkie tak jak szum jaki był wokół tego krążka. Już same znane nazwiska zrobiły swoje, ale czy doświadczenie i talent wystarczył , żeby podbić rynek muzyczny? To w dużej mierzy zależy od słuchaczy, których w tym przypadku należy podzielić na dwie kategorie: tych, którzy bez względu na efekt i tak album się podoba,bo tam są przecież muzycy Black Sabbath oraz na słuchaczy, którzy pomimo znajomości twórczości owych panów podejdzie rozważnie do tego albumu. Tak więc też mamy podzielone zdania. Jednak będąc obiektywny stwierdzam, że album jest bardzo dobry, bez jakiejś rewelacji czy też obesrania.
Może brakuje nieco dynamiki oraz przebojów, ale klimat i wykonanie kompozycji ratuje sprawę. No oczywiście doświadczenie muzyków zrobiło swoje, bo gdyby to zagrał jakiś inny zespół to była by klapa. Ciekawe jest to, że album i tak się podoba i niektórzy go uważają za jeden z najważniejszych albumów tego roku. Pomimo tego, że w kategorii tego gatunku było w czym wybierać, a nie powiem były i ciekawsze krążki. Pomimo tych rozmyśleń, cieszy fakt, że tacy staruszkowie znaleźli jeśli czas i chęci na zarejestrowanie „ kolejnego albumu”, który nie przynosi wstydu i idealnie kontynuuje to co Black Sabbath prezentował na „Dehumanizer”.
Jeśli odrzuciliście ten album,bo się nie podobał na początku, dajcie mu jeszcze szansę bo naprawdę warto! Nota; 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz