W naszym kraju co raz
częściej młode kapele metalowe decydują się na power metal czy
speed metal, a to cieszy, zwłaszcza że przez długi czas ten
gatunek nie był faworyzowany w Polsce. Night Mistress, Titanium,
Crimson Valley, czy Exlibris to przykłady, że można grać u nas
power metal i to taki, który dobrze prezentuje się poza
granicami naszego kraju. Do tego zacnego grona dołącza warszawski
Frost Commander. Grają od roku 2010 r i mają na swoim koncie mini
album i singiel, ale debiutancki album zatytułowany „Invincible”
ukazał się w tym roku. Płyta pojawiło się znikąd, bo nie było
medialnego szumu, ani też promocji na szerszą skalę. A ten zespół
jak i ich album zasługuje na to.
W odróżnieniu od
innych kapel z tego kręgu Frost Commander przenosi nas do świata
fantasy i s-f, co zresztą znakomicie pokazuje klimatyczna okładka,
która przypomina płyty Scanner i Iron Savior. Muzycznie mamy
nawiązania do heavy metalu lat 80, tego wywodzącego się z Niemiec
i Wielkiej Brytanii. Jest też nutka speed metalu i power metalu.
Słychać w tym spore wpływy heavy metalu zachodniej Europy,
znaczniej mniej w tym Polskiego charakteru. Jednak ma to swoje plusy.
Więcej ludzi zrozumie przekaz zespołu i co ważniejsze, pozwoli
przebić się na rynku muzycznym poza granicami Polski. Same
brzmienie i okładka, są na miarę standardów wyznaczonych
przez światowe kapele metalowe, grające na wysokim poziomie. Od
strony technicznej właściwie album jest mocny, żywiołowy i brzmi
soczyście, pomimo że jest w tym duch lat 80. Jednak największe
zaskoczenie dostarcza zawartość. Muzycy pokazują, że wiedza jak
grać ten typ muzyki, że tym żyją i to sprawia im wielką frajdę.
Nie ma w tym sztuczności, ani też silenia się na dany styl. Muzycy
grają bardzo swobodnie i pokazują jaka jest między nimi chemia.
Oczywiście największą uwagę skupiają na sobie gitarzyści czyli
Przemek i Melchior. Jedni powiedzą, że to zwykłe rzemiosło i
kolejne oklepane do bólu motywy gitarowe. Ja pozwolę sobie
pochwalić ten duet, za energiczne granie, za sporą dawkę
melodyjności i kilka zaskakujących rozwiązań. Panowie nie
pozwalają nam się nudzić i cały czas urozmaicają swoją grę, a
to poprzez tempo, a to przez bardziej progresywne zacięcia, czy
bardziej złożony motyw. Jednym słowem dzieje się sporo w tej
kwestii. Frost Commander wyróżnia się na tle innych kapel
dość specyficznym wokalistą. Co by nie powiedzieć, to tak łatwo
nie da się określić wokalu Szymona. Może jest tam trochę z
Bruce'a Dickinsona czy Joacima Jansa, ale o żadnym klonie nie ma
mowy. Pomówmy o zawartości lepiej, bo tutaj zespół
daje naprawdę czadu. Zaczyna się od klimatycznego intra „Heart
of Ahriman” i pierwsze moje skojarzenie to Avantasia i
metalowa opera. Szybko wkracza riff rodem z Hammerfall czy Scanner,
zespół z heavy metalowego tempa szybko wkracza w wir power
metalu. „The greatest King of Hibria” brzmi może
jak Iron Maiden na sterydach, ale nie jest to żadna skaza. Utwór
trwa prawie 8 min i jest to przykład, że długie utwory nie są
straszne polakom. Niczym się w sumie nie różni następny
utwór, czyli „Invicible”. Motorykę Iron
maiden słychać, ale na pewno co urzeka, to klimat s-f. Najbardziej
zaskoczył mnie folkowy początek „Spellforce” i
oczywiście pierwsze co na myśl mi się nasunęło to Blind
Guardian. Znakomicie zespół odtworzył klimat starego Blind
Guardian. Heavy/power metal pełną parą mamy w „Galactic
Love” i brzmi to bardzo klasycznie. Średnie tempo, w
którym słychać wielkie kapele, ale co najlepsze zespół
to robi z wielkim szacunkiem i pokazuje, że można grać w takiej
stylizacji pomysłowo. Pojawiają się też krótkie
przerywniki jak choćby „Memoirs of the Space” i
to jeszcze bardziej podkreśla klimat s-f tej płyty. Mamy też dwóch
gości, a mianowicie Artura Rosińskiego i Karinę Duszyńską.
Właśnie występ Kariny w „Daughter of The Sun”
zaliczam do bardzo udanych. Jest epickość, urozmaicenie i rycerski
klimat. Forst Commander potrafi nie tylko grać długie kawałki,
bowiem odnajduje się w krótkich i treściwych kompozycjach,
co potwierdza energicznym „Grinders Eyes”. Na
koniec mamy dwie szybkie, power metalowe petardy. Pierwsza to
„Legions in Time” w który jest Running Wild, Blind
Guardian, coś z Crystal Viper. Drugi utwór to „Destination
Unknown” i to również bardzo melodyjny kawałek,
przesiąknięty motywami charakterystycznymi dla wielkich zespołów.
Nie ma to znaczenia.
Liczy się energia,
wykonanie, pomysłowość, klimat s-f, a także to co gra muzykom w
sercu. To wszystko się złożyło, że debiut nie brzmi jak dzieło
debiutantów, tylko dzieło doświadczonych muzyków,
którzy siedzą w heavy/power metalu od dawna. To się nazywa
pasja do muzyki, hołd dla wielkich kapel i lat 80 czy 90. Dobre
widzieć kolejną kapelę na rynku polskim, która ma potencjał
żeby podbić rynek muzyczny na zachodzie. Czekam na kolejne
uderzenie Frost Commander.
Ocena: 9/10
Kolega wokalista powinien śpiewać w języku ojczystym,a tak jego nadwiślański angielski kładzie całe przedsięwzięcie. Szkoda, mogło być fajnie.
OdpowiedzUsuńJego angielski jest i tak lepszy niż angielski Marty Gabriel :D No sam jestem ciekaw jakby to brzmiało po polsku?:D
OdpowiedzUsuńAngielski obojga jest dramatyczny. Niech śpiewają jak chcą. Zwyczajnie mnie odrzuca i tyle.
OdpowiedzUsuńtemu zespołu brakuje ciut do trupy opartej na kanwie miłości do zdobyczy cywilizacji próżności i wysp dobrobytu na oceanie stagnacji.
OdpowiedzUsuń