W roku 2005 odszedł David Wayne.
Znakomity wokalista o mrocznym, agresywnym i zadziornym głosie, który
przyprawiał o dreszcze. Taki charyzmatyczny muzyk sprawił, że Metal Church już
za sprawą dwóch pierwszych albumów wbił się do grona najlepszych i szybko stali
się rozpoznawalni. David jednak po albumie „The Dark” odszedł i wtedy Metal
Church bardzo dobrze sobie radził z Mikiem Howem, ale w 1999 r Metal Church
nagrał „Masterpeace” i był to ostatni album metalowego kościoła na którym
zaśpiewał David. Kolejne rozstania i zgrzyty między muzykami sprawiły, że Metal
Church zatrudnił nowego wokalistę, a David Wayne mógł w końcu wydać solowy
album sygnowany własnym nazwiskiem. Rok 2001 ukazał się jego jedyny album o
tytule „Metal Church”. Chęć pokazania jak miał brzmieć kolejny album Metal
Church z Waynem? A może próba stworzenia czegoś na miarę debiutu Metal Church?
David otoczył się doświadczonymi
muzykami, którzy grali choćby w Obsession, czy Thunderhead. Wszystko wskazywało
na to, że jednak Wayne nie zdradzi swoich korzeni ani nie zapomni o swojej
bogatej przeszłości i sukcesie jaki osiągnął z Metal Church. Tytuł i okładka
tego albumu daje nam podpowiedź czego można się spodziewać po tym wydawnictwie.
Takiej okładki nie powstydziłby się sam Metal Church i jest ona genialna.
Klimat, wykonanie no i słynna gitara, która zdobiła okładkę debiutu Metal
Church. To wszystko wskazywało, że David spróbuje nam dostarczyć muzykę w stylu
pierwszego albumu. Zadanie dość ciężkie do wykonania, bo tamten album to
klasyka metalu, ale David postanowił podejść do tematu z rezerwą i dystansem. Nie
chciał stworzyć kopii, a jedynie odświeżyć kilka patentów. Debiut Metal Church
miał mroczny klimat, który przejawiał się choćby w „Beyond the Black” czy „Metal
Church” i tutaj udało się po części odtworzyć tamten klimat. Słychać to w
stonowanym, nieco progresywnym „Hannibal”. W tym utworze słyszę
mieszankę Saxon i starego Metal Church. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia
w postaci „The Choice” , który utwierdza nas tylko w przekonaniu, że David
Wayne postanowił wrócić do agresywniejszego grania, w który rządzi mrok i
agresja. Jimi Bell i Craig Wells zadbali o to by riffy były mroczne, pełne
głębi, agresji i wyrafinowania. W większym stopniu dbają o technikę i ciężar
niż o przebojowość i melodyjność. Odbija się to nieco na całokształcie, ale
płyta i tak robi bardzo pozytywne wrażenie. David Wayne nie oszczędza się i
śpiewa z sercem, czego mi brakowało na „Masterpeace”. Ma też odpowiednią oprawę
i słychać, że mamy do czynienia z rasowym metalowym albumem. Ciężki, nieco
thrash metalowy „The Hammerfall Will Fall” to idealny przykład, że nie brakuje
tutaj też hitów z prawdziwego zdarzenia. Bardzo udany refren, pomimo że temat
oklepany. Nutka hard rocka, nuta Black Sabbath i mamy „Soos Croak Cementary” i
choć nie jest to łatwo zapadający utwór, to jednak ma swój urok. Debiut Metal
Church był dynamiczny i wypchany szybkimi kompozycjami i takich mi brakowało na
„Masterpeace” i tutaj też niedosyt w tej kwestii pozostał. Na szczęście na
otarcie łez jest energiczny power/thrash metalowy „Burning At The Stake”,
który mógłby znaleźć się na debiucie Metal Church. Specyficzny klimat, bardziej
wyszukane motywy i techniczny charakter melodii i riffów, sprawia że płyta nie
należy do łatwo strawnych i chwytliwych, dobrze to obrazuje „D.S.D”
. Jest tutaj więcej Black Sabbath, Dio i Heaven and Hell niż samego Metal
Church, ale nie uważam to za minus. David starał się urozmaicić swój materiał i
pokazać się na różnych płaszczyznach heavy metalu. Na wiązań do debiutu „Metal Church” jest
tutaj całkiem sporo i David tego nie kryje, ba nawet stara się nam to dobitnie
podkreślić. Najlepiej to zrobił za sprawą drugiej części „Nightmare”. Ten utwór na
debiucie niszczył i pokazał, że można stworzyć amerykański power metal w którym
jest agresja i melodyjność. Druga część jaką zaprezentował David jest równie
udana. Choć ma jakby nowocześniejszy wydźwięk. Zachowano dynamikę, energię i
melodyjność, czyli zalety starego Metal Church. Właśnie za tym fani Davida
tęsknili, za takim wokalem, za takimi kompozycjami i szkoda, że jest ich tutaj
tak mało. „Vlad” to z kolei jakby ukłon w stronę stoner rocka i Black
Sabbath z Ozzym. Nie jest to najlepsza kompozycja na tej płycie, ale pasuje do
całości i ma kilka atutów, a jednym z nich jest tło stworzone przez
gitarzystów. Co ciekawe David pokusił się o kawałek na miarę „Beyond The Black”
czy „Gods of Wrath” . Przez „Ballad for Marianne” przemawia
podobna konstrukcja, budowanie napięcia i przeplatanie motywów. Kolejna perełka
z tego wydawnictwa.
Nie udało się podbić rynku
muzycznego tą płytą pomimo że okładka i tytuł albumu jednoznacznie wskazują
nawiązanie do Metal Church. Mógł to być następca dwóch pierwszych płyt Metal
Churh, ale czy do końca tak jest? Niby jest agresja, momentami jest szybkość,
ale uleciała gdzieś ta przebojowość i melodyjność. Słychać dominację ciężaru,
mroku i agresji. Niby nic nowego, bo przecież już na pierwszych albumach Metal
Church gdzie śpiewał David już to się przejawiało w sporych ilościach. Tym
razem David nie wykorzystał potencjału jaki drzemał w tym krążku. Ostatnie
dzieło świętej pamięci Davida, które znakomicie podsumował jego karierę,
deklasując „Masterpeace” i to jest jego wizytówka. Znakomity wokalista o którym
nigdy metalowy świat nigdy nie zapomni.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz