Ostatnio źle się działo
w duńskiej formacji Evil Masquerade. A to poziom muzyczny spadał
poniżej oczekiwań, a to zespół odchodził od swoich
priorytetów, od melodyjnego metalu z domieszką progresywnego
heavy metalu i power metalu na rzecz mrocznego grania. I tak
porzucono wzorowanie się na twórczości Rainbow, Dio czy
Black Sabbath, co tym bardziej stawiało duński zespół w
złym świetle. Chciałoby się usłyszeć coś na miarę pierwszych
albumów, coś energicznego jak „Fade To Black” czy
bardziej teatralnego jak na „Welcome To the Show” . Kiedy odszedł
Apollo z którym Evil Masquerade odniósł spory sukces
pojawiły się zarówno obawy jak i nadzieja, że może
odmieniony skład odmieniony ten zespół i sprawi że zespół
powróci do tego z czego słynął. Skoro w tym roku wiele
kapel udało się powrócić do swoich korzeni to czemu Evil
Masquerade miałoby się nie udać w raz „The Digital Crucifix”?
„Pentagram” był
mrocznym i nietypowym albumem dla tej formacji. Za brakło mi tej
teatralności, tej pozytywnej energii i charakterystycznych nawiązań
do Rainbow, Deep Purple, Dio czy Black Sabbath. Mogłoby się
wydawać, że tym albumem zespół chce wskazać swoją
przyszłą drogę i plan rozwijania się w innym kierunku. Nie byłem
tym przekonanym, ale punktem zwrotnym było odejście Apollo i
pojawienie się Tobiasa Janssona. Ten człowiek odświeżył formułę
tego zespołu właściwie jej nie zmieniając. Jego wokal jest
emocjonalny i momentami przypomina manierę Jorn Lande czy Ronniego
Jamesa Dio. Z pewnością sprawił, że Evil Masquerade brzmi świeżo
i potężnie. Ciekawe jest to, że jego obecność zmieniła oblicze
duńskiej formacji. Porzucono mrok, postawiono na radośniejszy
kontekst, powrócono do wzorowania się na Rainbow, Dio i Black
Sabbath. Jedynie okładka ma mroczny feeling i widać pentagram,
znaną maskę, ale jest też łysa postać która może nasunąć
nam pierwsze okładki. Jedna z ich najlepszych okładek, ale nie w
tym rzecz. Wszystko skupia się wokół materiału. Dawno nie
słyszałem tak luźne i pomysłowe podejście do muzyki. Już
otwieracz „Like Voodooo” znakomicie zapowiada
całość. Jest radość, jest moc, jest luźna atmosfera, wzrost
formy muzyków, przebojowość i bardziej wyrafinowana
melodyjność niż na ostatnich dwóch płytach. Zmiana jak
najbardziej na plus. Sam utwór ma coś z Rainbow, ale więcej
tutaj folkowych zapędów i nawiązań do Blind Guardian.
Henrik Flyman to jeden z nielicznych gitarzystów, który
sukcesywnie potrafi oddać klimat Deep Purple czy Rainbow. Potrafi
zbudować podobny klimat utworu, zagrać motyw który
przeniesie nas do lat 70. Nie każdemu udaje się zagrać z taką
pasją, oddaniem i finezją. Po prostu magia i pierwszym wyraźnym
hołdem dla gry Blackmore'a jest „Buying Salvation”.
Na płycie jest pełno krótkich, chwytliwych przebojów,
które po prostu mają w sobie nutkę teatralności. Właśnie
taki jest „The Extra Mile” i jak dla mnie to jest
przykład jak powinien brzmieć Rainbow naszych czasów. Zespół
idzie za ciosem i „The Shame” to magiczny utwór,
który nasuwa czasy Dio i Black Sabbath. W dodatku na plus to
magiczne, nieco zalatujące motywem Harrego Pottera tło, na którym
zbudowany jest cały utwór. Więcej energii uświadczymy w
mocniejszym, może bardziej progresywnym „The Nature is
Calling”. Fani szybszego i agresywniejszego grania też nie
powinni narzekać, w końcu pojawia się taki hit jak „Bad
News”. Dawno nie słyszałem takiego znakomitej i ciekawej
interpretacji stylu Ritchiego Blacmore'a. Materiał jest zróżnicowany
i ten szeroki wachlarz potwierdza spokojniejszy „Anywhere The
Wind blows” i
wraz z takim „Lady of The Night”
to jeden z najlepszych hołdów dla rocka lat 70 na tej płycie.
Dobrą robotę odwala tutaj klawiszowiec Artur i znakomicie współgra
z gitarzystą Henrikiem. Uzupełniają się i tworzą harmonijny
układ. Ten duet póki co spisał się chyba najlepiej w tym
roku. Brawo. Na koniec mamy szybszy „Gasoline &
Ice-Cold Gin”
i bardziej rozbudowany i heavy/power metalowy „Sign
Of The Time”.
Wszystko
wypaliło, wszystko jest znakomite, soczyste i jest powiew świeżości.
Henerik dawno nie wygrywał takich pięknych i magicznych partii, a
zespół dawno nie był w tak szczytowej formie. Spora w tym
zasługa Tobiasa, który pokazał że nie jest jakimś
chłopakiem z ulicy, lecz doświadczonym muzykiem. Sporo słyszałem
w tym roku, ale żaden album mnie tak nie oczarował lekkością,
pomysłowymi motywami jakie tutaj usłyszałem. No i oczywiście jak
najbardziej na plus powrót do korzeni, nawiązując po raz
kolejny do Rainbow, Dio czy Black Sabbath. Minusy? Tak jeden. Płyta
trwa nie całe 40 minut. „The Digital Crucifix” to jest Rainbow
naszych czasów. Miłe zaskoczenie i czekam na więcej.
Ocena:
10/10
O co chodzi z tym "porzucaniem wzorowania się na twórczości Rainbow, Dio czy Black Sabbath"? Pentagram jest chyba najbardziej w tym kierunku skierowany (na pewno bardziej niż dwa pierwsze krążki). To wciąż te same inspiracje, tylko zaczerpnięte z innej, że tak powiem, strony. Dio też miał ostrzejsze i poważniejsze(?) momenty (Dehumanizer, Strange Highways), a słuchając Pentagram ma się wrażenie jakby była to naturalna kontynuacja "Master of the Moon" lub nawet "The Devil You Know". Zagrywki i riffy jak nic przywołują Rainbow i Black Sabbath/H&H (Perfect Disgrace, Unholy Water, Moonlight Fantasy czy Pentagram są chyba najlepszym przykładem). To bardzo dobry kawał muzyki. Evil Masquerade nie schodzi poniżej pewnego, bardzo wysokiego, poziomu. Udowadnia to na każdym kroku, czego najnowszym dowodem Digital Crucifix.
OdpowiedzUsuńPoza moimi wątpliwościami odnośnie wstępu, z recenzją jak najbardziej się zgadzam (choć dyskutowałbym o tzw. "mroku", bo jest go sporo, zwłaszcza w tekstach), genialna płyta. Henrik Flyman nigdy nie zawodzi. :)