Każdy fan szwajcarskiego Gotthard przytaknie, że najlepsze lata ta
kapela ma już dawno za sobą. Z jednej strony śmierć znakomitego
wokalisty jakim był bez wątpienia Stevie Lee, a z drugiej wypalenie
kompozytorskie, które zaczęło nękać zespół od
czasu albumu „Open”. Nie sądziłem, że Gotthard nagra jeszcze
kiedyś coś na miarę debiutu czy „Dial Hard”. Jednak nowy
album zatytułowany „Bang!” to najlepsze wydawnictwo od czasów
„G” i nie ma co tego ukrywać.
Pierwsze 3 albumy to istotne wydawnictwa dla Gotthard, ale też dla
muzyki hard rockowej. Dzięki tym krążkom zespół zyskał
sławę i spore grono fanów. Co przesądziło o sukcesie tych
płyt to bez wątpienia wdanie się w starą szkołę hard rocka. Na
tamtych płytach słychać wzorowanie się na takich tuzach jak Def
Leppard, Deep Purple,Led Zeppelin,Aerosmith czy Whitesnake. Z biegiem
czasu kapela gdzieś wolała pójść w stronę komercyjnego,
może nawet nieco popowego rocka, porzucając tradycję i to co im
dało siłę na początku. Nie sądziłem, że kapela powróci
jeszcze do swoich korzeni, że jeszcze raz postanowi zaczerpnąć
nieco z klasyki i „Bang!” jest pełen takich miłych nawiązań i
brzmi niczym album stworzony na początku kariery Gotthard, może w
okresie debiutu czy „Dial Hard”. Choć nie ma Steviego lee, to
jednak jest ten klimat z pierwszych płyt, jest powiew klasycznego
wydźwięku i jest 100% hard rocka. Nic Maeder spisuje się
znakomicie jako następca Steviego. Potrafi wyrazić emocje poprzez
swój głos, potrafi wzruszyć i rozgrzać do czerwoności, to
jest prawdziwy rockowy wokal. Jest charyzmatyczny jak Stevie lee i
dopiero na tym albumie pokazał ile jest wart i że Gotthard bez
niego nie byłby tym samym. Lekki, przebojowy „Feel what i
Feel” pokazuje atuty wokalisty i powrót do starych
dobrych rytmów Gotthard. Dlaczego pierwsze trzy albumy zdobyły
takie grono fanów i dlaczego uchodzą za najlepsze? Tam też
były najciekawsze póki co motywy gitarowe i nie brakowało
finezyjnych popisów gitarzystów, które ocierały
się o geniusz Ritchiego Blackmore'a. Na nowym albumie o dziwo też
nie brakuje chwytliwych i pomysłowych motywów gitarowych.
Freddy i Leo postanowili sięgnąć do klasyki hard rocka i słychać
to nawiązanie do lat 80. Słychać inspirację Deep Purple i innymi
wielkimi kapelami i to już w utworze „Bang!” ale
to właśnie jest Gotthard taki jaki lubię. Rytmiczny, lekki,
przebojowy, zadziorny i zapadający w pamięci. Prawdziwy przebój,
ale na tym się nie kończy listach hitów na tej płycie. Nie
brakuje nawet przyspieszania i ducha prawdziwego rock'n rolla.
Znakomicie to uchwycono w „Get up 'n' move on”, w
którym słychać klawisze wzorowane na twórczości Deep
Purple i to jest też coś czego Gotthard dawno nie zawierał w
swojej muzyce. Na debiucie czy „Dial Hard” nie brakowało
ciepłych i wzruszających ballad. Na „Bang” mamy „C'est
la Vie”, który jest jedną z piękniejszych ballad
jakie słyszałem w tym roku. Jest spokojna, romantyczna i chwytliwa.
Taka jest właśnie rola ballad, mają łapać za serce. Nieco Ac/Dc
można wyłapać w ciężkim „Jump The Gun”, który
ma coś nawet z heavy metalu. Klasyczny wydźwięk ma też „Spread
Your Wings”, który brzmi jak kawałek zakorzeniony w
latach 70, nawiązując do Deep Purple czy też Whitesnake. Voodoo
Circle na swoim ostatnim albumie nie brzmiał tak przekonująco i
autentycznie. Więcej jakby epickości i podniosłości można
uchwycić z kolei w „I won't Look Down” i to
kolejny znakomity utwór, który tylko pokazuje jaką
metamorfozę przeszedł Gotthard nawet porównując względem
„Firebirth”, który był tylko dobry i daleki od tego co
zespół grał na początku. „My Belief” to
jeden z najlepszych utworów na płycie i prawdziwa petarda,
która pokazuje że Gotthard wrócił na dobre do korzeni
swoich i żeby tylko Voodoo Circle też zechciało na nowy albumie
zawrzeć takie hity. Kolejne szybsze tempo słychać dopiero w „What
You Get” i co ciekawe to kolejny hit, który można
zaliczyć do grona tych najlepszych jakie zespół stworzył w
swojej karierze. I tak szybko dotarliśmy do znakomitego „Mr.
Ticket Man”, który jest perełką. Nie chodzi już o to, że
riff brzmi jak dzieło Richiego Blackmorea, ani też o chwytliwy
refren, tylko o to że tak powinien brzmieć hard rockowy kawałek.
Definicja hard rocka w najlepszym wydaniu. Jedyną lekką przesadą
jest tutaj zamykający utwór „Thank You”, który
trwa 10 minut. Utwór lekki i bardziej spokojny i można było
go bardziej urozmaicić i chyba jest tutaj przerost formy nad
treścią.
Nie wierzyłem, że nadejdzie dzień, w którym będę jeszcze
tak chwalił muzykę Gotthard, że będę tak zachwycał się nowy
album jak niegdyś debiutem czy „Dial Hard”. Gotthard dokonał
nie możliwego i nagrał jeden ze swoich najlepszych wydawnictw. Miło
jest usłyszeć, że Gotthard wraca do swoich korzeni i wzorowania
się na takich tuzach jak Whitesnake czy Deep Purple. Płyta jest
energiczna, przebojowa i ma sporo zwrotów akcji. Więcej
takich płyt hard rockowych poproszę w najbliższym czasie.
Ocena; 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz