Co znajdziemy na płycie i do kogo jest skierowana? Przede wszystkim dostajemy tutaj metalową operę, która jest świetnym miksem heavy metalu, power metalu i symfonicznego metalu. Muzycznie nie brakuje tutaj rozmachu pokroju Rhapsody, Mariusa Danielsena Valley Doom, troszkę też Majestica, czy też ostatniej płyty Blind Guardian. Jest tutaj wszystko, a nawet więcej. Oscar Grace zaprosił ciekawych gości i orkiestrę, aby wszystko nabrało epickości i odpowiedniego rozmachu, który jest wręcz wymagany przy historii zawartej w "Boskiej komedii". Jak się okazuje, ta literatura idealnie współgra z muzyką heavy metalową. Z takich największych nazwisk jak się tutaj przewijają to Mark Boals, ale każdy z nich tutaj robi niezłą robotę. Oscar to prawdziwy czarodziej i stworzył niesamowity świat, które porusza słuchacza i przenosi do zupełnie innej rzeczywistości. Coś pięknego i niesamowitego, bo to nie jest prosta rzecz. Obok Oscara jest też świetny MAx Morreli w roli wokalisty, czy Filippo Martignano w roli klawiszowca. Każdy muzyk to specjalista w swoim fachu i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Rozmach płyty przejawia się nie tylko w klimatycznej okładce, soczystym brzmieniu, ale też w samym materiale który liczy 17 utworów i rozbito to na dwie płyty. Tak o to powstał jeden z najlepszych koncept albumów jakie słyszałem.
Na pierwszy strzał idzie nastrojowy i nieco progresywny "in the midway of life Journey". Band znakomicie opowiada historię i buduję napięcie. Dalej mamy lekki i nieco taki teatralny "the mission of virgill". Słychać, że band mocno czerpie z Therion. Płytę promuje podniosły i niezwykle energiczny "gate of hell". Chórki na początku kawałka budują niesamowity filmowy klimat. Co za rozmach i ekspresja uczuć. No i jest w końcu heavy/power metal w symfonicznej oprawie. Jest kop i prawdziwa petarda. Te 3 kompozycje tylko dowodzą jak urozmaicony jest materiał na tej płycie. "The borderland" ma stonowane tempo i sporo ciekawych gitarowych zagrywek. Chórki znów przyprawiają o dreszcze. Słychać też coś z Judas priest z płyty "Nostradamus". Band czaruje też w marszowym i epickim "whirlwind of lovers". Jest tutaj sporo symfonicznych ozdobników i słychać nawet neoklasycznego zagrywki Oscara. Więcej ognia i mocy dostajemy w power metalowym "Under eternal Rain" i tutaj muzycy pokazują światowy poziom. Brzmi to świeżo i bardzo pomysłowo. Progresywność i teatralny klimat dają o sobie znać w intrygującym "Burning Graves". Uroczy jest marszowy i melodyjny "phlegethon" i tutaj też nie jest wszystko tak oczywiste. Partie gitarowe imponują melodyjnością i cechami iron maiden. Dużo dzieje się w "Forest of suicides", który momentami brzmi niczym rhapsody czy Royal Hunt. Pierwsza płytę kończy agresywny i bardziej power metalowy "firestorm". Mocna rzecz.
Druga płyta to przede wszystkim 11 minutowy kolos w postaci "the moats of damnation". Prawdziwa perelka z całej płyty i ma to coś. Dużo się dzieje i nie ma mowy o chaosie. "Cocytus" znów opiera się na mrocznym klimacie i pokręconych melodiach.
Jest to wyjątkowa płyta, która wyróżnia się stylistyką, rozmachem, świeżym podejściem do tematu symfonicznego metalu. Oprawa i historia są na pierwszym planie, a Gitary i metalowy pazur to sprawa drugorzędna. Minusem jest trochę zbyt długi materiał, ale nie zmienia to faktu że płyta jest jedyną w swoim rodzaju. Uczta dla fanów symfonicznego metalu.
Ocena: 9/10
"Poety", a nie "poematy" (pierwsza linijka) ;)
OdpowiedzUsuń