Weź biblię i zacznij
się modlić, weź krucyfiks unieś wysoko, śpiewaj głośno
alleluja i niechaj słowo to rozbrzmi w waszych domach. Chwalebny
dzień premiery nowego albumu Powerwolf nadchodzi. Radujmy się to
wieścią zwłaszcza, że jest to kolejne udany rozdział w historii
Powerwolf. Ta niemiecka Bestia zrodziła się w 2003 roku i tamtego
czasu regularnie grasuje i sukcesywnie zbiera swoje łowy. Choć
początki nie były zbyt udane i raczej zapowiadał się kolejny
band, który raczej nie znajdzie swojego miejsca. Szybko jednak
dokonano ulepszeń i stworzony styl, który nie da się
podrobić. Kościelne organy, operowy głos Atilli, tematyka
ocierające się o chrześcijaństwo, piekło czy tematykę
poruszającego samego diabła. Najbardziej jednak na myśl przychodzą
wilkołaki i to jest ich znak rozpoznawczy. Jedni doszukują się
znamion Sabaton, jeszcze inni Running Wild czy też nawet Bloodbound.
Jednak Powerwolf jest jedyny w swoim rodzaju i trzeba oddać że jest
to jedna z najlepszych formacji heavy/power metalowych jakie mamy na
rynku. Kiedyś trendy wyznaczały takie bandy jak Helloween, Gamma
Ray czy Stratovarius, a dzisiaj można odnieść wrażenie, że
niemiecki Powerwolf jest takim bandem, taką potęgą power metalu
naszych czasów. Szósty album „Blessed and possessed”
to już piąty album z tym samym patentem, z tym samym stylem i
pomysłem. Nie ma nic nowego i co ciekawego mimo tego udało się
znów nagrać niemal perfekcyjny album, który umacnia
pozycję tego zespołu jeszcze bardziej. Czy to błogosławieństwo
czy przekleństwo?
Zespół balansuje
na granicy dobrego smaku. Jednym fanom nie koniecznie musi się
podobać zjadanie własnego ogona, czy też podanie niemal tego
samego. Z kolei ja będę za tym, że zespół grał jak
najdłużej w takim stylu. Mało kto dzisiaj tak gra jak Powerwolf.
Nie chodzi już o te kościelne motywy, o wstawki łaciny, o organy
kościelne czy masa innych urozmaiceń. Po prostu bracia Greywolf to
machina, która dostarcza sporo energicznych i atrakcyjnych
solówek na miarę wielkich duetów. Tego chce się chce
słuchać i nigdy się nie nudzi. Niby nic nowego, niby brzmi to
wszystko podobnie, ale są emocje, jest energia. Najważniejsze jest
to, że to wszystko ma znamiona przebojowości. Tak więc przebój
goni przebój jak na starych płytach Iron Maiden. Krótkie
kawałki to ich domena i nie ma sensu to zmieniać. Od początku do
końca jest szybko, energicznie, przebojowo i do przodu. Nie ma czasu
na smęty, choć nie brakuje urozmaicenia i elementu zaskoczenia.
Można odnieść wrażenie, że tym razem Powerwolf starał się
pokazać jakby więcej power metalu a to cieszy. Właściwie mimo
sprawdzonej formuły nie ma mowy o nudzie i męczenie słuchacza. Kto
by pomyślał, że to jest realne po tylu albumach z takich patentem?
A jednak te triki wciąż działają i znów jest magia na
płycie. Może panowie sprzedali dusze diabłu? Tytuł płyty
idealnie oddaje to że zespół jest tak świetny w tym co
robi, że ten ich styl to błogosławieństwo i zarazem przekleństwo.
Co ciekawe nie ma zmian jeśli chodzi o koncepcje okładek, brzmienie
czy całą resztę. Wszystko przerysowano, a zmieniono właściwie
pomysły na utwory i motywy. Tak więc nie ma większego zaskoczenia,
czy tez drastycznych zmian. Do rzeczy. Zaczyna się tradycyjnie bo od
mocnego uderzenia. Szybki i energiczny „Blessed and Possed”
to strzał w dziesiątkę. Bracia Greywolf jakby stawiają na
nieco dłuższe solówki co bardzo cieszy. Jest też więcej
power metalu w tym, a to też dobry znak. Tak poza tym to właściwie
typowy Powerwolf z okresu „Bible of the Beast”. Coś z Gamma Ray
czy Helloween można uchwycić bodajże w najszybszym utworze Niemców
ever czyli „Dead until Dark”. Tutaj zespół
jakby nas zabrał w rejony „Blood Of The Saints”. Kolejny wielki
przebój zespoły to świetny „Army of the Night”,
który oczywiście promował album. Do niego nakręcono
klimatyczny klip, który ma powiew grozy. To jest właśnie
potęga tego zespołu, a mianowicie tworzenie hitów niczym
Iron Maiden czy wiele innych potęg muzyki heavy metalowej. Na tym
Powerwolf zbudował swoje imperium i stąd czerpie swoją siłę.
Dalej mamy nieco marszowy, nieco może hard rockowy, ale z pewnością
równie atrakcyjny „Armata Strigoi”.
Pierwszym takim zaskoczeniem jak dla mnie jest „We are the
wild”. Tutaj zespół zwalnia, stawia nas porwać
klimatem, nutką epickości czy rytmicznymi przejściami. Gdzieś w
refrenie nasuwają się klasyki niemieckiego metalu jak Running Wild
czy Accept. Utwór idealnie na koncert i zabawę z fanami.
Wróćmy do power metalu, a tego tutaj nie brakuje. Wystarczy
odpalić genialny „Higher than Heaven”, który
ukazuje że Powerwolf to potęga power metalu i obecnie jeden z
najlepszych bandów w tej dziedzinie. W podobnej stylizacji
utrzymany jest żywiołowy „Christ & Combat” i
choć brzmi to podobnie jak nie jeden utwór z „Blood of The
Saints', to i tak robi to ogromne wrażenie. Więcej urozmaicenia i
ciekawych przejść mamy w epickim „Sanctus Dominus”,
który brzmi nieco jak zagubiony track z poprzedniego
wydawnictwa. Kolejnym wielkim hitem z tej płyty jest również
„All You Can Bleed”. Z takiej pomysłowości słynie Powerwolf,
tylko oni tak potrafią się bawić rytmiką. Ciekawe rozegrany i
zaśpiewany motyw zwrotek i cała konstrukcja jest tutaj godna
oklasków. Tak powinien brzmieć power metal naszych czasów.
A na koniec tradycyjnie bardziej klimatyczny kawałek, który
kończy wycie wilków i odgłosy paskudnej pogody. Tak „Let
there be light” to dobry utwór na podsumowanie tego
dzieła.
Kto jak kto, ale
Powerwolf to maszyna do robienia świetnych płyt. To band, który
niczym asy z rękawa sypie przebojami. Ich płyty trwają po 45
minut, mają podobny styl, konstrukcję i zarys tematyczny. Każdy
album jest podobny do siebie, ale w sumie dzięki temu dostajemy to
co chcemy. Co najważniejsze na najwyższym poziomie. Póki to
wszystko zdaje egzamin i mamy jedyny w swoim rodzaju Powerwolf, który
gra power metal naszych czasów to po co to zmieniać? Tak jak
wskazuje tytuł to jest ich błogosławieństwo i zarazem
przekleństwo. Stworzyli ciekawy styl, świeży i jedyny w swoim
rodzaju, szkoda jest na swój sposób ograniczony. Zespół
próbując coś zmienić, straci swój styl i jakość.
Tak więc póki co zostaje jak najdłużej wytrwać w tym stylu
i na tym poziomie. Póki co to się udaje i oby tak było jak
najdłużej. Teraz czas na to by słuchać i głosić dobre słowo na
świecie, że Powerwolf nagrał świetny album. Czy ktoś w to jednak
wątpił?
Ocena: 9.5/10
Zawsze się zastanawiałem, jak tak szybko piszesz recenzje, skoro płyty jeszcze wydane nie zostały ;)
OdpowiedzUsuńno odpowiedź jest prosta :D Mam układy z wytwórniami i dostaje płyty znacznie szybciej, czasami nawet grubo ponad miesiąc :D Już od kilku dni wałkuje nowy Powerwolf :D z wiele płyty dostaje szybciej :D np teraz jeszcze słucham Xandria, hammercult i wiele innych :D
UsuńTo graty w takim razie, ja na razie jedną płytkę do recki dostałem od mocno undergroundowego zespołu, trzeba się zabrać do roboty w tej kwestii :D
UsuńMX,nasz Mistrz metalowej recenzji jest szybszy niż Speedy Gonzales,ale najważniejsze,że te recki w większości pokrywają się z heavy rzeczywistością. ;)
OdpowiedzUsuńOby i tym razem tak było. CHEERS Luk!!! *BEER* ;D
Dzięki :D Jeśli poprzednie płyty Ci się podobały to i ta Ci się spodoba :D Powerwolf niszczy :D Pozdrawiam :D
UsuńMuszę odsłuchać <3
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, od początku jest mocno i konkretnie, ale szybko przychodzi nuda i powtarzalność; tak że zjadanie ogona, o którym piszesz, to już chyba nie tylko z płyty na płytę, ale wręcz z utworu na utwór.
OdpowiedzUsuńDobrze za to, że wzięli na warsztat cudze piosenki - najlepiej wyszły im, moim zdaniem "Conquistadores", "The Evil That Men Do" i "Night Crawler". Najwyraźniej jednak wytwórnia nie podesłała Ci rozszerzonego wydania, skoro w twojej recenzji nie ma nic o coverach.
Pozdrawiam.
No dziwne byłoby gdybym dostał mc czy dwa mc wczesniej przed premierą rozszerzoną wersję :P ale covery znam jak najbardziej :D i zgadzam się z każdego zrobili coś włąsnego i brzmi to jakby to były ich nowe własne kawałki. Rzadko kiedy covery nabierają nowej jakości, a tutaj udało się to. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń