Na dobre udało się
szwedzkiemu Wolf wyrwać z klątwy bycia odtwórcą stylu Iron
Maiden. To wymagało długotrwałego procesu, ale warto było. Zespół
pokazał swoją inwencję twórczą, stał się bardziej
wyrazisty i charyzmatyczny. Zamiast skończyć jako drugiej klasy
klon, Wolf stał się pierwszorzędnym zespołem grającym
heavy/power metal z domieszką NWOBHM a wszystko zagrane z duchem lat
80. Wolf na „Evil Star” zapoczątkował swój mroczniejszy
etap kariery i trzeba przyznać, że ta konwencja pasowała idealnie
do nich. Gdy ma się takie atuty jak Wolf, to zrozumiałe jest
nawiązanie do Mercyful Fate. To sprawdziło się na „Evil Star”
i podobnie stało się z „The Black Flame”, który można
zaliczyć obok „Black Wings” i „Ravenous” do grona tych
najlepszych wydawnictw Wolf.
Można „The Black
flame” potraktować jako swoistą kontynuację wypracowanego stylu
an „Evil Star” bowiem i tutaj jest mroczny klimat rodem z płyt
Mercyful Fate. Stylistycznie jest to dalej heavy/power metal choć
można poczuć, że album zdominowały stonowane, ponure kawałki,
aniżeli szybsze i pełne energii. To jeden taki niuans. Pewnie
kosmetyczny zmiany dokonano w brzmieniu, zwiększając nacisk na
aspekt techniczny. Jest mocniej, ale wciąż agresywnie. Zmienił się
też skład zespołu i to sprawiło, że jest powiew świeżości w
ich muzyce. Niklas wciąż bez zarzutów śpiewa ocierając się
momentami o Kinga Diamonda, a pod względem gitar Johannes Losback
uzupełnia Niklasa. Ich współpraca jest godna podziwu,
zwłaszcza że nie trzymają się kurczowo jednego motywu jednego
riffu, nawet starają się wplątać patenty bardziej progresywny, co
sprzyja płycie. Ciężko tutaj znaleźć granie w stylu Ironów,
które tak cechowało Wolf na początku kariery. Z pewnością
pod względem nawiązań do klasycznego metalu to trzeba tutaj
wymienić kolejny wielki hit zespołu, a mianowicie „Make
Friends with Your Nightmare”. Ten główny riff jest
przecudowny i pomysłowy. To jest właśnie cały Wolf i miło że
oddali się od kopiowania żelaznej dziewicy. Bogate, złożone
popisy gitarowe od zawsze były mocną stroną szwedów i
eksponują to w „Demon”. Płyta zaczyna się w
nieco inny sposób, bo od heavy metalowego „I will Kill
it again”. Jest agresywnie, bardziej nowocześniej, ale to
wciąż Wolf wierny melodii i pomysłowości. Riff w „At
The Graveyard” jako jeden z nie wielu ma w sobie
echa Iron Maiden, ale to jest dalekie od tego co Wolf grał na
początku. Mroczny klimat i ponury heavy metal z przybrudzonym riffem
w stylu Mercyful Fate z pewnością odczujemy słuchając „Black
Magic”. Jeszcze inne oblicze Wolf pokazuje w „The Dead”,
gdzie jest już nieco brutalnej i nawet można doszukać się cech
thrash metalu. W dodatku tutaj jest bardziej nowocześniej i tutaj
gdzieś zanikł klimat metalu lat 80. Właśnie taki Wolf najbardziej
do mnie przemawia. Choć nie można im odmówić talentu do
grania w stylu kapel z lat 80 i to słychać w „Seize The
Night”. Z kolei najszybszy na płycie jest energiczny,
wręcz power metalowy „Steelwinged Savage Reaper”, a całość
zamyka bardziej rozbudowany „The Black Flame”, który
znakomicie wieńczy to dzieło.
Nie było czasu na
ballady, na dłużyzny i nie potrzebne zwolnienia. Album jest ciężki,
soczysty, urozmaicony i od początku do samego końca pozwala nam
delektować się w pełni rasowym metalem. Wolf zmienił się na
przestrzeni lat i to już nie ta sama kapela co w roku 1999. Zmiana
oczywiście na lepsze. Bo nie ma już klona Iron maiden, jest teraz
Wolf z własnym stylem, pomysłem na granie i mający pomysły na to
by zaciekawić fana na dłużej niż tylko jeden album. Ciężka
praca i odrobina ryzyka się opłaciła. „The Black Flame” to
najmroczniejszy i zarazem najcięższy album Wolf. Też można mówić
o tym jednym z najlepszych. Polecam.
Ocena: 9.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz